To nie europejski kryzys zadłużenia. To nie japońskie tsunami. To nie kolejne wybryki Wall Street.Odpowiedź mamy tuż pod nosem. Komentarz Roberta Reicha.
Rzadko w historii zdarzało się, żeby przyczynę wielkich problemów gospodarczych widać było równie jasno i żeby równie niewielu chciało ją dostrzec.
Główny powód, dla którego ożywienie gospodarcze jest tak anemicznie, to nie europejski kryzys zadłużenia. To nie japońskie tsunami. To nie kolejne wybryki Wall Street. To nie dlatego, że podatki nałożone na bogatych i korporacje są za wysokie, a zabezpieczenie społeczne dla potrzebujących zbyt hojne, jak mówią nam prawicowi ekonomiści. I nawet nie dlatego, jak twierdzili niektórzy liberałowie, że administracja Obamy nie wydała wystarczająco dużo na doraźną, keynesowską stymulację gospodarki.
Odpowiedź mamy tuż pod nosem. Amerykańscy konsumenci, których wydatki odpowiadają za 70 procent aktywności gospodarki, nie mają wystarczająco dużo kasy, żeby ich zakupy popchnęły ją naprzód – a nie mogą już dłużej pożyczać, tak jak to robili przed kryzysem roku 2008.
Jeśli macie jeszcze jakieś wątpliwości, zerknijcie na Badania Finansów Konsumenckich, opublikowane w poniedziałek przez Rezerwę Federalną. Przecięty dochód rodziny w roku 2007 wynosił 49 600 dolarów. Trzy lata później było to już tylko 45 800 – spadek o 7,7 procent. Wszelki zysk ze wzrostu gospodarczego trafiał do jednego procentu najbogatszych – którzy właśnie dlatego, że są tacy bogaci, wydają nie więcej niż połowę tego, co dostają.
Można to powiedzieć jeszcze prościej? Zarobki wielkiej amerykańskiej klasy średniej napędzały wielką ekspansję Ameryki przez trzy dekady po II wojnie światowej. Relatywny brak ich zarobków w ostatnich latach sprzyja wielkiemu upadkowi Ameryki.
Począwszy od około roku 1980, globalizacja i automatyzacja zaczęły wywierać odgórną presję na przeciętne płace. Pracodawcy zaczęli zwalczać związki zawodowe, żeby uzyskać większe dochody. Coraz bardziej zderegulowane rynki finansowe zaczęły przejmować gospodarkę realną. W efekcie przyrost płac w większości gospodarstw domowych był wolniejszy. Kobiety masowo ruszyły do płatnej pracy, żeby wesprzeć finanse rodzin – co na jakiś czas pomogło. Ale przeciętne płace zaczęły się spłaszczać, a po roku 2001 spadać.
Gospodarstwa domowe starały się utrzymać dawny poziom życia, poważnie się zadłużając i używając rosnącej wartości swych domów jako zabezpieczenia. To też pomagało – na jakiś czas. Ale potem bańka na rynku nieruchomości pękła.
Najnowszy raport Fed pokazuje, z jak wielkim hukiem. Pomiędzy rokiem 2007 a 2010 (najnowsze dostępne dane) przeciętna wartość netto majątku amerykańskiej rodziny spadła o niemal 40 procent, do poziomu niespotykanego od roku 1992. Typowy majątek rodziny to jej dom, a nie portfel akcji – a wartość domów od roku 2006 spadła o jedną trzecią. Rodziny są również mniej pewne dochodów, jakich mogą spodziewać się w przyszłości. W roku 2010 ponad 35 procent amerykańskich rodzin stwierdziło, że „nie za bardzo mają pojęcie, jaki będzie ich dochód w przyszłym roku”. To więcej niż w roku 2007 (31,4 procent).
Ponieważ spadła zarówno wartość ich majątku, jak i dochody, rodziny mniej oszczędzają. Liczba rodzin deklarujących posiadanie oszczędności w poprzednim roku spadła z 56,4 w roku 2007 do 52 procent w roku 2010 – to najmniej, odkąd Rezerwa Federalna w ogóle zbiera takie informacje.
Konkludując: amerykańska gospodarka wciąż jest w opałach, ponieważ ogromna amerykańska klasa średnia nie jest w stanie wydawać więcej, aby wrzucić jej drugi bieg. Co robić? Nie ma prostej odpowiedzi na krótką metę, może poza nadzieją, że dalej pojedziemy na pierwszym biegu i nie zaczniemy jechać do tyłu. Na dłuższą metę chodzi o zapewnienie, żeby klasa średnia dostała więcej z owoców wzrostu gospodarczego.
Jak? Moglibyśmy się czegoś nauczyć z historii. W latach 20. dochód skupiał się na samej górze. Do roku 1928 górny jeden procent zgarniał niebywałe 23,94 procent całego dochodu (całkiem blisko do 23,5 procent, jakie górny procent uzyskiwał w roku 2007) – według rejestrów podatkowych autorstwa moich kolegów Emmanuela Saeza i Thomasa Piketty. W tym właśnie momencie bańka pękła i wpadliśmy w Wielki Kryzys.
Wówczas przyszła ustawa Wagnera, wymagająca od pracodawców negocjowania w dobrej wierze ze zorganizowanym światem pracy. Ubezpieczenia Social Security i ubezpieczenia od bezrobocia. Agencje robót publicznych Works Progress Administration i Civilian Conservation Corps. Ogólnokrajowa płaca minimalna. A dla powściągnięcia Wall Street: Ustawa o Papierach Wartościowych i Ustawa Glassa-Steagalla.
W roku 1941 Ameryka poszła na wojnę – ogromna mobilizacja zatrudniła każdego zdolnego do pracy dorosłego człowieka i napełniła jego kieszenie. A po wojnie Ustawa o Żołnierzach wysłała miliony powracających z boju weteranów na studia. Nastąpiła ogromna ekspansja publicznej edukacji wyższej. A także wielkie inwestycje w infrastrukturę, takie jak w ramach National Defense Highway Act.
Podatki dla najzamożniejszych wynosiły przynajmniej 70 procent aż do roku 1981. Efekt: do roku 1957 górny jeden procent Amerykanów przejmował tylko 10,1 procent całkowitego dochodu. Większość reszty trafiała do rosnącej klasy średniej, której członkowie napędzali największy boom gospodarczy w historii świata.
Łapiecie? Nie przyspieszymy, dopóki klasa średnia nie odzyska siły przetargowej, którą miała w pierwszych trzech dekadach po II wojnie światowej, aby domagać się dużo większe udziału w owocach wzrostu gospodarczego.
Tekst pochodzi ze strony http://robertreich.org
Tłum. Michał Sutowski
*Robert B. Reich – jest jednym z wiodących amerykańskich ekspertów do spraw ekonomii i zatrudnienia. Profesor na wydziale polityki społecznej Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley. Przez trzykadencje pracował w administracji państwowej, m.in. jako Sekretarz Pracy w gabinecie prezydenta Billa Clintona. Magazyn „Time” wybrał go dodziesiątki najbardziej efektywnych sekretarzy minionego stulecia. Opublikował 13 książek. Jest jednym z najaktywniejszych komentatorów życia publicznego w USA.