Historia „Dissent” warta jest uwagi nie tylko dlatego, że pismo przetrwało niemal sześćdziesiąt lat i nie tylko dlatego, że pisali w nim tak zwani "wszyscy”.
Mieli się nazywać „No!”, ale ostatecznie stanęło na „Dissent” – żeby było choć trochę „afirmatywnie”. Jedno z najważniejszych pism w historii lewicy na świecie, „filar lewicowej prowokacji intelektualnej”, jak pisał kilka lat temu „New York Times”, powstało, by walczyć z konformizmem. Nie w imię jednej doktryny, lecz przeciw ogólnemu samozadowoleniu. Choć otwarte na różne głosy z lewej strony, to przede wszystkim na lewicy zyskało sobie wielu wrogów.
Historia „Dissent” warta jest uwagi nie tylko dlatego, że pismo przetrwało niemal sześćdziesiąt lat i nie tylko dlatego, że pisali w nim tak zwani „wszyscy”, od Hannah Arendt, przez Ericha Fromma, Güntera Grassa, Michael Harringtona, C. Wrighta Millsa, Normana Mailera, Amosa Oza, Richarda Rorty’ego, aż po Aleksandra Sołżenicyna i Czesława Miłosza. Po prostu główna idea „Dissent” – tytułowa niezgoda na zbyt łatwe przystosowanie do świata wokół – wydaje się bardziej aktualna niż kiedykolwiek.
Dlaczego właśnie konformizm był podstawowym problemem? Oddajmy głos konserwatywnemu entuzjaście Ameryki z czasów Dwighta Eisenhowera, przyzwoitego w sumie prezydenta z Partii Republikańskiej, za którego kadencji powstał kwartalnik. Lionel Trilling pisał wówczas: „Bogactwo wykazuje tendencję do podporządkowania się władzy umysłu i wyobraźni”. Dzięki „rewolucji menadżerskiej” i wzrostowi dobrobytu Ameryką rządzić miała rosnąca klasa średnia, ale jej „gustem i wrażliwością” – intelektualne elity. Intelektualiści mieli porzucić swe cieknące poddasza i dorywcze prace, dać się zatrudnić na ciepłych posadach profesorskich i redaktorskich i wreszcie polubić choć trochę to społeczeństwo, które, wraz z rosnącymi wynagrodzeniami, kiedy już nabyło swoje lodówki, telewizory i krążowniki szos, zaczęło łaknąć strawy dla ducha.
Koniec z alienacją, czas na „nową, konserwatywną elegancję”, jak się szyderczo wyraził radykał na motorze (i katedrze Uniwersytetu Columbia) C. Wright Mills. Kolejne środowiska intelektualne, przede wszystkim z Nowego Jorku, coraz bardziej zatracały swój krytyczny charakter, dając się wciągnąć w pobliże szczytów społecznej hierarchii. Irving Howe, twórca i wieloletni redaktor naczelny „Dissent”, pisał w roku 1954: „Młodzi piszący ludzie niegdyś tak jak inni mierzyli się ze światem; dzisiaj toną na przedmieściach, w wiejskich domkach i miasteczkach uniwersyteckich”.
Kraj raj, można by rzec, tylko że tło dla tej idylli amerykańskich przedmieść stanowiły segregacja i wszechobecny rasizm, wciąż wielkie nierówności społeczne, niższa pozycja kobiet, a przede wszystkim – antykomunistyczna histeria rozpętana przez senatora z Wisconsin, szerzej znana światu pod nazwą maccartyzmu. Cień „dwóch Josephów”, czyli McCarthy’ego i Stalina, nie tylko sprzyjał polowaniom na czarownice i łamaniu praw obywatelskich, ale i blokował normalną debatę: o kulturze, społeczeństwie, gospodarce i polityce. Jak pisał historyk Archibald MacLeish: „Amerykańską politykę wewnętrzną prowadzono pod stałą groźbą odgórnego weta: nikt nie mógł zostać wybrany na publiczny urząd, dopóki nie dowiódł, że pogardza Rosjanami, a żadna propozycja – od planu pokojowego do budżetu wojska – nie mogła zostać przyjęta, dopóki nie dowiedziono, że Rosjanom się to nie spodoba”.
Jeśli do tego dodać resztki sekciarskiej lewicy radykalnej, zapatrzonej jak nie w Stalina, to w Trockiego, a także zmierzch anarchizującego pisma „Politics” Dwighta Macdonalda i relatywny skręt w prawo pism „Commentary” i „Partisan Review”, uzyskamy mniej więcej pełny obraz dramatu. Oto dlaczego powstał „Dissent” – pismo kilkudziesięciu przyjaciół z Nowego Jorku, głównie Żydów, wśród których prym wiedli krytyk literacki Irving Howe i socjolog Lewis Coser, obaj z pokolenia, które świetnie pamiętało Wielki Kryzys.
W pierwszym numerze redaktorzy określili charakter pisma jako radykalny, a jako wiodącą tradycję – demokratyczny socjalizm, w którym za najważniejsze uznaje się wątki wolnościowe, a także etos humanistyczny. „Dissent” miał atakować wszelkie – lewicowe i prawicowe – formy totalitaryzmu, być otwarty na dialog z liberalną opinią publiczną, bronić instytucji demokratycznych i praw obywatelskich, dyskutować o ideach socjalistycznych. I miał akceptować różne głosy wypowiadane w imię wspólnych wartości, skoro, jak pisał Howe, nastąpiło we współczesnej polityce „całkowite załamanie tradycyjnych recept, które dotychczas łączyły mniej czy bardziej oświeconą opinię publiczną”.
Pismo dopuszczało wielość opinii, ale w charakterystycznie zakreślonych granicach. Łamy „Dissent” były zamknięte dla dwóch, wyraźnie wskazanych kategorii autorów: stalinistów i „tych dawnych radykałów, którzy zawarli pokój ze społeczeństwem takim, jakie ono jest obecnie”. Aluzja nie była zbyt subtelna, zwłaszcza że w esejach z pierwszego numeru owych konformistów wskazano z nazwiska i z tytułu. Chodziło o pismo „Commentary”, skupiające takie postaci jak Nathan Glazer i Norman Podhoretz, a także Sindey Hook; w mniejszym stopniu o „Partisan Review”.
Magazyn, który pragnął „zwalczać stalinizm, nie poświęcając socjalizmu”, nie miał łatwego życia. Niemal od samego początku był atakowany za wszystko: „marksistowskie niepohamowanie”, nakazujące szukać wrogów najbliżej własnego obozu, albo za „nieokreśloność” swego stanowiska wobec Związku Radzieckiego.
Tymczasem „Dissent” nie tyle szukał wrogów, ile wskazywał na hipokryzję „rytualnych liberałów”, którzy – w imię wolności – dopuszczali łamanie praw obywatelskich w stosunku do osób podejrzanych o działalność wywrotową. W połowie lat 50. do takiego oskarżenia wystarczał sceptycyzm wobec kapitalizmu, nawet jeśli dana organizacja otwarcie krytykowała Związek Radziecki. Natomiast stosunek „Dissent” do ZSRR był określony bardzo wyraźnie – magazyn był antysowiecki do tego stopnia, że wiosną 1956 roku piórem Lewisa Cosera zanegował znaczenie XX Zjazdu i wartość tzw. odwilży.
Problem stosunku do komunizmu powracał jeszcze kilkakrotnie – w okresie wojny wietnamskiej, czasach Ronalda Reagana i rewolucji 1989 roku. We wszystkich tych momentach udało się publicystom „Dissent” zachować wyjątkowo sensownie, choć ich tzw. antykomunizm „trzeciego obozu”, krytykujący zarówno sowiecką, jak i amerykańską politykę zagraniczną, nie był nigdy szczególnie popularny. Irving Howe wprost wykluczał wojenną interwencję Zachodu w celu pokonania komunizmu (uznając za szaleństwo ryzykowanie wojny atomowej), unikał jednak też naiwnych pomysłów jednostronnego rozbrojenia nuklearnego. Z drugiej strony „Dissent” sprzeciwiał się wyraźnie interwencji amerykańskiej w Wietnamie – bez krzty entuzjazmu dla polityki Vietcongu – w duchu, który dobrze oddają słowa Harolda Rosenberga: „Walczyć z komunizmem środkami ekonomicznymi, ale nie napalmem; pomagać antykomunistycznym ruchom chłopskim, ale nie antykomunistycznym dyktatorom”.
W roku 1989 siedemdziesięcioletni już prawie Irving Howe cieszył się z powodu upadku reżimów autorytarnych („stalinowskich”, jak je określił) w Europie Środkowej – i daremnie przestrzegał przed prostą zamianą doktryny centralnego planowania gospodarczego na „magiczne pojęcie rynku” i wyznawczym stosunkiem nowych środkowoeuropejskich liderów do Margaret Thatcher, przyjmując zarazem konieczność budowy w tym regionie systemu kapitalistycznego.
Bardzo charakterystyczny dla „Dissent” był stosunek do kontrkultury – a potem do Nowej Lewicy, która okazała się dość wyrodnym dzieckiem tej starej, wychowanej w latach 30. Otwartość pisma dobrze ilustruje fakt, że jeden z najgłośniejszych tekstów, jakie kiedykolwiek się w nim ukazały, The White Negro Normana Mailera, szedł pod prąd jego linii. Autor Nagich i martwych wieszczył młodym zbuntowanym odegranie rewolucyjnej roli: wyobcowany beatnik miał reprezentować „pierwszy podmuch drugiej rewolucji tego wieku… powrót do bycia i tajemnic ludzkiej energii… powrót do nihilizmu twórczych przygód”. Ta druga rewolucja – po psychoanalitycznej, która dążyła do racjonalnego opanowania instynktownych sił – „podporządkowałaby świadomość instynktowi”.
Irving Howe miał inne zdanie. Choć daleko mu było do oburzenia (Norman Podhoretz podejrzewał beatników o fascynację przemocą, chęć wybicia wszystkich intelektualistów i zastąpienia prawdziwej kultury nieartykułowanym bełkotem), nie widział w Kerouacu, Ginsbergu czy Burroughsie zwiastunów radykalnej zmiany społecznej, lecz jedynie symptom sprzeczności społeczeństwa klasy średniej. „Lekceważenie dla rozumu łączy ich tak naprawdę z klasą średnią z przedmieść, którą rzekomo pogardzają”, pisał. Nie mają programu, a jedynie sny – lecz „nie zdołają się wyśnić z bezkształtnego koszmaru Kalifornii”.
Można się spierać, czy te zastrzeżenia to tylko pretekst przesłaniający strach i pogardę nowojorskiej elity dla artystycznego „motłochu”, który skowyta zamiast się wysłowić poprawną angielszczyzną, wyraz niedocenienia autentycznie wywrotowego potencjału kontrkultury; czy może przeciwnie – dalekowzroczność sceptyka, przewidującego absorpcję buntu przez system kapitalistyczny. Niewątpliwie jednak polemiki „Dissent” z kontrkulturą tamtych czasów niosą wiele inspiracji także dla dzisiejszych rozważań o kulturze, buncie i konformizmie.
Kolejny wielki spór na lewicy dotyczył starych i młodych: lata 60., obok ruchów antywojennego i praw obywatelskich, przyniosły deklarację z Port Huron i rewolucję kulturową, a także nowe formy i tematy polityczne, z którymi wychowane w czasach New Dealu pokolenie nie zawsze było sobie w stanie poradzić. W odróżnieniu od swych coraz bardziej konserwatywnych kolegów i koleżanek ludzie z „Dissent” początkowo łączyli z ruchem studenckim wielkie nadzieje, pisząc o „wyjątkowo licznej grupie bardzo poważnych intelektualnie i rozbudzonych moralnie studentów na kampusie” w Berkeley. Ten „tygiel kampusowych intelektualistów, ascetów i politykierów” miał świadczyć o tym, że nie wszystko stracone – że nowe pokolenie nie dało się wchłonąć przez system karier, posad i domków na przedmieściach.
Bezpośrednie spotkania ze Studentami dla Demokratycznego Społeczeństwa przyniosły jednak raczej rozczarowanie. Lewis Coser wśród wad tego nowego ruchu wymieniał nie tylko nadmierny indywidualizm i wsobność, ale też naiwne fascynacje rewolucjami Trzeciego Świata, kompletny brak poczucia ciągłości ze starym ruchem lewicowym, lekceważenie emancypacyjnego dorobku tradycji liberalnej, wreszcie pogardę dla instytucji demokracji reprezentatywnej, na których bolączki odpowiedzią miała być „demokracja partycypacyjna”.
Można odnieść wrażenie, że część złożonej dynamiki ruchu 1968 roku umknęła „starej lewicy”. Irving Howe jeszcze kilka lat później wypominał studentom z klasy średniej – niezupełnie sprawiedliwie – pogardę wobec robotników. Rozdźwięk pomiędzy „starą” a „nową” lewicą był wówczas bardzo wyraźny, pomimo że takie kwestie jak wojna w Wietnamie czy walka o prawa obywatelskie łączyły pisarzy i działaczy ponad pokoleniowymi podziałami, a postulaty obyczajowe znajdowały duże poparcie także wśród nowojorskich intelektualistów. Czasem ludzi po dwóch stronach lewicowej barykady dzieliło tylko kilka lat – Michael Walzer jest zaledwie pięć lat starszy od Marshalla Bermana, dziś członka tej samej redakcji, który w czasie „modernistycznej rewolty” bywał równie często na ulicy co w sali wykładowej.
Kwartalnik „Dissent” działa do dziś, zmagając się z podobnymi problemami co dawniej, choć już nikt nie chce go wysadzać w powietrze, jak w latach 60. bojówka Weather Underground, która uznała zasłużonych lewicowców za część przegniłego establishmentu (legenda głosi, że do zamachu nie doszło, ponieważ terroryści nie mogli znaleźć biura redakcji – bo też go nie było, pismo przez kilka dekad przygotowywano w zwykłym mieszkaniu). Walczy o dotarcie do młodszego pokolenia – niedawno opublikowało serię tekstów „Przed trzydziestką”. Opisuje amerykańską rzeczywistość, wyglądając nowych zjawisk, lecz bez przesadnej fascynacji teoretycznym nowinkarstwem – jakby mając w pamięci myśl Lewisa Cosera, że wprawdzie nowe teorie bywają przydatne, ale nie wszystkie „stare problemy” zdołaliśmy już rozwiązać. Czego dowodem świetny cykl tekstów o pracownikach w USA z zimowego wydania „Dissent”.
Pismo świetnie się sprawdziło w czasach stagnacji i marazmu intelektualnego, gdy świetnie wykształceni profesjonaliści w poczuciu samozadowolenia reprodukowali zastane schematy myślowe. Wtedy jego rola „oazy postępowych intelektualistów” była nie do przecenienia. Jednak w chwilach przełomu czegoś zabrakło – nie udało mu się przygotować lewicy na wielką zmianę w latach 70. i 80., gdy Ronald Reagan i Margaret Thatcher przejęli rządy dusz.
Jaką lekcję można zatem wyciągnąć z historii „Dissent”? Chyba taką, że bierne czy aktywne przystosowanie i zadowolenie ze status quo, ów „traktat pokojowy ze społeczeństwem, jakie jest”, to jedno z większych zagrożeń, jakie może nas spotkać. W latach 50. groziło śmiercią z nudów na urokliwym przedmieściu Nowego Jorku. A co w czasach, gdy Wiek Konformizmu nakłada się na wielki kryzys gospodarczy i głęboką zmianę społeczną? Gdy intelektualistom nie grozi „zepchnięcie w objęcia klasy średniej”, bo samej tej klasy już za chwilę nie będzie?
Lewis Coser pisał, że „możemy nie być w stanie zmienić biegu historii, ale wciąż możemy kontrolować to, jak myślimy”. Ale jeśli taka myślowa autonomia to jednak za mało? Co, jeśli na tle naszej własnej przyszłości duszne przedmieścia Ameryki Eisenhowera wydadzą nam się całkiem przytulnym schronieniem?