Świat

Ateńczycy [reportaż]

Michalis, pięćdziesięcioletni aktor, mówi mi, że bardzo lubi Polskę. „Pracowałem tam w Instytucie Grotowskiego. Czy Ludwik Flaszen jeszcze żyje?”.

1.

John ma trzydzieści pięć lat. Uciekł z Nigerii przed Boko Haram. Na głównym placu ateńskiej dzielnicy anarchistów Exarchii sprzedaje płyty DVD z filmami. Ma Star Wars i Bonda. Biznes idzie mu średnio, ale jest „happy”, bo ma pracę. Alom jest koło pięćdziesiątki, uciekł z Bangladeszu przed biedą. On z kolei sprzedaje zapalniczki i kadzidełka. Ahmen nie wiem, skąd jest i skąd uciekł, bo nie mówi po angielsku. Ma przedziwne blizny na policzkach, jak gdyby ktoś przebił mu je na szybko nożem i nie zaszył, pozwalając im samodzielnie, brzydko się zrastać. On z kolei sprzedaje skarpetki. Jest koło czterdziestki. Pieniądze z ich pracy zarabia głównie hurtownik, który nie wiem, jak się nazywa i skąd pochodzi. Pewnie z Grecji. Sprzedaje im te gadżety, które sam sprowadza z Chin na wagę, w kontenerach. Jak nazywają się robotnicy, którzy pakują je w folie i pudełka, nie dowiemy się pewnie nigdy.

Vasile ma lat jedenaście i jest Romem. Kręci się z bratem koło śmietników i zbiera to, co wyrzucili turyści i lokalsi: jedzenie, ubrania, AGD, wszystko, co było już ludziom niepotrzebne. „Tu chodzi o godność, naszą i imigrantów. Dlaczego Europa nie robi nic, żeby nam pomóc?” – pyta mnie Thassos, nauczyciel koło czterdziestki, kiedy palimy razem peta, siedząc na schodkach małej ateńskiej uliczki. Nie wiem, co mu odpowiedzieć. Palimy i patrzymy, jak po raz pierwszy w tym roku świeci ładne, coraz cieplejsze słońce.

2.

Yannis ma jakieś dwa metry wzrostu, czarną jak smoła brodę i imidż wprost z germańskich hasioków. Po ojcu jest Grekiem, po matce Niemcem. To owoc wakacyjnej miłości. Nazwisko nosi po matce i w Germanii mówią mówią do niego raczej Johann niż Yannis. W Berlinie mieszkał na Neukölln. Teraz jest trzeci miesiąc w Grecji. Jego głównym zajęciem jest chodzenie na kurs języka ojca.

Julie jako jedyna wymawia poprawnie moje imię. Ma dziadka Bolesława, to dlatego. Obaj z bratem bliźniakiem Bronisławem byli górnikami niedaleko Lille. Julie jest z Paryża, ale mieszka tu już półtora roku. Żyje z dawania lekcji francuskiego i z francuskiego zasiłku. Jest zaangażowana w działania jednego z kilkunastu działających w Atenach skłotów i grupę feministyczną. Uważa, że maczoistycznej Grecji jest to bardzo potrzebna opcja.

Nikolas jest ze Szwecji. Mieszka tu pięć lat. Ma dziewczynę z Aten, ale nie mówi po grecku. Uważa, że to dlatego, że dużo wyjeżdża. Robi za menadżera i ogarniacza różnych bandów, głównie amerykańskich, stąd jego juesej akcent. Spotykamy się przypadkiem przy stoliku w knajpie na głównym placu Exarchii. Barman, który wyrzuca nas z lokalu, bo już zamyka, kiedy słyszy, że jestem z Polski, łapie się za głowę i robi śmieszne gesty: „Oh, your government, oh your government, I’m so sorry, so sorry”. Klepiemy się po plecach i jest całkiem zabawnie. Ale i tak nas wyrzuca i kończymy w Micro.

3.

„Varufakis, kto to, kurwa, jest Varufakis? Pieprzona TV star. Nie potrafili nic z Tziprasem tu naprawić, więc sobie wyjechał i się wozi po Europie, zgrywając zbawiciela” – mówi mi Chara, laska z kolczykiem w nosie, na oko czterdziestoletnia, barmanka w barze dla komunistów. „Wiesz ja też byłam anarchistką, ale to było kiedyś, teraz mam dzieci, muszę zarabiać, nie da się skłotować na wieki, a tu kobiety sprzedają się za jedzenie. Weź się rozejrzyj, ilu ludzi szuka tu jedzenia po śmietnikach”.

Nie przestaje nawijać, kiedy w lokalu pojawia się Musa. Jest koło trzydziestki. Ma podrabiane rejbany i mieszka w Grecji siedem lat. Jest z Dakaru. Jego imię to w zasadzie Mojżesz czyli „uratowany z wody”. W sumie bardzo mu dali sensownie na imię, biorąc pod uwagę, jak dotarł do Europy. Sprzedaje afrykańskie rękodzieło. „Paris-Dakar, Paris-Dakar” – powtarza, kiedy pokazuje mi zrobiony z drewna i bambusa model motoru, który ma na sprzedaż za piętnastaka. Ma skórzane plecione paski i zawieszona na plecach małą dżembę. Każe mi otworzyć pudełko, które ma w torbie, kiedy otwieram, w środku znajduje kolejne, każe otwierać dalej, aż dochodzimy do czterech. Śmiejemy się i jest miło, choć mimo wszystko nie decyduję się na kupno za dwa euro czerwonej, ręcznie rzeźbionej, figurki słonika. U komunistów niewiele sprzeda. „Bogaci ludzie piją po drugiej stronie ulicy, idź tam” – mówi mu barmanka. „Oni kupią twoje rzeczy, my tu jesteśmy, tak samo biedni jak ty” – podsumowuje gorzko Chara. Jej imię znaczy po grecku „Radość”. „You are a nice guy” – uśmiecha się Musa i idzie ze swoim towarem na drugą stronę ulicy. W tle słychać wyraźnie kawałek Richest Man in Babylon, Thievery Corporation.

4.

Key spotykam w samolocie. Ma dwadzieścia osiem lat, zafarbowane na gołębi kolor włosy, jaskrawo żółty sweterek i jest bardzo, ale to bardzo ładna. „I do magic”, odpowiada, kiedy pytam ją, co robi w Atenach. Jest graficzką komputerową i robi efekty specjalne w grach, filmach i reklamach. Pół roku temu przez Singapur i Londyn trafiła z wietnamskiego Ho Chi Minh do stolicy Grecji. Ojczyzna Peryklesa i Fidiasza, jednak nie podoba się jej bardzo-bardzo. „Wszyscy są głośni i chaotyczni. Przechodzą na czerwonym świetle, są strasznie macho, to kraj zupełnie nie dla mnie”. Dzielnica Halandri, gdzie umówiliśmy się na piwo, to zupełnie inny świat niż zaludnione przez bezdomnych i imigrantów centrum Aten. Wszyscy wyglądają na zadowolonych i zamożnych. Tally Weijl, Hagen Dazs, masa sieciówek, malowniczy kościołek, Romki we wzorzystych chustkach sprzedające kwiaty. Plama bogactwa w chaosie i nędzy. Nowy wspaniały świat – nowiuteńkie motory, wypięknieni ludzie, choć w lutym zimno tu jak w psiarni. Z Warszawy Key leciała do Aten pozamykać swoje sprawy w pracy. Za trzy miesiące ma zacząć zajmować się grafiką w polskiej korporacji. Jest dobrej myśli. „Nikt nie będzie mnie, chyba, za używanie tindera uważał tam za kurwę. A tak jest właśnie w Grecji” – mówi mi, a ja potakuję, choć jednak niepewnie.

5.

Od kilku dni na Syntagmie strajkują rolnicy. Nowy rząd pod wpływem Troiki podniósł im trzykrotnie stawki za ubezpieczenie i składkę emerytalną. „Moja ciotka ma tylko siedem hektarów i ogródek, jak ona ma to zapłacić?” – mówi mi Charista, sympatyczna dziewczyna o kręconych włosach, od której kołuję krótką bletkę. Michalis, pięćdziesięcioletni aktor, mówi mi, że bardzo lubi Polskę. „Pracowałem tam w Instytucie Grotowskiego. Czy Ludwik Flaszen jeszcze żyje?” – pyta. Kiedy mówię, że tak, bardzo się cieszy. „Lubię gościa, mam same dobre wspomnienia z Polski”. Od kiedy zaczął się kryzys, musiał przerzucić się na handel oliwkami. „I’m not an actor any more. I’m no-one” – mówi mi ze smutkiem. „Nie jestem nacjonalistą, ale chcę żeby wróciła drachma, inaczej oni nas tu zaduszą” – dodaje. „Mój przyjaciel, rybak z Krety, od początku mi tłukł do głowy – pamiętaj Tzipras to nie żaden Chrystus, zobaczysz, będzie tak samo, jak było. Nie chciałem mu wierzyć. Głosowałem na Syrizę. Teraz widzę, że miał rację”.

Malutki dziadek, może metr pięćdziesiąt wzrostu, lat na oko osiemdziesiąt, chodzi między stolikami i zbiera na jedzenie. Kuśtyka powolutku o lasce i duka po grecku i angielsku: „Czy pomożesz mi? Czy dasz mi 1 ewro?”. Ma tłuste, siwe włosy i wygląda jak sucha, pomarszczona bułeczka. Kiedy wychodzi, szurając nogami, z knajpy, widzę, że z tyłu ma na czapce łyżwę Nike i napis „Just do it”. Na dworze turyści piją frappe. Jest 18 stopni, świeci już piękne wiosenne słońce.

6.

Dom, w którym mieszkam, jest niedaleko stacji Attiki. Blisko niej stoją uliczni dilerzy. Nie przestrzegają chłopaki pierwszej zasady handlu dragami – nie zużywać własnego towaru. Są porobieni i weseli, choć nie powiedziałbym, że budzą sympatię. Yannis jest gdzieś w moim wieku i jest potwornie zrobiony metą. Ledwie stoi na nogach, szura, sapie i cieknie mu z nosa. Kiedy schodzi po schodach do metra, mam ogromną nadzieję, że z nich nie spadnie, bo to ja będę najpewniej musiał go ratować. Ma półprzymknięte oczy, rozwiązane buty, ale jakimś cudem doczłapuje się na peron. „Pokłóciłem się z rodzicami, o, o tu mieszkam” – pokazuje gdzieś w powietrze, kiedy z ciężkim przydechem siada koło mnie. „You like techno?” – pyta i nie wiem, czy do końca mnie pyta, bo oczy dalej ma półprzymknięte. „I’m into psytrance music” – odpowiadam. „You like what?” – pyta raz jeszcze. Kiedy bąkam, żeby coś powiedzieć, że jazz, pyta znowu: „Techno?”. „Techno” – odpowiada sam sobie i kiwa głową. Zdaje się przysypiać, ale zaraz wpada w rwaną narrację, że jeśli biba będzie za darmo, to idzie na imprezę i dziwi się, że sam wybieram się na piwo. „Może pójść z tobą?” – pyta (odmawiam grzecznie). Kiedy kręcę mu fajkę, zauważam, że na nadgarstku ma wytatuowane dwa chińskie znaki. I taką klasyczną, staroświecką bombę, która właśnie wybuchła.

7.

Sadżar ma koło trzydziestu pięciu lat i dwójkę dzieci. Jest spod Lahore. Pokazuje mi na komórce: syn i córka. On i i jego koledzy – sklepikarz Ater, urzędnik Ikbal i rzemieślnik Halid – śpią od półtora miesiąca na placu Omonia pod drzewkami oliwnymi. Za swoją podróż zapłacili przemytnikom po 2500 baksów. Najpierw piechotą przeszli przez góry z Pakistanu do Iranu, a potem po trzech dniach powtórzyli to, przechodząc przez zieloną granicę do Turcji. Chociaż może bardziej białą niż zieloną, bo najwyższe szczyty mają tam po 5000 m, a w grudniu pokrywa je szczelnie warstwa śniegu. Całkiem niedaleko leży biblijna góra Ararat. Miejsce, gdzie niby osiadła Arka Noego. Dwadzieścia dni spędzili w Turcji, czekając na dogodną okazję, żeby przedostać się do Grecji. Na plażę przyprowadzili ich przemytnicy i pokazali światła na horyzoncie. „To wasz dream land, Unia Europejska. 30 km stąd jest brzeg Lesbos”. „Ty będziesz kapitanem” – powiedzieli starszemu Syryjczykowi i dali do prowadzenia silnik pontonu, a sami zniknęli w ciemnościach. W gumowej łódce było ich sześćdziesięcioro. Przez całą drogą miskami wybierali wodę i modlili się, żeby cienka powłoka nie pękła. Pękła dopiero na brzegu Lesbos.

Sadżar pod Lahore miał sklepik, ale od kiedy obalono w Pakistanie juntę wojskową, jest tam taki kryzys, że ledwo dyszał. Pracował po 14h jako jedyny w rodzinie i nie starczało im na życie. Wąsaty Halid wyrabiał noże i miecze. Był nawet kilka lat w Stanach, na Brooklynie i w Memphis, ale go deportowali. Pokazuje mi stronę swojej firmy w internecie [www.mbknife.com]. Sprzedali wszystko, co mieli i pojechali. Chcą dojechać do Portugalii. Tam będzie praca przy zbiorach. „Dają 20 euro za dzień, tylko nie wiem, jak to zrobić, bo granice zamknięte” – mówi Sadżar i chwilę siedzimy w milczeniu, patrząc jak Afgany próbują turystom wcisnąć hasz i żeniony z aspiryną koksik. Chciałem się z nimi przed wyjazdem pożegnać, ale jego już nie było. „Work out, far, far”, powiedział mi tylko, machając w bliżej nieokreślonym kierunku, ich słabo mówiący po angielsku koleżka. Kiedy wracałem do domu, minąłem otwarte o 23:30 tanie bistro. Przez nieco poplamioną szybę widać było jak starszy, gruby Grek śpiewa, siedząc przy jednym ze stolików, przekładając dłonią kulki czegoś, co mi, Polakowi, wyglądało na różaniec, ale równie dobrze mogła być to przecież zwykła bransoletka.

 

**Dziennik Opinii nr 75/2016 (1225)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Przemysław Witkowski
Przemysław Witkowski
Historyk idei, badacz ekstremizmów politycznych
Przemysław Witkowski – poeta, dziennikarz i publicysta; dwukrotny stypendysta Ministerstwa Edukacji Narodowej i Sportu; absolwent stosunków międzynarodowych na Uniwersytecie Wrocławskim; doktor nauk humanistycznych w zakresie nauk o polityce; opublikował „Lekkie czasy ciężkich chorób” (2009); „Preparaty” (2010); „Taniec i akwizycja” (2017), jego wiersze tłumaczono na angielski, czeski, francuski, serbski, słowacki, węgierski i ukraiński.
Zamknij