Sztuki wizualne

Plac Defilad – laboratorium miejskiego współzarządzania

Podczas gdy minister kultury rzuca pomysł zburzenia Pałacu Kultury, festiwal Warszawa w Budowie przygląda się przestrzeni wokół Pałacu. Jaki powinien być przyszły plac Centralny? Rozmowa z Arturem Jerzym Filipem, kuratorem części wystawy głównej 9. edycji festiwalu Warszawa w Budowie oraz programu towarzyszącego.

Magda Roszkowska: Ostatnie edycje Warszawy w Budowie, jedna poświęcona trwającej od powojnia zabudowie miasta, druga – kwestii mieszkalnictwa, nie tylko dostarczały potężnej dawki wiedzy o historii stolicy, ale też w krytyczny sposób odnosiły się do polityk miejskich realizowanych przez obecną władzę, szczególnie zaś do wątku reprywatyzacji. Wystawa Spór o odbudowę odbywała się zresztą w pustostanie po liceum Hoffmanowej – na terenie, który miasto planowało sprzedać prywatnemu inwestorowi. W tym roku zdecydowaliście się wesprzeć działania ratusza, tworząc program wokół organizowanego przez Biuro Architektury i Planowania Przestrzennego konkursu na zagospodarowanie Placu Defilad. Dlaczego?

 

Artur Jerzy Filip: O wyborze tematu zdecydowały wyjątkowe okoliczności. Muzeum Sztuki Nowoczesnej oraz TR Warszawa będą tworzyły pierzeje przyszłego placu Centralnego. W obliczu organizowanego konkursu i konsultacji, muzeum mogło podjąć rękawicę albo z bezpiecznej pozycji obserwatora komentować podejmowane decyzje. Współpraca z miastem nie czyni nas zresztą mniej krytycznymi, choć masz rację, że pozycja, którą muzeum zdecydowało się zająć, jest inna niż dotychczas i na pewno stanowi dla nas wyzwanie. Niemniej jednak my nie tylko chcielibyśmy mieć pewien wpływ na przyszły charakter placu przed nową siedzibą muzeum, ale przede wszystkim dążymy do tego, by przekształcić politykę tworzenia i zarządzania miejskimi przestrzeniami publicznymi.

Mimo wszystko trudno o tym sojuszu nie myśleć w kontekście przyszłorocznych wyborów samorządowych. Platforma Obywatelska znajduje się w dość trudnej sytuacji. Kolejne wykwity afery reprywatyzacyjnej znacząco zmniejszają jej szanse na przedłużenie mandatu. Konkurs i towarzyszące mu konsultacje społeczne z pewnością ocieplają ten wizerunek. Co robicie, by uchronić się przed rolą agencji promującej działania ratusza?

Myślę, że dopóki „ocieplenie wizerunku” jest rezultatem realnych działań na rzecz dobrych praktyk wdrażania projektów publicznych, a nie jakimś cynicznym zabiegiem wizerunkowym, dopóty jest to zasłużona nagroda dla władz.

Przypomnijmy, że na początku miasto nie zamierzało organizować żadnego konkursu. W ubiegłym roku organizacje Miasto Jest Nasze i Kooperacja Miejska zażądały, by ówczesny projekt, zaproponowany przez Thomasa Phifera, autora projektu siedziby muzeum, został poddany debacie społecznej. Aktywiści zebrali pod wnioskiem odpowiednią liczbę podpisów, stawiając władzę pod ścianą.

Nie tylko chcielibyśmy mieć pewien wpływ na przyszły charakter placu przed nową siedzibą muzeum, ale przede wszystkim dążymy do tego, by przekształcić politykę tworzenia i zarządzania miejskimi przestrzeniami publicznymi.

W lipcu tego roku Biuro Architektury i Planowania Przestrzennego ogłosiło, że konsultacje społeczne nie tylko się odbędą, ale poprzedzi je międzynarodowy konkurs na zagospodarowanie placu. Do jury zaproszono przedstawicieli organizacji pozarządowych, w tym także Miasto Jest Nasze, oraz reprezentantów instytucji obecnych na placu, mi.in. Joannę Mytkowską. Gremium wyróżniło pięć projektów, które poddano pod społeczną debatę. To jest krok w dobrą stronę. My natomiast, jako instytucja bezpośrednio zainteresowana przyszłością placu, staramy się nadać tej dyskusji jak najwięcej sensu. Dlatego przygotowaliśmy wystawę Plac Defilad: Krok do przodu, która – mamy nadzieję – nie tylko porządkuje historię tego miejsca, ale przede wszystkim konfrontuje widza z niejednoznaczną problematyką placu.

W jak sposób?

Na przykład prezentując plac Defilad na tle trzydziestu innych warszawskich placów. Pokazujemy też, jak z tego typu przestrzeniami tworzonymi na potrzeby masowego spektaklu radzą sobie inne kraje postkomunistyczne, a także zastanawiamy się, jaką rolę pełnią główne place w miastach takich jak Barcelona, Ateny, Rotterdam czy Tirana. We wszystkich częściach staramy się poszerzyć zakres debaty i wykroczyć poza zaklęty krąg rozmowy na temat samego wyglądu placu. Szczególnie w ostatniej części, gdzie, przytaczając przykłady z Nowego Jorku, sugerujemy, że być może tego typu przestrzenie potrzebują zupełnie innego modelu zarządzania.

Co właściwie wynika z faktu, że na trzydziestu warszawskich placach policzono drzewa, zmierzono powierzchnię, zbadano ruch samochodowy i pieszy czy obecność sztuki, by na końcu dojść do wniosku, że jest po prostu różnie?

Rzeczywiście badania pokazują, że warszawskimi placami nie rządzą żadne proste reguły, a co więcej niektóre place sprawiające wrażenie przyjaznych, bo posiadające dużo zieleni i małej architektury, niekoniecznie cieszą się większą popularnością od tych, na których przeważa posadzka i pustka. To akurat ważne spostrzeżenie w kontekście placu Defilad, bo aktywiści miejscy, protestując przeciw realizacji projektu Phifera, argumentowali, że „serce miasta” nie może być betonową pustynią.

Wniosek, jaki można wyciągnąć z badania warszawskich placów, jest taki, że poszukiwanie jednego idealnego modelu czy spieranie się o to, co placem jest a co nim nie jest, posiłkując się takimi eksperckimi parametrami jak na przykład wielkość kąta środkowego, nie może nas zaprowadzić daleko. Ważniejsza jest dyskusja o charakterze miejsca: czy to ma być przestrzeń reprezentacyjna, wspólnotowa, wypoczynkowa czy centralny punkt miasta o globalnych aspiracjach. A udzielenie odpowiedzi na te pytania wymaga o wiele więcej politycznej wrażliwości.

Wreszcie we własnym domu?

Argument sformułowany przez Miasto Jest Nasze wspierający wizję placu przyjemnego i przyjaznego zamiast betonowej pustyni staje się ciekawy, gdy zestawimy go ze spostrzeżeniami Kuby Snopka i Tomasza Świetlika na temat placów postsowieckich.

Oni w swoich badaniach zastanawiali się, co po upadku komunizmu stało się z ogromnymi placami budowanymi na potrzeby masowych wydarzeń. Nazwali je placami spektaklu, odróżniając od tradycyjnych placów miejskich, które ze względu na funkcję usługowo-konsumpcyjną określili mianem „placów cyrkulacji”. Gdy w krajach dawnej osi wpływu Związku Radzieckiego zagościł kapitalizm, place spektaklu utraciły swoją dawną funkcję, dlatego zaczęto się zastanawiać, co z nimi zrobić. Niestety porażka wielu tych miejsc bierze się z tego, że próby ich przekształcania odbywają się według logiki przynależnej placom cyrkulacji.

Autorzy tej części wystawy sugerują, że właśnie w tym tkwi klucz do zrozumienia, dlaczego od wielu lat nie możemy sobie poradzić z placem Defilad. Gdy oceniamy go, stosując kategorię cyrkulacji, tracimy z oczu jego realne zalety i nie mamy innego wyjścia jak tylko punktować wady: za duży, zbyt pusty, niefunkcjonalny, ekonomicznie nieuzasadniony… Oczywiście w tle mamy też wiele innych problemów, jak choćby roszczenia do działek wokół Pałacu. Przede wszystkim jednak obecnemu konkursowi na zagospodarowanie placu Centralnego towarzyszy powszechna nadzieja, że kiedy już pomniejszymy tę przestrzeń i uczynimy z niej tradycyjny plac, to ona będzie działać.

Czy pozostawienie takiej wielkiej dziury w środku miasta miałoby uzasadnienie?

Właśnie takie pytanie postawili Kuba Snopek i Tomek Świetlik. Place spektaklu powstawały jako manifestacje potęgi władzy, ale z czasem, zarówno za czasów komunizmu, jak i po jego upadku zaczęły być wykorzystywane przez obywateli jako przestrzenie oddolnych protestów. Taką funkcję pełnił plac Triumfalny w Moskwie do czasu, aż władza miejska nie przekształciła go i nie uczyniła „normalnym”. Teraz mieszkańcy Moskwy mają przyjemny, przyjazny plac z nowoczesnym miejskim designem. W ten miękki sposób przejęto i zneutralizowano miejsce obywatelskiego sprzeciwu.

Ale plac Defilad nigdy nie stał się przestrzenią protestu. Może poza wyjątkiem gdy likwidowano hale Domów Kupieckich.

To prawda, najczęściej jest on miejscem zbiórek, skąd wyruszają różne marsze. Poza Radą Warszawy nie ma tu siedzib władz, a właśnie wokół nich skupiają się stołeczne manifestacje. Poza tym jego wielkość jest przytłaczająca. Na Krakowskim Przedmieściu 100 osób zajmuje chodnik i robi się tłoczno, podczas gdy tutaj tyle samo osób czeka na przystanku autobusowym. W dobie kiedy obrazy medialne rządzą polityką, a stawką staje się wywołanie wrażenia, plac Defilad nie jest ku temu odpowiedni, chyba że manifestacja zbierze setki tysięcy obywateli.

W trakcie przygotowań do festiwalu nie raz zastanawialiśmy się, w jaki sposób warszawiacy identyfikują się z tym miejscem i że chyba w największym stopniu stanowi ono przestrzeń przepływu. A potem, 19 października, na placu podpalił się człowiek w akcie politycznego sprzeciwu. Nie zrobił tego ani pod sejmem ani pod pałacem prezydenckim ani pod ratuszem, tylko tu – przed Pałacem Kultury, co znowu wskazywałoby, że spektakularna formuła tego miejsca nie wygasła do końca.

Według ciebie powinniśmy w jakimś wymiarze zachować tę spektakularność?

Jestem za tym, by zdawać sobie sprawę z konsekwencji podjętych decyzji. Czy jest nam potrzebny kolejny plac ze wszystkimi miejskimi zabawkami jak fontanna, zieleń i design, czy raczej powinniśmy tę przestrzeń zostawić niedookreśloną co do funkcji? Plac Centralny wciąż będzie ogromny, niemal tak duży jak plac Konstytucji, chociaż będzie stanowił zaledwie 1/5 powierzchni obecnego placu Defilad. Na takim obszarze, jeśli pozostanie on wyciętą pustką w mieście, będzie mógł odbyć się i targ, i koncert, i protest. Gdybym miał się określić, za czym jestem, to powiedziałbym, że za rozważną oszczędnością projektu. Z drugiej strony pustka onieśmiela. Przestrzeń publiczna bez drzew, ławek, rzeźb i fontann nie zyskuje powszechnego poklasku.

To prawda, o czym najlepiej świadczy ostatnia edycja przyznawanych przez miasto nagród architektonicznych. Za najlepsze projekty zrealizowane w 2016 roku nagrodzono m.in. Halę Koszyki, Centrum Kreatywności na Pradze czy Wydział Rzeźby ASP przy ul. Spokojnej. Natomiast w plebiscycie mieszkańców bezapelacyjnie zwyciężył plac Europejski – przestrzeń zlokalizowana w centrum biznesowym, u podnóża wieżowca Warsaw Spire. Prywatny inwestor wydał na jej urządzenie 40 mln zł, obsadzając teren egzotycznymi metasekwojami, umieszczając w nim system podświetlanych fontann, wijący się strumyk i sadzawkę. Nie brakuje tu też miejskiego designu, pawilonu ze sztuką współczesną, knajp i kawiarni. Brakuje za to niedookreślenia, o którym mówisz. Jak w tym kontekście czytać propozycje autorów pięciu wyróżnionych projektów na plac Centralny?

Czy jest nam potrzebny kolejny plac ze wszystkimi miejskimi zabawkami jak fontanna, zieleń i design, czy raczej powinniśmy tę przestrzeń zostawić niedookreśloną co do funkcji?

Wracamy do punktu wyjścia, do kwestii wrażliwości politycznej. Miejsca takie jak plac Europejski, oferując wiele przestrzennych i funkcjonalnych atrakcji, zwyczajnie uwodzą użytkowników. Z jednej strony, obserwacje prowadzone na tym placu wykazały, że przestrzeń ta pomimo swojego luksusowego charakteru jest w sumie całkiem dobrze przyjmowana przez okolicznych mieszkańców. Ale to jest właśnie ta uwodzicielska siła. Warto wznieść się nieco ponad i spojrzeć z szerszej perspektywy. Wiele uwagi poświęcił tej kwestii gość tegorocznego festiwalu, Günther Vogt. Ten znakomity architekt krajobrazu, który nie raz miał okazję projektować prestiżowe przestrzenie w wielkich miastach na całym świecie, pokazał nam, jak coraz więcej z tych przestrzeni w rzeczywistości jest tylko pozornie publiczne. Vogt przestrzegł nas też przed przeprojektowaniem placu Defilad, kładąc nacisk na ludzi – ich obecność w przestrzeni oraz udział w procesie kształtowania miejsca.

Z książki Markusa Miessena Koszmar partycypacji wiemy, że partycypacja to dość grząski grunt, często pełniący atrapę rzeczywistego współuczestnictwa. Jak władze miasta zamierzają wykorzystać sugestie uczestników konsultacji?

Po ich zakończeniu ma powstać raport zbierający propozycje i korekty projektów w jedną całość. Raport trafi do Biura Architektury i Planowania Przestrzennego. Wiedza ta będzie punktem wyjścia do negocjacji z projektantami. Jednak nie bardzo wiemy, jak dokładnie przebiegać będzie ten proces, ponieważ nie powstał żaden społeczny kontrakt co do tego, w jakim wymiarze władze uwzględnią w przyszłym projekcie wyniki konsultacji. Nie podważam ich dobrych chęci, ale procedura konsultacyjna nie jest do końca jasna.

Chrzanowski: Budżet partycypacyjny to nie narzędzie PR-owe

Czyli teoretycznie może się tak zdarzyć, że najważniejszym efektem konsultacji będzie fakt, że w ogóle się odbyły, to znaczy pozostawiły wrażenie, że mieszkańcy mają wpływ na kształt przestrzeni publicznej.

Nie do końca jasno sformułowana procedura naraża na taki zarzut. Ale tutaj ciekawa uwaga. Inny spośród festiwalowych gości, profesor Enrico Gualini, który od wielu lat obserwuje konflikty narastające wokół pozornie modelowo przeprowadzanych procesów inwestycyjnych w miastach Europy Zachodniej, zauważył, że pozostawienie tej kwestii otwartej może paradoksalnie okazać się korzystne także dla strony społecznej. W przypadku tak złożonego i trudnego przedsięwzięcia jak plac Defilad jakakolwiek z góry przygotowana procedura odbierałaby elastyczność całemu procesowi. Przede wszystkim dlatego, że same konsultacje nie wyczerpują możliwości społecznej partycypacji. Istotną rolę do odegrania powinny mieć na przykład lokalne instytucje i to one w przyszłości mogłyby się stać gospodarzami tego miejsca.

Dlatego jako muzeum w ramach Warszawy w Budowie staramy się zaproponować miastu oraz pozostałym podmiotom obecnym na placu inny model zarządzania przestrzenią przyszłego placu Centralnego. Do tej pory udało się nam stworzyć grupę złożoną z przedstawicieli wszystkich instytucji obecnych na placu. Ich dyrektorzy podpisali listy intencyjne wyrażające chęć współpracy. Innymi słowy organizujemy się! Chociaż mam wrażenie, że w Polsce taka deklaracja z automatu traktowana jest jako „działanie przeciw czemuś”, a już niekoniecznie „na rzecz czegoś”.

Ale po co konkretnie się organizujecie?

Po to, żeby energia i zaangażowanie, jakie wytworzyły się wokół placu, nie wypaliły się. A ta energia istnieje, pokazuje to naocznie prowadzony od kilku lat projekt Plac Defilad – lokalne instytucje i przedsiębiorcy od dawna chcą zrobić coś z tym miejscem. I wiele już zrobili. Ale czy ich rola powinna ograniczać się do samego zainicjowania procesu przekształceń, czy może powinniśmy wreszcie dostrzec w takich działaniach większy potencjał, który mógłby znaleźć przełożenie na lepszy projekt, na sprawniejsze przeprowadzenie inwestycji, czy w końcu na późniejszą dbałość o przestrzeń i jej program? W mojej opinii jeśli chcemy, by powstała dobrze działająca przestrzeń, musimy zadbać o to, by miała swoich rzeczników. Jeśli to się nie uda, prawdopodobnie wszystko zostanie zrealizowane według utartych ścieżek.

Pytanie zawsze jest to samo: kto ma energię? Albo siłę kreacyjną – jak ją ładnie określił Bohdan Jałowiecki. W historii mógł mieć ją feudał, przedsiębiorcy, samorząd miejski, w końcu miejscy urzędnicy lub korporacje. Dziś jeśli grono dzierżące siłę kreacyjną składa się z większej liczby podmiotów, to projekt zyskuje stabilność i ma większą szansę przetrwać okresowe zmiany koniunktury, władzy lub nastrojów społecznych.

Ale w tym wypadku rzecznikiem jest przecież miasto.

To prawda, dlatego warto przyjrzeć się, jakie modele już funkcjonują w świecie. Skupiliśmy się na praktykach stosowanych w Nowym Jorku, który pozostaje jednym z najbardziej innowacyjnych miast. Co więcej, cztery modele współzarządzania miejską przestrzenią, które prezentujemy na wystawie, pozostają bezprecedensowe nawet w samym Nowym Jorku. Nie są to więc gotowe do zapożyczenia modele, tym bardziej, że żaden z nich nie jest idealny. Przedstawiamy je jako inspiracje, a świadomość ewentualnych zagrożeń może nam tylko pomóc uniknąć ich na placu Centralnym.

Gerwin: Co zamiast szkła i betonu?

Jednym z analizowanych przez ciebie przypadków jest park High Line zaprojektowany na nieużywanym odcinku estakady nowojorskiej kolei towarowej – ikoniczny przykład rewitalizacji, na który powołuje się cały świat. Niestety jego mniej medialną stroną jest koszmarna gentryfikacja.

Tak, i ona też ma dwa wymiary: po pierwsze, mieszkańcy sąsiadujących z parkiem budynków i osiedli wcale tego miejsca nie odwiedzają i nie identyfikują się z nim, nazywając je raczej deptakiem dla turystów. Po drugie, ceny wynajmu powierzchni mieszkaniowej i usługowej na tyle wzrosły, że wypychają lokalne społeczności do innych dzielnic. Ale początki tego projektu były niebywale obiecujące: oto lokalni liderzy Joshua David i Robert Hammond zakładają organizację pozarządową Przyjaciele High Line’u, starając się zebrać fundusze na przekształcenie estakady w zieloną przestrzeń publiczną, której tak bardzo potrzebują mieszkańcy poprzemysłowej Chelsea. Gdy przecinano wstęgę, opowiadano historię o ogromnym zaangażowaniu i ostatecznym sukcesie lokalnej wspólnoty. W rzeczywistości było to zaledwie kilkoro lokalnych liderów, którzy nie stworzyli szerokiej koalicji dbającej na przykład o prawa lokatorskie mieszkańców, ale w zamian dogadali się z inwestorami, przedsiębiorcami i lokalnymi galeriami sztuki. Ci nie szczędzili pieniędzy na projekt, szczególnie że w ramach jego realizacji dokonane zostały zmiany w zapisach planu miejscowego, co umożliwiło deweloperom intensywniejszą zabudowę komercyjną na terenach wzdłuż estakady. A po kilku latach pojawiła się refleksja, że projekt będący inicjatywą społeczną sprowadził na Chelsea największą w historii miasta falę gentryfikacji.

High-Line-Park
Fot. David Berkowitz, CC BY 2.0, Wikimedia Commons

Ale w tej historii nie ma nic zaskakującego, bo w rzeczywistości społeczna twarz High Line’u od początku była wydmuszką. Dla nas lekcja z tego jest taka, że trzeba równoważyć wpływy wszystkich lokalnych graczy, zamiast cedować sprawstwo na jednego, charyzmatycznego lidera, nawet jeśli jego intencje są krystalicznie czyste.

Mimo wszystko przykład High Line’u jest dość odległy od sytuacji, jaką mamy na placu Defilad, gdzie właściwie nie ma lokalnych wspólnot mieszkaniowych, bo znajdują się one w pewnej odległości. Poza tym akurat na placu Centralnym to miasto, a nie deweloperzy, jest głównym rozgrywającym.

To prawda, ale to jest historia o tym, jak pewne grupy interesów zostały kompletnie zmarginalizowane, przez co gentryfikacja dotknęła również samą przestrzeń parku. Stąd innym możliwym modelem jest pozostawienie realizacji projektu w rękach władz miejskich i oczekiwanie, że to właśnie one zagwarantują otwarte ramy procesu współzarządzania dla dobra wszystkich stron. Tak zrealizowano projekt „Zielonego Szlaku Południowego Bronxu” w najbiedniejszej części Nowego Jorku – na Południowym Bronksie. Początkowo silna lokalna grupa mieszkańców skutecznie wymusiła na władzach miejskich nie tylko wdrożenie projektu, ale i swój wpływ na jego kształt. Ale choć na etapie przygotowawczym władze były bardzo otwarte na współpracę, to gdy tylko zapadła decyzja o realizacji projektu, miasto krok po kroku odsuwało od siebie pozostałych partnerów. W efekcie energia obywatelska uległa wypaleniu, a projekt stracił twarz i rzeczników. Biuro miejskie odpowiedzialne za inwestycję miało na głowie o wiele bardziej prestiżowe przedsięwzięcia w lepszych częściach miasta, projekt stracił też z czasem poparcie polityczne. Zabrakło otoczki medialnej fajności, programu społecznego i animacji wydarzeń, które podgrzewałyby zapał lokalnych grup mieszkańców.

Plac Defilad na pewno tego typu tła potrzebuje i za to powinni wziąć się lokalni gospodarze, czyli instytucje na nim obecne. A żeby robić to skutecznie, muszą mieć poczucie, że odgrywają w tym procesie ważną rolę.

Wcześniej wspominałaś o sukcesie placu Europejskiego. On z kolei funkcjonuje w modelu komercyjnym, który na naszej wystawie reprezentowany jest przez sojusz przedsiębiorców skupionych wokół Times Square. Tamtejszy sojusz funkcjonuje już od ponad 20 lat, a powstał, by poprawić wizerunek placu – w latach 70. jednego z najniebezpieczniejszych miejsc na Manhattanie. Działania okazały się skuteczne, ale jak w przypadku każdego prywatnego biznesu ich głównym celem było i jest podnoszenie wartości rynkowej obszaru i zwiększanie zysków prywatnych z działalności komercyjnej. Przyklaskuje temu miasto, które cieszy się z rosnących przychodów z podatków od nieruchomości. Mimo utrzymywanej narracji, że celem działań jest kreacja wspaniałej przestrzeni publicznej, i mimo nawet najlepszych chęci osób zaangażowanych w projekt sami mieszkańcy pozostają najsłabiej reprezentowani w procesie podejmowania decyzji dotyczących placu.

Zamiast o szkle i betonie pomówmy o innym mieście [polemika]

W takim razie jaki model mógłby zadziałać pod Pałacem?

W kontekście placu Defilad ciekawy wydaje się model współzarządzania Prospect Parkiem na Brooklynie. Nie dość, że organizacja pozarządowa powołana na rzecz rewitalizacji parku zrzesza przedstawicieli wszystkich osiedli mieszkaniowych wokoło, to dodatkowo jej prezesa miasto zatrudnia na stanowisku urzędniczym jako miejskiego administratora do spraw parku. Jest to niezwykłe międzysektorowe porozumienie, w ramach którego interesy lokalnych społeczności oraz władz miejskich realnie splatają się i znajdują upodmiotowienie w osobie administratora parku. Władze otworzyły się na ten sojusz, ponieważ nie byłyby w stanie zrealizować projektu z własnego budżetu. Weszły w partnerski układ z lokalnymi wspólnotami, które obiecały wsparcie w zakresie gromadzenia środków i rozstrzygania spornych kwestii. Ten eksperyment w kontekście brooklyńskiego parku udał się, choć w dłuższej perspektywie pomiędzy różnymi lokalnymi społecznościami pojawił się konflikt interesów i w efekcie mniej zamożne wspólnoty po południowej stronie parku dotknęła bolesna fala gentryfikacji.

Trzeba pamiętać, że funkcjonowanie tego typu sojuszy samo w sobie jest procesem, a układ sił, który je początkowo tworzy, również podlega zmianom. Inna sprawa, że w naszym kontekście zatrudnienie przedstawiciela NGO na stanowisku urzędniczym jest niemożliwe ze względów prawnych, ale chodzi tu przede wszystkim o otwarcie się miasta na formułę współzarządzania przestrzenią z innymi podmiotami. W Warszawie należałoby oczywiście poszukać innej formuły prawnej dla realizacji podobnego porozumienia.

Myślisz, że miasto jest gotowe, żeby wykonać ten tytułowy krok do przodu?

Mądrość działania razem wymaga, aby każdy najpierw wykonał krok do tyłu i zrobił miejsce innym. Cofnąć musi się nie tylko miasto, ale też każda z instytucji wchodzących w sojusz, bo i pomiędzy nimi występować mogą konflikty interesów. Jednak działając jako grupa, przestajemy być petentami, z których każdy z osobna załatwia swoje sprawy z miastem, a zaczynamy być liczącą się stroną. To wielkie wyzwanie. Stawką tegorocznej Warszawy w Budowie jest zaproponowanie zupełnie nowej formuły współpracy pomiędzy miastem i instytucjami.

*
Tegoroczny festiwal Warszawa w Budowie trwa do 26 listopada.

***
Artur Jerzy Filip
– architekt-urbanista. Współautor planów miejscowych i opracowań studialnych dla miast. Autor rozprawy doktorskiej poświęconej amerykańskim oddolnym grupom partnerskim działającym na rzecz realizacji wielkoprzestrzennych projektów urbanistycznych. Inicjator projektu Warszawska Droga Kultury na Skarpie, realizowanego partnersko przez kilkadziesiąt instytucji kultury mających swoje siedziby na Skarpie Warszawskiej. Studiował na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej oraz w Pratt Institute w Nowym Jorku. Stypendysta Polsko-Amerykańskiej Komisji Fulbrighta, Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Miasta Stołecznego Warszawy.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij