Atrakcyjnie opakowany serial jest w rzeczywistości solidną porcją backlashowej propagandy, nakręconej jak na zamówienie kampanii wyborczej Donalda Trumpa.
Telewizja przeżywa nieoczekiwany renesans za sprawą nowej generacji seriali, które z powodzeniem konkurują z ofertą kinową. Breaking Bad, House of cards, Detektyw, Stranger things, Artyści, widzowie łykają je, jak dropsy – bez opamiętania, a potem czekają w napięciu na kolejne ekranizacje. W 2015 roku Narcos, najnowsza produkcja Netflix, została okrzyknięta serialem roku. Drugi sezon przyjęto z nie mniejszym uznaniem. Czy jednak, wśród ogólnego aplauzu i wszechogarniającego entuzjazmu, nie umknęło nam coś istotnego?
Narcos opowiada historię spektakularnej kariery i jeszcze bardziej spektakularnego upadku narkotykowego gangstera, Pablo Escobara. „Żaden Kolumbijczyk w całej historii nie potrafił z takim talentem manipulować opinią publiczną” – pisał o Escobarze Gabriel Garcia Marquez. „Żaden nie przewyższył go w korupcji. Najbardziej niepokojącą i niszczącą cechą jego osobowości był kompletny brak rozróżnienia między dobrem a złem” (Artur Domosławski, Gorączka latynoamerykańska). Prosty chłopak z ubogiej dzielnicy Medellin stał się jednym z najbogatszych i najniebezpieczniejszych przestępców świata. Uwielbiany przez biedaków, znienawidzony przez amerykański rząd, kolumbijski Robin Hood, winny śmierci dziesiątek tysięcy cywilów, za życia wznoszono mu ołtarze, wierząc, iż czyni cuda. Zaczynał, kradnąc płyty nagrobne, potem przemycał sprzęt elektroniczny i papierosy, na początku lat osiemdziesiątych zajął się produkcją białego proszku. U szczytu swojej potęgi Escobar kontrolował osiemdziesiąt procent rynku kokainowego, a obroty, jakie przynosiło jego mafijne imperium, sięgały milionów dolarów dziennie. Kiedy pod naciskiem Waszyngtonu Kolumbia uchwaliła prawo nakazujące ekstradycję baronów narkotykowych do Stanów Zjednoczonych, wypowiedział państwu regularną wojnę.
Narcos wciąga. Bez dwóch zdań. To jeden z tych seriali, których nie należy włączać wieczorem, jeżeli następnego dnia mamy coś ważnego do zrobienia, bo niewątpliwie stracimy całą noc na oglądanie kolejnych odcinków. Znajdziemy w nim wszystko, czego oczekujemy po rozciągniętym, rozpisanym na części filmie gangsterskim: wartką akcję, skomplikowaną polityczną intrygę, miłość i przemoc, braterstwo i zdradę, a przede wszystkim walkę dobra ze złem, w której dobro zwycięża (na szczęście wiemy to od początku, więc nie musimy się zanadto denerwować). Brawurowa kreacja Wagnera Moura, który wciela się w postać Escobara, zasługuje na najwyższe uznanie, pozostali aktorzy dotrzymują mu kroku. Obraz został dopracowany w najdrobniejszych szczegółach, poczynając od plastycznej kompozycji kadrów, kończąc na perfekcyjnym montażu. I jakby tego było mało całość oblano egzotycznym, kolumbijskim sosem. Autorzy zdecydowali się na prowadzenie części dialogów po hiszpańsku. Ryzykowny zdawałoby się manewr, przyniósł jednak zaskakująco ciekawy efekt w postaci złudzenia realności. Jeśli do tego dołożymy przebitki ze starych kronik filmowych i archiwalne zdjęcia, dostaniemy coś pomiędzy filmem sensacyjnym a dokumentem. Nic więc dziwnego, że Narcos doczekał się entuzjastycznych recenzji, w których jak mantra powtarza się komplement, iż ciekawie i przystępnie tłumaczy zachodnim widzom historię współczesnej Kolumbii.
Tymczasem z produkcji Netflix nie dowiadujemy się o historii Kolumbii prawie niczego. No, może poza tym, że był sobie kiedyś bardzo, bardzo zły Escobar, z którym walczyli bardzo dzielni amerykańscy agenci. Wszystkie zdarzenia przedstawiono z punktu widzenia wywiadowcy DEA (Drug Enforcement Administration) Steve’a Murphy’ego, który rusza z przeżartego narkotykami Miami do Bogoty, aby u źródła zdusić rodzące się tam zło. Murphy nie mówi po hiszpańsku (w co trudno byłoby mi uwierzyć, gdybym nie spędziła kilku lat, mieszkając w Stanach) i nie rozumie kultury ani realiów południowego świata. Tak też maluje się jego opowieść. Widz odnosi wrażenie, że problemy Kolumbijczyków rozpoczęły się od momentu sprowadzenia z Chile kokainowej pasty, a winę za eskalację przemocy w kraju w zasadzie ponosi jeden człowiek.
Na szczęście z odsieczą przybywają Amerykanie i dopadają drania.
Escobar bez wątpienia był jednym z najkrwawszych, najbardziej bezwzględnych bandytów naszych czasów. Gdy wypowiedział wojnę rządowi kolumbijskiemu, bomby wybuchały w sklepach, samochodach, restauracjach i szkołach, przynosząc tysiące ofiar. Na długie lata zapanował terror. Żeby jednak zrozumieć, skąd wziął się taki człowiek, trzeba opowiedzieć historię znacznie bardziej skomplikowaną, niż ta, którą proponuje Narcos, i cofnąć się aż do roku 1948, do dnia, w którym w zamachu zginął lider partii liberalnej – Jorge Eliecer Gaitana. To tragiczne zdarzenie wstrząsnęło krajem i wywołało poważny kryzys polityczny. Wtedy też powstała stworzona przez liberałów i komunistów partyzantka, która później dała początek działającym po dziś dzień oddziałom FARC (Fuerzas Armadas Revolucionarias de Colombia).
Hasła rewolucji społecznej odbiły się w Kolumbii potężnym echem. Lewicowi bojownicy okazali się niebezpiecznymi rywalami, więc dość szybko, przy wsparciu bogatych elit, uformowano przeciw nim prawicowe oddziały paramilitarne. Paramilitares wycinali w pień całe wioski wspierające liberałów i komunistów. Partyzanci nie pozostali dłużni, mordując chłopów sympatyzujących z rządem. Koło przemocy zaczęło się toczyć. W tym czasie Kolumbia czerpała olbrzymie zyski z produkcji kawy. Większość plantacji należała do garstki bogaczy, jednak spora część społeczeństwa utrzymywała się z uprawy małych gospodarstw rolnych. Kiedy w latach sześćdziesiątych kontrolowany przez bogate elity rząd wdrożył plan Lauchlina Curri, nastawiony na wspieranie dużych farm kosztem niewielkich gospodarstw, do miast ruszyły całe rzesze bezrobotnych. W wyniku grabieżczej polityki establishmentu połowa Kolumbijczyków znalazła się poniżej granicy ubóstwa. W takiej rzeczywistości, na wzgórzach Medellin dorastał Pablo Escobar. Tego jednak nie dowiemy się z serialu.
Na początku lat osiemdziesiątych, kiedy Escobar budował i umacniał swoje imperium, sytuacja w kraju przedstawiała się rozpaczliwie: skorumpowany rząd zwalczał FARC i handlarzy koki, zdegenerowani partyzanci bili się z oddziałami paramilitarnymi, oddziały paramilitarne tępiły handlarzy kokainą, a handlarze tłukli się między sobą. Prawdziwe piekło rozpętała jednak groźba ekstradycji do Stanów Zjednoczonych, jaka zawisła nad bossami narkotykowymi. Wtedy to prywatne szwadrony Pablo rozpoczęły regularną wojnę, żądając zmiany prawa.
Oglądając Narcos, trudno rozeznać się w sytuacji politycznej. W dżungli stacjonuje partyzantka komunistyczna, w mocno uszczuplonym składzie (wiemy, że nie należy ich lubić, bo publicznie uprawiają seks). Paramilitares pojawiają się dopiero w drugim sezonie. Wielcy właściciele ziemscy nie istnieją, a członkowie rządu w postaci prezydenta, ministra spraw wewnętrznych i kilku anonimowych panów w garniturach, mają na uwadze jedynie wspólne dobro i wizję przywrócenia pokoju w kraju. Pogłoski o szerzącej się wśród polityków korupcji są najwyraźniej nieprawdziwe. Przekupstwo dotyka tylko policjantów, żołnierzy i urzędników niższego stopnia. Współpracujące z Waszyngtonem elity pozostają czyste niczym pierwszy śnieg.
W rzeczywistości od początku lat osiemdziesiątych ludność cywilna coraz bardziej cierpiała z powodu narastającej przemocy. Partyzanci ściągali podatki od chłopstwa, w zamian za fikcyjną ochronę przed wywłaszczeniami, prawicowe oddziały dopuszczały się okrutnych mordów, a armia rządowa grabiła i wymuszała haracze od bezbronnych obywateli. Choć terror w wydaniu baronów narkotykowych nie wydawał się lepszy niż ucisk ze strony FARC, grup paramilitarnych czy skorumpowanej policji, Escobar cieszył się powszechnym szacunkiem. Pablo był prostym chłopakiem ze wzgórz, a stał się najbardziej wpływową osobą w Kolumbii, ósmym najbogatszym człowiekiem świata. Dzieci ulicy widziały w nim bohatera. I trudno się dziwić. Szef kartelu z Medellin budował szkoły, remontował szpitale, finansował kluby sportowe, ale przede wszystkim tworzył w swoich laboratoriach miejsca pracy, które przyciągały bezrobotnych. Dzięki niemu mogli w końcu godnie żyć.
Narcos wspomina o niebezpiecznych dzielnicach i zdawkowo o powszechnie panującej nędzy. W jego wydaniu slumsy są jednak zaskakująco czyste, a ludzie je zamieszkujący – porządnie ubrani. Nie wyglądają, jakby coś im dolegało. Trudno zatem z początku zrozumieć, dlaczego ochraniają Pablo. Sytuacja wyjaśnia się jednak szybko, kiedy oglądamy Escobara wręczającego na ulicach pieniądze. Gdzieś w tle przewija się mglista informacja o remontowanych szkołach i szpitalach, ale głównym powodem popularności szefa kartelu Medellin okazują się łapówki, jakie podsuwa ubogim rodakom. Prawdę powiedziawszy, kolumbijscy biedacy są w serialu po prostu głupi. Ci, którzy pomagają Escobarowi, za każdym razem giną z jego ręki, wraz z żonami i maleńkimi dziećmi, a jednak nie powstrzymuje to następnych, ciągnących do narkotykowego barona, niczym ćmy do ognia.
W takich warunkach, kiedy cierpiąca z powodu rozlewu krwi ludność cywilna uparcie chroni najgroźniejszego bandytę świata, przychodzi pracować agentowi Murphy’emu. Wywiadowca DEA nie jest wcale ideałem. Podobnie jak Pablo, którego przedstawiono jako bezwzględnego mordercę, a jednocześnie kochającego męża i ojca, Murphy ma swoje ciemne i jasne strony. Panująca w Kolumbii przemoc szybko odciska na nim złowrogie piętno. Podczas trwającego dwa sezony pościgu za Escobarem staje się coraz bardziej bezwzględny, nieczuły i skłonny do daleko idących kompromisów. Autorzy nie pozwalają nam jednak ani na chwilę zapomnieć, że agent dokonuje trudnych wyborów, mając na uwadze jedynie dobro kolejnych amerykańskich pokoleń.
Dziś wiadomo, że Stany Zjednoczone przegrały wojnę narkotykową, którą w latach siedemdziesiątych rozpoczął Nixon. Brutalna polityka nie ograniczyła spożycia nielegalnych substancji. Prohibicja spowodowała jedynie wzrost cen narkotyków i przyczyniła się do potęgi mafii. Obecnie na całym świecie poważnie rozpatruje się kwestię legalizacji substancji psychoaktywnych. Wydawałoby się, że w tej sytuacji Netflix mógłby zaproponować nam coś więcej niż konserwatywną bajeczkę o dzielnej amerykańskiej administracji, która walczy z nadciągającym zza południowej granicy złem.
Dla nikogo nie jest też tajemnicą, że w latach osiemdziesiątych Waszyngton prowadził krucjatę antynarkotykową z pobudek w dużej mierze cynicznych.
Na początku pierwszej kadencji Ronald Reagan drastycznie ograniczył środki przeznaczone na pomoc socjalną. Żeby zapobiec powszechnym protestom musiał ofiarować swoim wyborcom coś w zamian. Najłatwiejszym wyjściem było stworzenie przybywającego z zewnątrz, groźnego wroga, przed którym obywateli miało chronić państwo. Tak rozpoczęła się kampania „zero tolerancji”. Mimo, że problem uzależnienia dotyczył zarówno białych jak i czarnoskórych, polityka kryminalizowania konsumpcji narkotyków uderzyła przede wszystkim w najniższe warstwy społeczne, czyli w ubogich, kolorowych mężczyzn. W ciągu kilku lat liczba odsiadujących wyroki za posiadanie wzrosła o pięćdziesiąt procent. Jednocześnie zaczęto wywierać naciski na kraje Ameryki Łacińskiej, żądano ekstradycji przestępców i całkowitego zakazu substancji psychoaktywnych.
Z drugiej strony, jeśli okazywało się to wygodne, rządom USA zdarzało się traktować narcobossów zaskakująco pobłażliwie. Służby graniczne pozwalały prawicowej partyzantce nikaraguańskiej Contras na przemyt kokainy do kraju, w Afganistanie agenci CIA przyczynili się wydatnie do stworzenia potęgi opiumowej. Tymczasem w Narcos kokainę z Nikaragui przemycają komuniści, a inne niewygodne tematy są marginalizowane albo po prostu zbywane milczeniem. W zamian dostajemy archiwalne nagranie, na którym Nancy Reagan z przejęciem obiecuje bronić dzieci i młodzież przed nadciągającą z południa burzą. Doprawdy trudno oprzeć się wrażeniu, że produkcja Netflix to pudełko z podwójnym dnem. Atrakcyjnie opakowany cykl sensacyjny jest w rzeczywistości solidną porcją backlashowej propagandy, nakręconej jak na zamówienie kampanii wyborczej Donalda Trumpa.
Atrakcyjnie opakowany cykl sensacyjny jest w rzeczywistości solidną porcją backlashowej propagandy, nakręconej jak na zamówienie kampanii wyborczej Donalda Trumpa.
Pablo Escobar ginie zastrzelony na dachach Medellin. Po jego klęsce, niczym grzyby po deszczu pojawiają się nowi mafiozi. Na szczęście w Waszyngtonie formuje się już kolejna grupa gotowych do walki agentów. Tak kończy się serial, pozostawiając widza w poczuciu, że dobro zwyciężyło i będzie zwyciężać pod amerykańskim sztandarem. Tymczasem przemoc w Kolumbii kwitła i kwitnie po dzień dzisiejszy. Być może, gdyby Stany Zjednoczone nie zażądały ekstradycji narkotykowych przestępców, historia tego kraju potoczyłaby się inaczej.
***
Pisząc felieton korzystałam z książki Artura Domosławskiego Gorączka latynoamerykańska.
**Dziennik Opinii nr 275/2016 (1475)