Czy wydarzenia w Kolonii to celowy atak na zachodnie wartości?
Kim jest tytułowa „nienawistna ósemka” z filmu Quentina Tarantino? Zarówno biali rasiści, jak i czarny żołnierz Unii, mężczyźni i kobiety, stróże prawa i złoczyńcy – WSZYSCY są tak samo podli, brutalni i mściwi. W najbardziej krępującym momencie filmu czarny oficer (grany przez wspaniałego Samuela L. Jacksona) szczegółowo i z ostentacyjną radością opowiada generałowi Konfederatów, jak zabił jego syna rasistę odpowiedzialnego za śmierć wielu czarnych. Po tym, jak zmusił go do marszu nago po śniegu, Jackson obiecał mu ciepłe okrycie w zamian za fellatio, jednak po wszystkim złamał obietnicę i zostawił go na pewną śmierć. W walce z rasizmem nie ma zatem pozytywnych bohaterów – wszyscy są umoczeni w jej skrajnej brutalności. Czy lekcja z niedawnych napaści seksualnych w Kolonii nie jest niepokojąco podobna do lekcji z tego filmu?
Nawet jeśli (większość) uchodźców to rzeczywiście ofiary uciekające z krajów pogrążonych w ruinie, w żaden sposób nie chroni ich to przed zachowywaniem się obrzydliwie. Łatwo zapominamy, że nie ma nic uszlachetniającego w cierpieniu: bycie ofiarą na samym dole drabiny społecznej nie czyni z nikogo uprzywilejowanego głosu moralności i sprawiedliwości.
Jednak taki ogólny ogląd nie wystarczy – trzeba przyjrzeć się z bliska sytuacji, z której narodziły się wydarzenia w Kolonii. W swojej analizie sytuacji na świecie po paryskich zamachach (Notre mal vient de plus loin, Fayard, Paris 2015.) Alain Badiou dostrzega trzy rodzaje upodmiotowienia dominujące w dzisiejszym globalnym kapitalizmie: zachodni, „cywilizowany” liberalno-demokratyczny podmiot z klasy średniej; tych, którzy mieszkając poza Zachodem, opanowani są „pożądaniem Zachodu” (le desir d’Occident), próbując desperacko naśladować „cywilizowany” styl życia zachodnich klas średnich; oraz faszystowskich nihilistów, których zawiść w stosunku do Zachodu zmienia się w zabójczą, autodestrukcyjną nienawiść. Badiou wyjaśnia, że to, co media nazywają „radykalizacją” muzułmanów, jest faszyzacją w czystej postaci:
faszyzm ten jest rewersem niezrealizowanego pożądania Zachodu, które organizuje się w mniej lub bardziej zmilitaryzowany sposób zgodnie z elastycznym modelem mafijnego gangu o rozmaitych ideologicznych odcieniach, miejsce religii ma tu charakter wyłącznie formalny.
Zachodnia ideologia klasy średniej zawiera dwa sprzeczne elementy: obnosi się z arogancją i wiarą w wyższość własnych wartości (powszechne wolności i prawa człowieka są zagrożone przez barbarzyńców z zewnątrz), ale jednocześnie obsesyjnie obawia się, że jej ogrodzone poletko najadą miliardy obcych, którzy nie liczą się w globalnym kapitalizmie, jako że ani nie produkują, ani nie konsumują towarów. Przedstawiciele klasy średniej boją się, że dołączą do wykluczonych.
Najczystszym wyrazem „pożądania Zachodu” są uchodźcy: ich pragnienie nie jest rewolucyjne, to pragnienie zostawienia za sobą swojej zrujnowanej ojczyzny i dotarcia do ziemi obiecanej na cywilizowanym Zachodzie. (Ci, którzy pozostają w ojczyźnie, starają się odtworzyć nędzne kopie zachodniego dobrobytu, takie jak „unowocześnione” dzielnice każdej trzecioświatowej metropolii, w Luandzie, Lagos itd. z kawiarenkami sprzedającymi cappuccino, centrami handlowymi itp.).
Jednak skoro w przypadku znacznej większości pretendentów to pragnienie nie może zostać zaspokojone, pozostaje im, jako jedna z opcji, zwrot nihilistyczny: frustracja i zawiść przybierają radykalną postać w morderczej i (auto)destrukcyjnej nienawiści do Zachodu, a oni angażują się w brutalną zemstę. Badiou nazywa tę przemoc czystą ekspresją popędu śmierci, przemocą, której kulminację stanowić może tylko akt orgiastycznej (samo)zagłady, bez jakichkolwiek pomysłów na alternatywne społeczeństwo.
Badiou ma rację, zaznaczając, że w fundamentalistycznej przemocy nie ma potencjału emancypacyjnego, bez znaczenia, za jak bardzo antykapitalistyczną się podaje: to fenomen ściśle związany z rzeczywistością globalnego kapitalizmu, jego „mroczne widmo”. Podstawową cechą fundamentalistycznego faszyzmu jest zawiść. Fundamentalizm wyrasta z pragnienia Zachodu przy jednoczesnej nienawiści do tegoż Zachodu. Mamy tu do czynienia z opisanym przez psychoanalizę typowym przeobrażeniem wściekłego pragnienia w agresję, a Islam dostarcza gruntu pod tę (auto)destrukcyjną nienawiść.
Na tym destrukcyjnym potencjale zawiści bazuje dokonany przez Jean-Jacques’a Rousseau znany podział na egotyzm, amour-de-soi (miłość samego siebie) i amour-propre, (miłość własna) perwersyjne przedkładanie siebie nad innych, w którym osoba skupia się nie na osiągnięciu celu, lecz na zniszczeniu przeszkody:
Pierwotne namiętności, które wszystkie zmierzają bezpośrednio ku naszemu szczęściu, zajmują nas wyłącznie za pośrednictwem obiektów, do których się odnoszą, a ich zasadą jest wyłącznie miłość samego siebie – ich istota jest sympatyczna i delikatna. Kiedy jednak przeszkoda odciągnie namiętności od tych obiektów, zajmują si one raczej tą przeszkodą, by jej się pozbyć, niż obiektem, którego chcą sięgnąć, zmienia się wówczas ich natura – stają się krewkie i pełne nienawiści. W ten sposób miłość samego siebie [amour-de-soi], która jest uczuciem godnym i najwyższym, staje się miłością własną [amour-propre], czyli uczuciem względnym, za pomocą którego się zaczynamy sie porównywać z innymi, uczuciem, które domaga się preferencji, którego rozkosz ma charakter czysto negatywny i które nie szuka zaspokojenia w naszym własnym dobrostanie, ale tylko w nieszczęściach innych.
Zły człowiek nie jest więc egotykiem, „myślącym tylko o sobie”.
Prawdziwy egotyk jest zbyt zajęty dbaniem o swój własny interes, by mieć czas na unieszczęśliwianie innych.
Najważniejszą wadą złego człowieka jest to, że skupia się na innych bardziej niż na sobie. Rousseau dokładnie opisuje ten mechanizm libidalny: inwersję, która generuje przesunięcie libidalnej obsady z obiektu na samą przeszkodę. Można to śmiało zastosować do fundamentalistycznej przemocy: weźmy zamachy w Oklahomie czy atak na bliźniacze wieże World Trade Center. W obydwu przypadkach mieliśmy do czynienia z nienawiścią w czystej postaci: istotne było zniszczenie przeszkody, takiej jak federalny urząd w Oklahoma City czy WTC, a nie osiągnięcie szlachetnego celu w postaci prawdziwie chrześcijańskiego czy muzułmańskiego społeczeństwa (Zob. Jean-Pierre Dupuy, Petite metaphysique des tsunamis, Editions du Seuil, Paris 2005, s. 68).
Taka faszyzacja może przyciągać uwagę młodych, sfrustrowanych imigrantów, niemogących odnaleźć swojego miejsca w zachodnich społeczeństwach czy perspektyw, z którymi mogliby się utożsamić – oferuje im łatwe wyjście z frustracji: pełne przygód życie na krawędzi przebrane w szaty religijnego poświęcenia, do tego zaspokojenie materialnych potrzeb (seks, samochody, broń…).
Nie wolno zapominać, że Państwo Islamskie to również wielka struktura mafijna handlująca ropą, starożytnymi posągami, bawełną, bronią i niewolnicami, „mieszanka oferty bohaterskiej śmierci i zachodniego konsumpcyjnego zepsucia”.
Rozumie się samo przez się, że ta fundamentalistyczno-faszystowska przemoc jest tylko jednym z trybów przemocy zawartych w globalnym kapitalizmie i że trzeba pamiętać nie tylko o formach fundamentalistycznej przemocy w krajach zachodnich (antyimigrancki populizm itd.), ale przede wszystkim o systematycznej przemocy wbudowanej w sam kapitalizm – od katastroficznych konsekwencji gospodarzcej globalizacji po długą historię interwencji wojskowych. Islamofaszyzm jest zjawiskiem całkowicie reakcyjnym, w nietscheańskim rozumieniu tego słowa, wyrazem bezsilności przemienionej w szał samozniszczenia.
Choć ogólnie rzecz biorąc zgadzam się z istotą analizy Badiou, mam jednak problem z jej trzema tezami. Po pierwsze, ze sprowadzeniem religii, religijnej formy faszystowskiego nihilizmu, do drugoplanowego, powierzchownego dodatku: „Religia jest tylko przebraniem, nie sednem sprawy, jedynie formą upodmiotowienia, a nie rzeczywistą treścią problemu”. Badiou ma całkowitą rację, twierdząc, że szukanie korzeni muzułmańskiego terroryzmu w starożytnych tekstach (gadki typu „to wszystko wynika z Koranu”) wiedzie nas na manowce: powinniśmy raczej skupić się na dzisiejszym kapitalizmie i uznać islamofaszyzm za taki sposób reagowania na jego pokusy, który przeobraża zawiść w nienawiść. Jednak czy z krytycznego punktu widzenia religia zawsze nie jest raczej rodzajem przebrania niż sednem sprawy? Czy religia nie jest w swej istocie „formą upodmiotowienia” ludzkich kłopotów? A w efekcie czy nie wynika z tego, że przebranie jest w pewnym sensie „sednem sprawy”, sposobem, w jaki jednostki doświadczają swojej sytuacji – nie mogą zrobić kroku w tył i spojrzeć z zewnątrz, jak sprawy „naprawdę się mają”…
Po drugie ze zbyt pospiesznym utożsamieniem uchodźców czy migrantów z „nomadycznym proletariatem”, „wirtualną awangardą ogromnych mas ludzkich, których egzystencja nie jest brana pod uwagę w świecie takim, jaki jest”. Czy to nie migranci (przynajmniej ich większość) nie są najmocniej opętani „pragnieniem Zachodu”, najmocniej zniewoleni przez hegemoniczną ideologię?
I wreszcie po trzecie z tym naiwnym żądaniem, żebyśmy:
poszli i zobaczyli, kim jest ten inny, o którym tyle się mówi; kim oni naprawdę są? Musimy zebrać ich myśli, idee i wizje, i wpisać ich, razem z nami, w strategiczną wizję losu ludzkości.
Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Ten inny, jak opisuje go sam Badiou, jest zupełnie zdezorientowany, opanowany przez sprzeczne postawy zawiści i nienawiści, nienawiści, która ostatecznie wyraża własne stłumione pragnienie Zachodu (z tego powodu nienawiść przeradza się w autodestrukcję). To część naiwnej humanistycznej metafizyki, która zakłada, że gdzieś „tam głęboko” pod zamkniętym kręgiem pożądania, zawiści i nienawiści tkwi jakieś ludzkie jądro globalnej solidarności. Mnożą się opowieści o tym, że wśród uchodźców wielu Syryjczyków jest wyjątkiem: w obozach sprzątają po sobie, zachowują się grzecznie i z szacunkiem, wielu z nich ma wykształcenie i mówi po angielsku, często nawet za siebie płacą… W skrócie, czujemy, że są tacy jak my, jak nasza wyedukowana i cywilizowana klasa średnia.
Popularne jest twierdzenie, że agresywni uchodźcy reprezentują mniejszość, a znaczna większość bardzo szanuje kobiety… Choć to oczywiście prawda, powinniśmy przyjrzeć się bliżej strukturze tego szacunku: jakie kobiety są „szanowane” i czego się od nich wymaga?
Co jeśli kobietę „szanuje się” tam dopóty (i tylko dopóty), dopóki pasuje do ideału potulnej służącej, wiernie spełniającej swoje domowe obowiązki, a jej mąż ma prawo wybuchnąć gniewem, gdy ona zarazi się „wirusem” niezależności?
Nasze media zazwyczaj rysują podział na „cywilizowanych” uchodźców z klasy średniej i „barbarzyńskie” niższe klasy, które kradną, dręczą naszych obywateli, zachowują się agresywnie wobec kobiet, defekują w miejscach publicznych… Zamiast odrzucać ten obraz jako rasistowską propagandę, powinniśmy zebrać się na odwagę, by odkryć w nim okruch prawdy: brutalność czy wręcz okrucieństwo wobec słabszych, zwierząt, kobiet itp. to przecież tradycyjna cecha „niższych klas”; jedną z ich strategii oporu wobec możnych zawsze był pokaz brutalności nakierowanej na zakłócenie mieszczańskiego poczucia przyzwoitości. Kusi, by właśnie w ten sposób odczytać wydarzenia z nocy sylwestrowej w Kolonii – jako obsceniczny karnawał niższych klas:
Niemiecka policja bada doniesienia o seksualnych napaściach i kradzieżach, których ofiarą padłowiele kobiet w centrum Kolonii w trakcie nocy sylwestrowej – co zostało nazwane przez ministra „zupełnie nowym wymiarem przestępstwa”. Według policji podejrzani o te liczne napaści na tle seksualnym i rabunkowym byli pochodzenia arabskiego i północnoafrykańskiego. Na policję trafiło ponad 100 skarg, z których jedna trzecia dotyczy molestowania seksualnego. Centrum miasta zmieniło się w „strefę bezprawia”: za atakami na świętujących w centrum zachodnioniemieckiego miasta stoi prawdopodobnie 500–1000 mężczyzn, opisanych jako pijani i agresywni. Nie wyjaśniono, czy działali w jednej grupie czy w osobnych gangach. Kobiety opowiadają, że były ciasno otaczane przez grupki mężczyzn, którzy następnie je napastowali i okradali. Niektórzy rzucali fajerwerki w tłum, wywołując jeszcze większy chaos. Jedna z ofiar została zgwałcona. Wśród ofiar napaści na tle seksualnym była policjantka-wolontariuszka.
Jak można było się spodziewać, skala incydentu ciągle rośnie: obecnie ponad 500 kobiet złożyło skargę [od czasu opublikowania oryginalnego tekstu liczba wzrosła – przyp. tłum.], podobne wydarzenia miały miejsce w innych niemieckich miastach (i w Szwecji). Wskazuje się, że napaści mogły być wcześniej koordynowane, na dodatek prawicowi, antyimigranccy, barbarzyńscy „obrońcy cywilizowanego Zachodu” odpowiadają atakiem na imigrantów, tak że grozi to rozpętaniem spirali przemocy… Tymczasem, jak można było się spodziewać, politycznie poprawna liberalna lewica zmobilizowała całe swoje siły, by zbagatelizować sprawę w taki sam sposób jak w przypadku Rotherham.
Chodzi jednak o coś więcej, znacznie więcej: karnawał w Kolonii powinno się umieścić w tradycji, której pierwszy znany punkt sięga Paryża lat 30. XVIII wieku, chodzi o „Wielką Masakrę Kotów”, opisaną przez Roberta Darntona (Robert Darnton, The Great Cat Massacre and Other Episodes in French Cultural History, London: Basic Books 2009). Wówczas to grupa czeladników drukarza torturowała i zabijała wszystkie koty, jakie tylko udało im się znaleźć, w tym kota żony swojego mistrza. Czeladnicy byli traktowani gorzej niż uwielbiane przez żonę mistrza koty, zwłaszcza la grise (szary), pupilek pani. Pewnej nocy młodzieńcy postanowili więc naprawić ten niesłuszny stan rzeczy: zrzucali worki z półżywymi kotami na dziedziniec, a następnie wieszali koty na prowizorycznych szubienicach – mężczyźni upajali radością, chaosem i śmiechem. Dlaczego zabijanie tak ich bawiło?
Podczas karnawału zwykli ludzie zawieszali codzienne normy zachowania i uroczyście odwracali porządek społeczny, stawiali go na głowie w szalonym pochodzie. Karnawał był szczytem sezonu na wesołość, seksualność i młodzieńcze zamieszki, a tłum często włączał w rytm surowej muzyki kocie tortury. Naśmiewając się z rogacza czy jakiejś innej ofiary, młodzieńcy podawali sobie koty, rwąc ich sierść, by sprowokować ich wycie. Nazywali to faire le chat. Niemieckie określenie Katzenmusik [kocia muzyka] wywodzi się być może właśnie od wycia torturowanych kotów. Znęcanie się nad zwierzętami, zwłaszcza kotami, było popularną rozrywką w nowożytnej Europie. Moc kotów skupiała się na najbardziej intymnym aspekcie domowego życia: seksie. Le chat, la chatte, le minet znaczy we francuskim slangu to samo, co pussy po angielsku, przez wieki służyły one obscenicznościom.
Co zatem, jeśli popatrzymy na wypadki w Kolonii jak na współczesną wersję faire le chat? Jak na karnawałowy bunt słabszych?
To nie był zwykły upust żądzy seksualnie wygłodniałych młodych mężczyzn – to dałoby się załatwić w bardziej dyskretny sposób – to publiczny pokaz strachu i upokorzenia, poddania uprzywilejowanych Niemców bolesnej bezradności. Oczywiście w takim karnawale nie ma niczego emancypacyjnego, niczego skutecznie wyzwalającego – ale na tym właściwie polega karnawał.
Dlatego też naiwne próby oświecenia imigrantów (wytłumaczenia im, że nasze seksualne obyczaje się różnią, że w przestrzeni publicznej uśmiechnięta kobieta w mini spódniczce nie wysyła automatycznie zaproszenia do seksu itd.) to przykłady zapierającej dech w piersiach głupoty – oni to wiedzą i właśnie dlatego to robią. Są w pełni świadomi, że to, co robią, jest sprzeczne z dominującą u nas kulturą, a robią to właśnie dlatego, by zranić naszą wrażliwość. Nasze zadanie polega na tym, by zmienić tę postawę zazdrości i mściwej agresji, a nie uczyć ich czegoś, co już dobrze wiedzą.
Niełatwa lekcja z całej tej sprawy jest taka, że nie wystarczy po prostu udzielić głosu słabszym – by zaszła realna emancypacja, muszą się oni nauczyć (sami i dzięki innym) swojej wolności.
**
Artykuł ukazał się w magazynie „The New Statesman” 13 stycznia 2016 roku. Przełożył Krzysztof Juruś.
**Dziennik Opinii nr 39/2016 (1189)