Od zniechęconych wyborców, którzy wciąż nie mogą się doczekać obiecanej pobrexitowej sielanki, po posła Partii Konserwatywnej oglądającego pornografię w ławie Izby Gmin – lista problemów premiera rośnie w oczach. Gdyby sądzić po wyborach uzupełniających, które się właśnie odbyły, połowa członków rządu ma szansę stracić mandaty.
Jeszcze miesiąc temu można było wierzyć, że Zjednoczone Królestwo po prostu trwa w chocholim tańcu. Teraz coraz bardziej wygląda na to, że pikuje w stronę republiki bananowej. Oczywiście droga na dół jest daleka, a w systemie wciąż zostało sporo bezpieczników, jednak premier Johnson zapędza się coraz głębiej w kozi róg i trudno ocenić, do czego się posunie, byle móc kurczowo trzymać się władzy.
Większość piętrzących się problemów Johnsona to po prostu odroczone konsekwencje jego własnych decyzji. Nikt przecież nie zmuszał premiera do ignorowania północnoirlandzkich unionistów przy negocjowaniu umowy brexitowej, tak jak nikt nie kazał mu imprezować w trakcie lockdownu (ta afera wciąż się ciągnie i nie widać jej końca), chronić posła i zastępcę rzecznika dyscypliny, o którym wszyscy wokół wiedzieli, że molestuje kolegów w parlamencie, obiecywać w kampanii czterdziestu nowych szpitali, namawiać partyjnego sponsora do wybudowania domku na drzewie dla swojego syna w wiejskiej rezydencji szefów rządu za 150 tysięcy funtów albo wysyłać rządowy samolot po rodzinę na wakacjach. A to tylko urobek z ostatnich dwóch tygodni.
czytaj także
Za resztę problemów odpowiada pośrednio, dobierając sobie ministrów tak niekompetentnych, że na każdym kroku ściągają na rząd coraz poważniejsze problemy. Choćby ostatnia fala strajków na kolei, które będą kontynuowane, bo minister transportu Grant Shapps zwyczajnie nie ma żadnego pomysłu, jak odpowiedzieć związkom zawodowym. Jedyną reakcją rządu była próba obwinienia za te strajki Partię Pracy, która jest w opozycji od 2010 roku. W tym samym czasie słynący z bezpośredniego stylu wypowiedzi Mick Lynch, szef związku zawodowego pracowników transportu RMT, demaskował w mediach kłamstwa i bzdury ministrów i prorządowych dziennikarzy, dość efektywnie pozyskując opinię publiczną dla sprawy strajkujących.
Nie pomaga Johnsonowi popularna w kraju kampania pomocy dla walczącej Ukrainy i ciepłe słowa poparcia od prezydenta Zełenskiego. Prawdopodobnie dlatego, że wszystkie cztery osoby aspirujące do stanowiska premiera: Tom Tugendhat (szef parlamentarnej komisji spraw zagranicznych), Tobias Ellwood (szef parlamentarnej komisji obrony), Liz Truss (ministra spraw zagranicznych) oraz Ben Wallace (minister obrony) przy każdej możliwej okazji jednoznacznie podkreślają swoje poparcie dla tejże kampanii.
Nie pomogła też w sondażach brutalna nagonka na uchodźców, zorganizowana przez ministrę spraw wewnętrznych Priti Patel, obracająca się wokół absurdalnych i raczej nielegalnych planów wysyłania niedoszłych azylantów do obozów w Rwandzie. Ten pomysł zdaje się zbyt bezsensowny nawet dla od lat nakręcanej przeciwko imigrantom brytyjskiej opinii publicznej, i to pomimo zatrzymania go przez tradycyjnego już jasełkowego diabła prawicowej prasy w UK, czyli Europejski Trybunał Praw Człowieka.
czytaj także
Wszystkie znaki wskazują, że kraj odwraca się od Johnsona. Sondaże popularności dają mu najniższe wyniki od początku jego premierostwa i są głęboko negatywne. Partia Konserwatywna nie wyprzedziła Partii Pracy w sondażach od miesięcy. A co najważniejsze, torysi właśnie w zdecydowany sposób stracili dwa kluczowe miejsca w parlamencie. Nadal mają wyraźną większość w parlamencie, jednak wyniki w dwóch okręgach, gdzie niecałe dwa tygodnie temu odbyły się wybory, przegrali z kretesem.
Jeden z tych okręgów, Wakefield, to dopiero co odebrany labourzystom fragment tak zwanego Czerwonego Muru, czyli północnoangielskich regionów (post)industrialnych, głosujących w zasadzie wyłącznie na Partię Pracy od momentu jej powstania. To właśnie zwycięstwa w takich okręgach dały konserwatystom tak wielką przewagę w obecnym parlamencie. W 2019 roku Partia Konserwatywna zdobyła w tym okręgu ponad 47 proc. głosów, co dawało jej przewagę ośmiu punktów. W tych wyborach przegrała ze stratą 18 punktów do zwycięzcy. A to tam miała się skupić wciąż nieistniejąca strategia „wyrównywania poziomu”, czyli leczenie ran zadanych przez Margaret Thatcher (likwidacja przemysłu) i przez Davida Camerona (drastyczne cięcia w usługach publicznych).
Te obietnice, wraz z deklaracją „domknięcia brexitu” były kluczowe dla sukcesów tamtejszych konserwatywnych kandydatów. 63 proc. głosujących w Wakefield opowiedziało się za wyjściem z UE. Jednak rząd Johnsona nawet nie zaczął spełniać tych obietnic; nie powstał chociażby zgrubny plan „wyrównywania”, a nowe brexitowe utarczki z Unią pojawiają się praktycznie każdego dnia. Co więcej, wciąż wypływają coraz to nowe problemy przez brexit wywołane – od poważnych, jak brak siły roboczej powodujący wzrost cen żywności, po symboliczne, jak kolejki do kontroli paszportowej na europejskich wakacjach.
Drugim straconym okręgiem jest Tiverton i Honiton, okręg na południowym zachodzie Anglii, w hrabstwie Devon, który właśnie wysłał do Westminsteru pierwszego niekonserwatywnego posła od prawie stu lat (licząc dla Tiverton, bo Honiton wysyłało samych konserwatystów od lat 80. XIX wieku). Utrata tego okręgu na rzecz Liberalnych Demokratów, i to w okręgu, gdzie jeszcze trzy lata temu torysi cieszyli się olbrzymią wręcz przewagą, zasiała niemały postrach w konserwatywnych ławach w parlamencie. To przecież dla takich okręgów, gdzie w domkach otoczonych równo przystrzyżonymi żywopłotami mieszka biała klasa średnia, została stworzona Partia Konserwatywna. To z takich okręgów startują czołowi torysi, którzy potem okupują rządowe ławy. Jeśli popatrzeć na okręgi, gdzie Partia Konserwatywna ma przewagę podobną do tej, którą właśnie straciła w Tiverton, to szansę na utratę mandatów ma prawie połowa członków rządu.
Torysi są więc ściskani z dwóch stron: lewicowej i centrowej. Na dodatek wydaje się, że w obu okręgach wyborcy byli tak źle nastawieni do konserwatystów, iż tym razem naprawdę głosowali taktycznie. Oznacza to, że wyborcy wszystkich partii opozycyjnych głosują zgodnie na tę jedną kandydatkę, która ma szanse pobić konserwatystę. Izba Gmin jest wybierana w okręgach jednomandatowych, gdzie wystarczy zdobyć o jeden głos więcej od pozostałych kandydatów, niezależnie od tego, ile się tych głosów faktycznie otrzyma. Dlatego liberałowie nie prowadzili kampanii właściwie w Wakefield, a Partia Pracy nie prowadziła jej w Tiverton i Honiton. Wyborcy najwyraźniej zrozumieli, że jeśli chcą ukarać torysów, muszą głosować na to, co w ich oczach uchodzi za mniejsze zło.
czytaj także
Oczywiście, przyczyny porażek torysów można też upatrywać w fakcie, że obaj poprzedni posłowie odeszli w atmosferze poważnych skandali – poseł z Wakefield, Khan, zrezygnował, gdy wyszło na jaw, że molestował 15-letniego chłopca, a poseł z Tiverton, Parish, odszedł, kiedy przyłapano go, jak w sali obrad Izby Gmin oglądał pornografię na swoim telefonie. Z drugiej strony, nie po takich skandalach wyborcy wracali od razu do swojej partii, co tym razem się jednak nie stało.
Po porażce nagonki na imigrantów, porażce rządu w oczach opinii publicznej wobec strajków na kolei i po kolejnych skandalach premier Johnson wyraźnie traci poparcie nawet własnej partii. Obecnie jest najgorzej, i to ze sporym zapasem, ocenianym członkiem rządu w oczach członków Partii Konserwatywnej. Przy głosowaniu drugiego czytania ustawy wypowiadającej protokół północnoirlandzki (czyli tej części umowy z UE, która reguluje pozostanie Ulsteru w unii celnej), aż 70 konserwatywnych posłów i posłanek nie zagłosowało. Co przy rządowej większości, która obecnie wynosi 73 głosy, zwiastuje problemy z uchwalaniem ustaw. Zwłaszcza że presja międzynarodowa na przestrzeganie prawa międzynarodowego przez Królestwo tylko się zwiększy – już teraz z postawy brytyjskiego rządu wprost naśmiewają się Chińczycy.
Boris Johnson: Wyrok polityczny zapadł, pytanie, kiedy egzekucja
czytaj także
Na tym problemy Johnsona się nie kończą. Premierka Szkocji Nicola Sturgeon oficjalnie wystąpiła do rządu o prawo do zorganizowania nowego referendum niepodległościowego w kraju. I o ile rząd ma pełne prawo jej odmówić, a sądy zapewne przyznają mu rację, może się to skończyć dodatkowym oporem wobec Partii Konserwatywnej w Szkocji, gdzie utrzymuje ona kilka ostatnich mandatów i jest największą partią opozycyjną w szkockim parlamencie.
Wydaje się więc, że jedynym planem Johnsona jest obecnie dotrwać do letniej przerwy w obradach i wrócić do pracy na jesieni, jak gdyby ostatnie dziewięć miesięcy w ogóle się nie wydarzyło. Po wczorajszych głośnych rezygnacjach ministra finansów Sunaka i ministra zdrowia Javida ten plan ma wyjątkowo marne szanse powodzenia. Johnson, jeśli chce trwać na stanowisku premiera, będzie musiał wymyślić coś nowego.