Unia Europejska

„Koniec demokracji lokalnej na Węgrzech”. Samorządy mogą zbankrutować z powodu pandemicznej polityki Orbána

Korespondencja Szilárda Istvána Papa

Podczas gdy urzędnicy zajmujący się ochroną zdrowia ogłaszają koniec „pierwszej fali” epidemii COVID-19 na Węgrzech, rząd Victora Orbána szykuje się do zniesienia kontrowersyjnego stanu wyjątkowego wprowadzonego w drugiej połowie marca. Przypomnijmy, że uchwała ta dawała gabinetowi możliwość rządzenia za pomocą dekretów i stała się głównym tematem międzynarodowej krytyki. Wiele komentatorek zwracało uwagę zwłaszcza na brak jasno założonej daty wygaśnięcia tych nadzwyczajnych uprawnień dla rządu.

COVID-19 na Węgrzech: Orbán był dyktatorem, zanim to było modne

Teraz wydaje się, że znamy wreszcie datę formalnego końca stanu wyjątkowego: będzie to sobota, 20 czerwca.

Machina komunikacyjna Orbána cieszy się z końca epidemii i publicznie wzywa do przeprosin wszystkich tych, którzy ostrzegali przed zagrożeniem autorytaryzmu skrytym w węgierskich ustawach o stanie wyjątkowym. „Widzicie? Nie wprowadzimy dyktatury i nie będziemy rządzić przez dekrety w nieskończoność” – mówi dziś władza. „Wszyscy nasi krytycy to pachołki obcych wrogów”.

Węgierski Związek Swobód Obywatelskich (węg. TASZ, ang. HCLU), Węgierski Komitet Helsiński, Amnesty International Węgry i inne NGOsy wskazały jednak, że rząd planuje stworzyć nową instytucję – tak zwany „medyczny stan wyjątkowy”. Ma on być wprowadzany przez gabinet Orbána przy rekomendacji naczelnego lekarza kraju – bez nadzoru parlamentarnego – na okres sześciu miesięcy (z możliwością przedłużenia o kolejne pół roku). W praktyce pozwalałoby to premierowi i ministrom znów rządzić za pomocą dekretów.

Za wcześnie, by definitywnie stwierdzić, czy owo narzędzie tworzone jest z myślą o obronie przed możliwą drugą falą epidemii COVID-19 na jesieni, czy też jest to kolejny krok w stronę autorytaryzmu państwa węgierskiego. Jak pisałem w poprzedniej korespondencji, Orbán od dawna dysponuje w parlamencie większością kwalifikowaną, co de facto daje mu uprawnienia takie jak w stanie wyjątkowym. Tak więc międzynarodowi obserwatorzy często albo za bardzo rozdmuchują całą sprawę, albo opacznie ją rozumieją.

Nie oznacza to bynajmniej, że w działaniach Orbána podejmowanych przez ostatnie kilka miesięcy nie widać niepokojących tendencji. Wręcz przeciwnie. Węgierski rząd sięgnął po metody opisywane przez Naomi Klein w Doktrynie szoku i wykorzystuje sytuację kryzysową dotyczącą zdrowia publicznego, by pogłębić swoje partyjne interesy w gospodarce, a także by do końca rozmontować resztki opozycyjnej przeciwwagi dla własnej władzy politycznej.

Nie ma cienia wątpliwości, że największą ofiarą tego procesu są węgierskie samorządy.

Polak, Węgier – dwa bratanki. Do niszczenia samorządów

Po bolesnej porażce w wyborach parlamentarnych wiosną 2006 roku partia Fidesz Victora Orbána wygrała z dużą przewagą wybory samorządowe, które odbyły się jesienią, zaraz po nagłym i gwałtownym rozpadzie węgierskiej centrolewicy. Od tamtej pory władze lokalne stanowiły bastion prawicy. W 2010 roku nawet w liberalnym Budapeszcie wybrano bardzo konserwatywnego burmistrza. W tym okresie Fidesz zrozumiał jasno, że samorządy mogą być znaczącym obszarem dla politycznej opozycji.

Jednak wybory samorządowe w 2019 roku przyniosły rządzącej prawicy znaczące straty. Budapeszt, kilkanaście dużych miast-ośrodków prowincjonalnych władz samorządowych, a także wiele mniejszych miasteczek znalazło się w rękach zjednoczonej opozycji. Mimo że na samym początku Orbán sygnalizował gotowość do współpracy, to od tamtej pory stale szuka sposobów, by zneutralizować zagrożenie wyłonienia się realistycznej politycznej alternatywy z kontrolowanych przez opozycję władz lokalnych. Idealną okazję do tego stanowi epidemia.

Opozycja bierze węgierskie miasta. Pomogło zjednoczenie (i jeden skandal)

Jedną z pierwszych propozycji legislacyjnych czasu COVID-19 było pozbawienie burmistrzów i rad samorządowych władzy i uprawnień do podejmowania jakichkolwiek istotnych decyzji oraz przeniesienie ich kompetencji na tak zwane „rady obrony”, złożone z urzędników nominowanych przez władze centralne. Chociaż pomysł ten został szybko zarzucony pod presją protestów w kraju, to jednak ujawniał plan działania rządu węgierskiego na kolejne tygodnie.

Pomijając nawet jawną wrogość władz centralnych, okres epidemii sam w sobie był trudny dla węgierskich samorządów. To na ich barki spadła odpowiedzialność za dużą część codziennych działań związanych z zarządzaniem kryzysem. Koronawirus postawił przed nimi nowe zadania i utrudnił istniejące obowiązki. Samorządy musiały teraz zajmować się wieloma rzeczami: od dbania o osoby wracające z zagranicy, które odbywały obowiązkowy okres dwutygodniowej domowej kwarantanny, przez sprawowanie opieki nad ludźmi starszymi, po organizowanie zajęć dla dzieci, których rodzice nie mogli pracować z domu.

Władze centralne nie tylko nie znalazły żadnego dodatkowego finansowania dla samorządów, ale nawet nie dopełniły obowiązku informowania ich o stanie pandemii. Nawet niektórzy burmistrzowie z Fideszu, jak András Cser-Palkovics z Székesfehérvár, skrytykowali za to ostrożnie rząd. Cser-Palkovics przyznał, że jego administracja nie otrzymywała pełnych informacji o liczbie zakażeń.

W niektórych przypadkach można było odnieść wrażenie, że rząd aktywnie kibicuje wirusowi, licząc na to, że jeśli COVID-19 wyrwie się spod kontroli, to polityczni przeciwnicy we władzach lokalnych stracą społeczną legitymizację. Głównym epicentrum infekcji były domy opieki dla osób starszych, z których wiele zarządzanych jest przez samorządy.

Do najbardziej dramatycznej sytuacji doszło w pewnym ośrodku administrowanym przez budapesztańskie władze lokalne. Rządowi propagandziści, jak można się było spodziewać, przeprowadzili całą kampanię, żeby udowodnić, że za kryzys odpowiedzialny jest opozycyjny burmistrz węgierskiej stolicy Gergely Karácsony.

W odpowiedzi Karácsony upublicznił dokumenty dowodzące, że ostrzegał instytucje zajmujące się zdrowiem publicznym przed wysyłaniem do domów opieki hospitalizowanych osób w podeszłym wieku bez przebadania ich pod kątem koronawirusa. Mimo to rząd Orbána upierał się, że winę za całą sytuację nie ponosi błędna państwowa polityka testowania, lecz opozycyjny burmistrz.

Takie komunikacyjne sztuczki bledną jednak w obliczu innego ciosu w samorządy, a mianowicie cięć, które Orbán zaserwował władzom lokalnym, pozbawiając je kilku ostatnich niezależnych źródeł finansowania. Rząd odebrał im prawo nakładania podatków od samochodów i narzucił „daninę solidarnościową”, którą mają płacić władzom centralnym pod pretekstem walki o zdrowie publiczne. Orbán zadekretował, że w czasie stanu wyjątkowego nie będą też pobierane opłaty za parkowanie, co odebrało samorządom kolejne źródło dochodów.

Choć z początku zapowiadano, że te zmiany będą wprowadzone wyłącznie na czas epidemii, ostatnio stało się jasne, że w dającej się przewidzieć przyszłości rząd zamierza je utrzymać. Projekt budżetu na 2021 rok, przedstawiony na początku czerwca, zakłada kontynuację polityki względem podatku od samochodów, a także podwyższa sumę przychodów z „daniny solidarnościowej” z 43 miliardów do 160 miliardów forintów rocznie. Z towarzyszących projektowi wyjaśnień wynika, że Orbán planuje stosować podobne środki także w kolejnych latach.

Ponadto Fidesz przyjął nową ustawę, tworzącą tak zwane „specjalne strefy ekonomiczne”, które jeszcze bardziej zubożą i pozbawią znaczenia samorządy lokalne. Rząd może desygnować dowolne inwestycje, których wartość przekracza 5 miliardów forintów, jako specjalne strefy ekonomiczne, co oznacza przede wszystkim, że miejscowe podatki z przychodów z inwestycji nie będą trafiać do władz lokalnych, lecz do kontrolowanego wyłącznie przez Fidesz komitatu (jednostka administracji odpowiadająca polskiemu województwu). Dodatkowo ustawa ta zwalnia inwestycje z obowiązków wynikających z lokalnych przepisów budowlanych, środowiskowych i tych dotyczących dziedzictwa kulturalnego. Tym samym odbiera wspólnotom lokalnym prawo do decydowania, co będzie budowane w ich miastach i miasteczkach.

To posunięcie jest kwintesencją fideszowskiego stylu rządzenia: nie tylko uderza w politycznych rywali, ale także otwiera drogę dla wielkich korporacji, których działalność mogłaby być zablokowana lub opóźniana z powodu sprzeciwu wspólnot lokalnych.

Komentując nowy projekt budżetu, burmistrz Budapesztu Gergely Karácsony stwierdził nawet, że to koniec demokracji lokalnej na Węgrzech. Jedno ze stowarzyszeń samorządowców (zbliżone do Fideszu, nawiasem mówiąc) wyliczyło, że z powodu tych decyzji dwie trzecie władz lokalnych wpadnie w tarapaty finansowe. Związek zawodowy pracowników administracji publicznej wystosował list otwarty do rządu, apelując o wycofanie się z poczynionych kroków, które w ocenie związkowców doprowadzą wiele miast do bankructwa.

Rozmawiałem z najwyższymi urzędnikami reprezentującymi władze kilku miast prowincjonalnych. Wszyscy ostrzegają, że władze lokalne staną się tylko administratorami sprawującymi nadzór nad kilkoma podstawowymi usługami publicznymi, które są wymagane prawem. Ale nie będą mogły podejmować ponad to żadnych istotnych działań. Nie będą mogły robić nic, co pokazałoby Węgrom, że istnieje inny styl sprawowania rządów.

I dokładnie to jest celem Orbána.

**
Przełożył Maciej Domagała.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Szilárd István Pap
Szilárd István Pap
Korespondent Krytyki Politycznej w Budapeszcie
Szilárd István Pap jest politologiem, komentatorem i dziennikarzem portalu Merce.hu. Korespondent Krytyki Politycznej w Budapeszcie.
Zamknij