Unia Europejska

Traynor: Europa wybrała prezydenta, którego nikt nie chce

„On jest niewłaściwą odpowiedzią na źle postawione pytanie” – stwierdził jeden z wysokich dyplomatów UE.

To był cudowny letni wieczór w skąpanej w wiecznym świetle Skandynawii. Przy kolacji przygotowanej przez topowego kucharza z telewizji premier zdradzał się ze swymi myślami na temat europejskiej polityki. „Jestem nieco zaniepokojony faktem, że Parlament Europejski ma dostać wszystkie te nowe kompetencje”, stwierdził. Był to rok 2009, a Traktat Lizboński miał właśnie wchodzić w życie. Wyznanie premiera było o tyle zaskakujące, że to jego rząd, wraz z innymi w UE napisał ten traktat, a nie PE czy jakaś inna unijna instytucja.

„Wiemy, że Parlament otrzyma nowe kompetencje, ale dlaczego wasze rządy to zrobiły? Nie czytaliście tego traktatu?” – zapytano premiera. Nie odpowiedział.

Przewińmy pięć lat w przód. Oto kolejny posiłek, tym razem w Brukseli. Nad gazpacho, turbotem z trybulą i ciastem morelowo-czekoladowym ogłoszono wynik sprawy, która od tygodni przyprawiała europejskich przywódców o niestrawność. Jean-Claude Juncker został nominowany na przewodniczącego Komisji w stosunku 26 głosów do 2. David Cameron się uniósł i zażądał jawnego głosowania. Tak dla porządku. Kanał La Manche nagle się poszerzył.

Istnieje wyraźny łańcuch przyczynowo-skutkowy wiodący od skandynawskiej restauracji do brukselskiego lunchu.

Poza Luksemburgiem wśród unijnej elity trudno znaleźć kogokolwiek, kto sądzi, że Juncker to dla Europy właściwa osoba we właściwym czasie. „On jest niewłaściwą odpowiedzią na źle postawione pytanie” – stwierdził jeden z wysokich dyplomatów UE.

Aby zrozumieć nieprawdopodobny awans Juckera, trzeba wrócić do Traktatu Lizbońskiego z 2009 roku. Były premier Luksemburga dostał swe stanowisko ogromną większością głosów, ponieważ przywódcy poszczególnych krajów weszli niczym we śnie w pułapkę zastawioną przez federalistycznych doktrynerów w Parlamencie Europejskim i nie potrafili zebrać się, by coś z tym zrobić – tak samo, jak zapomnieli przeczytać, jak się zdaje, wydruk tekstu prawnego, który rządzi Europą.

Cały katalog samozadowolenia, zaniedbań, błędnych kalkulacji i lawirowania przywódców państw UE w ostatnich 9 miesiącach złożył się na wynik, jakiego nikt tak naprawdę nie chciał – na Jean-Claude’a Junckera jako przypadkowego prezydenta Europy. Argumenty na temat zalet Junckera pojawiły się dopiero wówczas, gdy konia już poniosło, zbyt późno, by powstrzymać impet nadany przez wybory do Europarlamentu.

„Przywódcy krajów z osobna i zbiorowo nie do końca zrozumieli, o co w tym wszystkim chodzi”, mówi pewien dyplomata. „Za to w Parlamencie naprawdę im na tym zależało i mieli więcej czasu na zajęcie się tymi sprawami”. Inny wysoki urzędnik w Brukseli stwierdził: „Jesteśmy w punkcie, z którego nie ma odwrotu. Wydarzyło się wiele złego. Teraz chodzi o ograniczanie strat”.

Ta żałosna historia złego zarządzania i nieudolności rządów Europy w ciągu ostatniego roku zrzuciła Unii na barki potężnego szefa egzekutywy na kolejne pięć lat – choć wielu z szefów tych rządów nie sądzi, by nadawał się na to stanowisko. „Pytanie brzmi, czy będzie zdolny zarządzać wielką, złożoną biurokracją w XXI wieku”, stwierdził inny wysoki urzędnik unijny, wyrażając dość powszechne obawy na temat jego talentów menadżerskich.

Wiele winy spada na Davida Camerona. Jego bezkompromisowej kampanii na rzecz zniszczenia Junckera niektórzy mogli prywatnie przytakiwać. Jednak jego wypowiadana nie wprost groźba wyjścia z UE, gdyby przegrał głosowanie, została potraktowana jako brutalne wymuszenie i szantaż, zamieniając tym samym walkę o fotel przewodniczącego Komisji w kontrproduktywną grę o sumie zerowej – poprzyj Junckera albo Camerona.

Cameron nie był sam ze swoimi błędnymi kalkulacjami. Dookoła jest kogo winić.

Walka o Junckera obejmowała oszukiwanie przeciwnika, złamane obietnice, manipulacje opinią publiczną, a także zwroty samych przywódców państw o 180 stopni w ciągu paru dni.

Droga Junckera na szczyt ma swe źródła dekadę wcześniej, w Konwencie Europejskim, który przygotowywał nieudaną konstrukcję UE, która zawaliła się w roku 2005, lecz odrodziła dzięki Niemcom w 2007 – w formie Traktatu Lizbońskiego, który nabrał mocy pod koniec roku 2009.

Wpływowi federaliści w Parlamencie Europejskim, jak Elmar Brok czy Klaus Well, obaj niemieccy chadecy (drugi z nich to mało widoczny, lecz potężny sekretarz generalny PE) byli zdeterminowani, by rozwodnić prerogatywy przywódców państw w kwestii decydowania o przewodniczącym Komisji Europejskiej, unijnej egzekutywy. Domagali się bardziej „demokratycznej” opcji, czyniąc wybór szefa KE związanym z wynikiem wyborów do Europarlamentu. „Jeśli nie będzie to Juncker, będziemy mieli poważny kryzys”, powiedział „Guardianowi” Brok. „Nikt inny nie przejdzie przez Parlament. Kto inny mógłby dostać w nim większość?”.

Majowe głosowanie było pierwszym według nowych reguł, które głoszą, że przywódcy państw muszą dokonać swej nominacji uwzględniając wynik wyborów. Parlament musi zaakceptować nominanta absolutną większością głosów (na sesji wstępnie zaplanowanej na 16 bądź 17 lipca).

To Martin Schulz, niemiecki socjaldemokrata i przewodniczący PE, przeforsował to rozwiązanie w zeszłym roku. Zyskał poparcie liderów europejskiej centrolewicy, z wyjątkiem brytyjskiej Partii Pracy, stanął na czele kampanii wyborczej socjaldemokratów i stał się ich kandydatem na szefa KE w sytuacji, gdyby wygrali wybory.

Argument głosił, że jest to uczciwszy, bardziej demokratyczny i bardziej przejrzysty sposób „wybierania” szefa KE, dający więcej władzy europejskim wyborcom. „To ja zacząłem. Ale poszło za mną wielu innych” – mówił Schulz „Guardianowi” w czasie niedawnego lunchu. „Jesteśmy w momencie pogłębiania się struktur demokratycznych i parlamentarnych. Nie chodzi o redukowanie władzy szefów rządów. Chodzi o wprowadzenie więcej jasności i przejrzystości. I ja chcę je wprowadzić, to moja osobista ambicja”.

Zeszłoroczny gambit Schulza wywołał efekt kuli śniegowej. Liberałowie, Zieloni i radykalna lewica w PE się dostosowali i wybrali swych liderów kampanii, będących zarazem kandydatami na fotel szefa Komisji Europejskiej. Przywódców państw zaskoczono we śnie. Drzemali dalej.

Impet wywołany przez Schulza postawił Angelę Merkel w trudnej sytuacji. Jej chadecy przewodzą Europejskiej Partii Ludowej (EPP), największej frakcji w Parlamencie Europejskim. Znaleźli się nagle pod presją, by pójść za Schulzem z obawy przed oskarżeniem o niedemokratyczność.

Kryzys euro wyniósł Angelę Merkel do niekwestionowanej pozycji najważniejszego polityka w Europie. Jej postawa w czasie kryzysu zmierzała do odsunięcia na bok instytucji europejskich i utrzymania polityki antykryzysowej jako sfery kompetencji rządów krajowych. Nie zamierzała również oddać kompetencji rządów w kwestii tego, kto powinien przewodniczyć Komisji.

Została jednak do tego zmuszona. W marcu udała się na kongres EPP w Dublinie i z zaciśniętymi zębami poparła nominację Junckera przeciwko jego rywalowi, Michelowi Barnier z Francji. Poszła nawet dalej – nie tylko poparła Junckera, ale aktywnie lobbowała u centroprawicowych liderów, jak Mariano Rajoy z Hiszpanii, by poparli Luksemburczyka.

Powód był następujący: kiedy Cameron przyspieszał swą agresywną kampanię „Juncker Stop!”, priorytetem Merkel w coraz większym stopniu było zatrzymanie Schulza. Była ona przekonana, że socjaldemokrata na czele Komisji zakwestionowałby jej recepty na kryzys: oszczędności i reformy strukturalne. Niespecjalnie życzyła sobie Junckera, ale dużo bardziej nie chciała Schulza. Herman Van Rompuy, przewodniczący unijnych szczytów, którego zadaniem było uporządkowanie coraz bardziej chaotycznej i niepewnej sytuacji, również był zagorzałym przeciwnikiem Junckera, ale także prymatu Parlamentu w tym wyścigu.

Van Rompuy twierdził, że wystawianie kandydatów do Komisji w wyborach było bez sensu, bo lewicowiec z Portugalii nie zagłosuje na niemiecką Zieloną, a polski konserwatysta nie zagłosuje na Luksemburczyka. Poza tym mianowanie kandydatów gwałtownie zawężało pole manewru i zniechęcało starszych polityków większego kalibru do kandydowania – nie chcieli oni ryzykować poświęcenia swych krajowych karier i następnie nieotrzymania posady.

Z Berlinem dominującym dyskusję i Cameronem coraz głośniej ujadającym z boku być może najlepszym miernikiem nowego niemieckiego przywództwa w Europie będzie to, że całe to fiasko zyskało niemiecką nazwę – Spitzenkandidaten, czołowi kandydaci.

Kiedy EPP, tzn. chadecy, okazali się zwycięzcami wyborów, uzyskując 221 na 751 mandatów, o 30 więcej niż socjaldemokraci, choć sporo mniej niż w roku 2009, przywódcy państw członkowskich wpadli w panikę, orientując się, że właśnie ugrzęźli z Junckerem. 27 maja, dwa dni po wyborach, zjedli lunch w Brukseli, by przemyśleć tarapaty, w jakich się znaleźli. Van Rompuyowi zlecono rozwiązanie problemu. Merkel zdusiła żądania natychmiastowego głosowania nad nominacją Junckera, grając na czas. Cameron wytoczył swą największą armatę – jeśli Juncker dostanie stanowisko, Wielka Brytania może nawet wyjść z UE. Taktyka szoku i przerażenia jednak nie zadziałała.

Na przeprowadzonej o północy konferencji w Brukseli Merkel wiła się jak piskorz, sugerowała, że może wcale nie musi to być Juncker – i wywołała najbardziej wrogą reakcję niemieckich mediów, z jaką kiedykolwiek musiała się mierzyć na unijnym szczycie. Reporterzy telewizyjni wstawali, by oskarżać ją o złamanie obietnic danych niemieckim wyborcom, o zdradę, o podwójną grę. Merkel zdawała się zaskoczona, walcząc o pogodzenie swego stanowiska jako liderki chrześcijańskich demokratów ze stanowiskiem liderki najważniejszego kraju UE.

„Gdyby Merkel powiedziała nie Junckerowi, znalazłaby się w tej samej pozycji, co Cameron w Londynie”, powiedział Elmar Brok. „A największy problem polegałby na tym, że zostałaby oskarżona o zdradę wyborców”.

Przez kolejne dziesięć dni liderzy państw uwijali się jak w ukropie. Mark Rutte z Holandii popierał Camerona, potem nie popierał, zgłosił swój sprzeciw wobec samej zasady nominowania Spitzenkandidaten, a w końcu ustąpił, godząc się na Junckera.

Na tej samej konferencji prasowej w Brukseli Merkel powiedziała, że nie da się popędzać przy podejmowaniu decyzji, bo jest mnóstwo czasu. Tydzień później wyciek z holenderskiej depeszy dyplomatycznej ujawnił, że domagała się szybkiej decyzji, gdyż zmieniła zdanie na rzecz Junckera.

Ludzie Van Rompuya szeptali, że Juncker zrobiłby wszystkim przysługę, gdyby sam się wycofał, „rezygnując na własną prośbę”. Tydzień później ci sami ludzie potwierdzali, że Van Rompuy doszedł do wniosku, że nie ma alternatywy dla Junckera.

Merkel miała zarazem do rozwiązania swój własny, największy problem – co zrobić z Schulzem. Niegdysiejszy sprzedawca książek z Akwizgranu, podbudowany swym triumfem, w którym postawił wybranych liderów Europy przed faktami dokonanymi, nie wyglądał ani nie brzmiał jak człowiek, który właśnie przegrał europejskie wybory. Stanowił on duet z Junckerem. Luksemburczyk – jak sam Schulz powiedział „Guardianowi” – zaoferował mu bowiem wymarzoną pozycję wiceprzewodniczącego Komisji. Oznaczałoby to, że to właśnie Schulz zostałby niemieckim komisarzem. Dla Merkel – o krok za daleko.

W Berlinie zawarła więc układ ze swym koalicjantem, Sigmarem Gabrielem, liderem SPD. Juncker dostał zielone światło w Komisji, za to Schulz miał zostać kupiony poprzez pozostawienie go w roli przewodniczącego Parlamentu Europejskiego na kolejne 30 miesięcy. Gabriel się zgodził ogłaszając, że „powinna wyjść z tego oś Juncker-Schulz”.

Cameron wydawał się zawstydzony, poczuł się zdradzony przez Berlin. Jego kampanię napędzała wewnętrzna rozgrywka w Partii Konserwatywnej, został jednak wymanewrowany przez wymogi wewnętrznej polityki niemieckiej – i przez bezwzględność Merkel. Nie jest jedynym przegranym w tej bitwie nielicznych zwycięzców.

Jak stwierdził jeden z wyższych rangą dyplomatów: „W Radzie Europejskiej jest mnóstwo niezadowolenia z powodu miejsca, w jakim wylądowaliśmy. Za późno już jednak, by coś z tym zrobić”.

Przeł. Michał Sutowski


Tekst ukazał się w dzienniku „The Guardian” z 27 czerwca 2014. Copyright Guardian News & Media 2014.

 

Czytaj także:

Jakub Majmurek, Kto zostanie szefem Europy?

Stefan Kornelius, Pełzający pucz

Barbara Labuda: Juncker nie dałby się sprowadzić do roli Barroso

***

Serwis >>WYBORY EUROPY jest współfinansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij