Europarlament nareszcie postawił sprawę inwigilacji na ostrzu noża.
Są sprawy, w których nawet Unia Europejska nie ma kompetencji – nie harmonizuje przepisów, nie wydaje dyrektyw ani decyzji, nie nakłada sankcji. Perłą w koronie suwerenności państw czonkowskich są kwestie bezpieczeństwa narodowego. W te sprawy Bruksela zasadniczo się nie miesza. Przy czym „narodowe” rzeczywiście ogranicza się do lokalnych uwarunkowań, ponieważ równolegle Unia rozwija własną politykę bezpieczeństwa. Towarzyszą jej nowe środki nadzoru i nowe terroryzmy (ostatnio najwięcej emocji budzi cyberterroryzm). W żadnym wypadku nie ma jednak mowy o narzucaniu państwom członkowskim dodatkowych warunków, które mogłyby wiązać ręce stróżom prawa i wspólnotowego porządku.
Ta schizofrenia w podejściu do suwerenności i bezpieczeństwa uderza oczywiście w najsłabsze ogniwo: obywateli.
Unia Europejska tworzy nowe rozwiązania i mechanizmy nadzoru (choćby w ramach wzmacniania Twierdzy Europa), ale nie musi dbać o gwarancje ochrony praw człowieka, bo to już domena państw narodowych. Na podobnej zasadzie Bruskela nie powinna wtrącać się, gdy w państwach członkowskich ograniczane są prawa podstawowe, o ile uzasadniają to względy bezpieczeństwa narodowego.
Po wybuchu afery PRISM to kompetencyjne pomieszanie zaczęło instytucje europejskie mocniej uwierać: poruszona opinia publiczna oczekiwała stanowczych działań, ale przecież w grę wchodziły nietykalne kwestie bezpieczeństwa narodowego. Co robić? Mimo że w wirze dyskusji pojawił się nawet postulat powołania europejskich służb wywiadowczych – groźby i połajanki w wykonaniu Komisji Europejskiej nie brzmiały całkiem poważnie. Najlepszą odpowiedź na ten klincz znalazł Parlament Europejski: zrobił dokładnie tyle, ile mógł. Ale zrobił to konkretnie.
Przez sześć miesięcy komisja swobód obywatelskich, sprawiedliwości i bezpieczeństwa (LIBE) prowadziła własne dochodzenie w sprawie PRISM. Wykorzystując swój polityczny autorytet i dość elastyczny budżet, wysłuchała zeznań kilkudziesięciu osób: dziennikarzy (w tym Glenna Greenwalda), ekspertów z zakresu technologii, obrońców praw człowieka, polityków nadzorujących służby specjalne i samych sygnalistów. Nie zabrakło też sprawcy całego zmieszania: Edward Snowden odpowiedział na pytania komisji w formie pisemnego oświadczenia. Pojawił się nawet wątek polski: komisja zaprosiła koalicję organizacji, które zadawały rządowi niewygodne pytania o inwigilację, do podzielania się swoimi wnioskami. Ostatecznie wszystko, co można było przekuć na konkretną wiedzę, znalazło się w 50-stronicowym raporcie i załączonych do niego sześciu dokumentach roboczych.
Już samo zebranie wiedzy o aferze PRISM i jej politycznych konsekwencjach można uznać za pewne osiągniecie. A z pewnością jest to lepszy sposób na wydanie publicznych pieniędzy niż większość nie-legislacyjnych inicjatyw Unii Europejskiej. Jednak na samym raporcie się nie skończyło: w tym tygodniu Parlament Europejski przyjął rezolucję w sprawie PRISM i innych programów masowej inwigilacji. Jak do tej pory jest to najdalej idąca krytyka działań USA na terytorium Unii Europejskiej i najgroźniejsza zapowiedź politycznych reakcji.
Po pierwsze, Parlament stwierdził, że masowa inwigilacja, o której od czerwca ubiegłego roku słyszymy w mediach, naprawdę ma miejsce. Uznając PRISM za „fakt polityczny”, Parlament ostro uciął dywagacje, że przecież wszystko co mamy, to trochę slajdów szkoleniowych i artykuły prasowe. Po drugie, dostało się Komisji Europejskiej za pozorne działania i brak konkretnych reakcji na rewelacje Snowdena. Zdaniem Parlamentu czas już zawiesić te porozumienia o przekazywaniu danych do USA, które ewidentnie nie dają odpowiednich gwarancji ochrony prywatności (to dotyczy przede wszystkim porozumienia Safe Harbour). Po trzecie, dostało się państwom członkowskim – w tym Polsce – za to, że nie dość dobrze pilnują swoich służb specjalnych. Zdaniem Parlamentu mechanizmy kontrolowania ich działań powinny nadążać za rozwojem technologii, jakie same służby mają do dyspozycji. To oznacza, że również na polu rozliczalności służb powinna się dokonać rewolucja.
To wszystko polityczne gesty i działania z gatunku symbolicznych, jednak w europejskiej polityce całkiem znaczące. Nie inaczej niż poprzez takie gesty, symbole i połajanki kształtują się nieformalne relacje władzy.
Jest jednak jedna sfera, w której Parlament Europejski nie kształtuje politycznej debaty, ale wprost dyktuje warunki: zawieranie umów międzynarodowych. Żeby wzmocnić jego pozycję, znowelizowane traktaty założycielskie przyznały Parlamentowi faktyczne prawo weta w kształtowaniu relacji międzynarodowych. Komisja Europejska może negocjować umowy w miarę swobodnie, ale ostatecznie cały utarg trafia pod lupę Parlamentu i czeka na jego zatwierdzenie. Przerabialiśmy tę lekcję w związku z umową ACTA i jest szansa, że przerobimy ponownie w związku z negocjowanym właśnie porozumieniem o handlu i inwestycjach (TTIP).
Eurodeputowani wiedzą, że jedyną kartą przetargową w negocjowaniu poszanowania praw człowieka może być handel. Dopóki rozmowy międzynarodowe pozostają na poziomie symbolicznym, zmienia się tylko dyskurs, ale praktyki zostają te same. Natomiast kiedy w grę wchodzi utrudnienie przepływów finansowych czy zamrożenie inwestycji, rozmowa zaczyna być poważna. Parlament Europejski po raz pierwszy od wybuchu afery PRISM sięgnął po ten kaliber argumentów i zagroził, że nie wyrazi zgody na przyjęcie TTIP, dopóki USA nie zaprzestaną masowej inwigilacji na terenie Unii Europejskiej. To wyraźny zwrot w podejściu do relacji z USA, bo pierwsza rezolucja w sprawie PRISM (podjęta „na gorąco”, jeszcze przez dochodzeniem w komisji LIBE) nie stawiała negocjacji handlowych na ostrzu noża: była w niej mowa o „poszanowaniu praw człowieka”, jednak równie mocno została zaakcentowana potrzeba zachowania dobrych relacji handlowych.
Czy parlamentarne dochodzenie doprowadziło do takiego przewartościowania w relacjach transatlantyckich, czy to tylko dyplomatyczny blef? Przekonamy się dopiero, kiedy nowe porozumienie o handlu i inwestycjach trafi do Parlamentu. Po raz pierwszy Amerykanie mają jednak realny powód, żeby się zastanowić na ile opłaca im się testować wiarygodność europejskich deklaracji.