Ideał demokratyczny jest dziś paradoksalnie kojarzony w Europie z siłami antyunijnymi i antydemokratycznymi.
Cezary Michalski: Status quo w wyborach polskich i europejskich zostało obronione. W nowym Parlamencie Europejskim chadecy, socjaliści, liberałowie i zieloni mają nieco mniej głosów, ale nadal ponad 500. W Polsce partie status quo – czyli PO, SLD, PSL – nadal dominują. Kaczyński otarł się o zwycięstwo, ale przy tak niskiej frekwencji premiującej ponoć jego zmobilizowany Smoleńskiem i frustracjami elektorat, że znów potwierdza to jego niezdolność do wygrywania wyborów. Jest sukces Janusza Korwin-Mikkego, który przy normalnej frekwencji w wyborach parlamentarnych wydaje się nie do powtórzenia. Czy zatem coś istotnego politycznie w ogóle się stało?
Aleksander Smolar: Sądzę, że jednak tak. Przy czym odróżniłbym Polskę od obrazu całej Europy. W Europie też należałoby oddzielić od siebie, a czasem wręcz przeciwstawić, sytuację różnych państw.
Niemcy i Francja znalazły się na antypodach. Pierwszy kraj stabilny, drugi politycznie rozbity i sparaliżowany.
Co jednak przekłada się na możliwą destabilizację strefy euro, czy całej Unii, gdzie wcześniej Francja i Niemcy były liderami i partnerami.
Natomiast jeśli chodzi o Polskę, news wyborczej niedzieli to rzeczywiście potwierdzenie sporej stabilności. Nic się nie stało, Korwina można traktować jako kuriozalny wypadek, który oczywiście wymaga interpretacji i czujności, zwłaszcza jeśli chodzi o postawę części młodzieży wielkomiejskiej.
Ale jest to raczej ograniczony głos protestu, znudzenia, odrzucenia polskiej polityki i jej stabilności bez aspirowania, jak mi się wydaje, do zmiany Europy. Palikot uzyskał fatalny wynik. W powszechnej interpretacji, z którą się zgadzam, Korwin częściowo przejął jego elektorat „jajcarski”, skłonny do wykonywania gestu Kozakiewicza.
Janusz Palikot – przy całym swoim populizmie formy, co wielu, w tym także pan, krytykowało – i tak okazał się dla tego elektoratu zbyt umiarkowany, za mało populistyczny, za mało „jajcarski”. Pod „jajcarską formą” ukrywał decyzje takie jak obrona OFE, warunkowa zgoda na podniesienie wieku emerytalnego, niechęć do zbyt silnego atakowania „umów śmieciowych”, czyli deregulacji rynku pracy. A jednocześnie zgłaszał propozycje intensywniejszej polityki gospodarczej państwa i wziął na listy ludzi o nieco bardziej lewicowym wizerunku, jednym słowem – nuda dla „jajcarsko-libertariańskich” wyborców. Praktycznie tylko jego antyklerykalizm był ponad normę polskiego „systemu”. I wreszcie próba sojuszu z Aleksandrem Kwaśniewskim, który nigdy nie był politykiem antysystemowym, np. przeciwnikiem polskiej transformacji.
To częściowo prawda, że spadek popularności ugrupowania Palikota łączy się z różnymi decyzjami, które można nazwać odpowiedzialnymi albo w każdym razie popierającymi główny nurt działań politycznych w Polsce, także decyzje PO czy Tuska. Ale to nie jest jedyne wytłumaczenie. Wolt, których Palikot dokonywał, było tyle, że nawet nie chcę się wdawać w ich głębsze analizowanie. On przecież zaczynał – a nie mówię tu o odległej przeszłości, ale o tym niedługim okresie, kiedy był już przywódcą własnej partii – od pozycji liberalnych, potem próbował elementów języka i pozycji skrajnie lewicowych, z których też się następnie wycofał. Temu towarzyszył najpierw sojusz, a potem gwałtowny konflikt ze środowiskiem feministycznym. Konflikt, który go politycznie i wizerunkowo bardzo dużo kosztował, choć również ze stratą dla feministek.
Powrót do tego sojuszu w czasie budowania list wyborczych nie naprawił efektów wcześniejszego konfliktu, bo w oczach elektoratu mogło powstać podejrzenie, że to jest sojusz koniunkturalny – i to z obu stron.
Budowanie i niszczenie reputacji ma swoją dynamikę. Jeśli najpierw Palikot jest przedstawiony jako „męska szowinistyczna świnia”, później trudno to naprawić za pomocą samego tylko kształtu list wyborczych. Natomiast jeśli chodzi o partie głównego nurtu, to Platforma wykorzystała okazję, żeby się odbudować dzięki Ukrainie i wyrazistej, nawet odważnej polityce zagranicznej Donalda Tuska. Dzięki temu, że znów się na finiszu wyborczym uaktywnił.
Tym bardziej, że wcześniej sam doprowadził do sytuacji, w której Platforma nie ma żadnych politycznych aktywów poza nim.
Zgłoszony przez premiera w kontekście kryzysu ukraińskiego pomysł Unii Energetycznej był jednak pomysłem ważnym, dobrze wybrzmiał i nie tylko ratował wizerunek Platformy, ale, co ważniejsze, stawiał przed Europą ważną kwestię radzenia sobie z uzależnieniem od Moskwy. Dramatyzując – zresztą moim zdaniem słusznie – to, co się dzieje na Wschodzie, Tusk sprawił, że dostrzeżono w nim przywódcę na trudne czasy, co spowodowało mikro, ale jednak istotne zwycięstwo PO na finiszu. Zresztą i Platforma, i PiS zachowały szanse na przyszłość. Przesądziła o tym minimalna różnica między nimi.
Dodatkowo zaburzona przez bardzo niską frekwencję.
Gdyby różnica była wielka – obojętnie, w którą stronę – to niezależnie od niskiej frekwencji mogła uruchomić dynamikę determinującą wynik następnych wyborów. Gdyby to był poważny sukces PiS-u – jak się mogliśmy spodziewać parę miesięcy temu – mielibyśmy do czynienia z kryzysem Platformy i przywództwa Tuska. I odwrotnie, gdyby wynik Platformy był tryumfalistyczny, oznaczałoby to kryzys pozycji Jarosława Kaczyńskiego.
Bardziej intensywnie szukano by dla niego zmiennika.
Tak się nie stało. W Polsce, co jest zdumiewające i w czym można dostrzec pewien pozytyw na tle obecnej Europy, dominuje poczucie stabilności, przewidywalności.
Brak istotnej alternatywy.
Ale w warunkach niepewnej koniunktury i braku wyrazistej polityki wewnętrznej to powoduje w pewnych kręgach młodzieży jednocześnie poczucie nudy, braku perspektyw i wolę protestu.
Czyli wybór Korwina. To jednak nie była mobilizacja zbudowana np. na krytyce społecznych kosztów transformacji, skoro w języku Korwina Polska po transformacji to i tak jest „socjalizm”, a część głosów na niego motywował wcześniejszy spór o OFE i jeszcze większa niechęć do państwa opiekuńczego.
Dlatego nie poglądy się tu liczą, nie treść, która jest dość przypadkowa, ale raczej ten efekt znudzenia. To nie jest głos protestu – oburzonych, indignados – z jakim mieliśmy do czynienia w Hiszpanii czy innych krajach Zachodu. Taki ruch się w Polsce politycznie nie ujawnił. Ani też nie ma to nic wspólnego z głównymi wątkami populizmu na Zachodzie. Nie ma w Polsce problemu imigrantów, co mobilizowało populistów we Francji, Anglii, Holandii, Danii, nawet w Finlandii, gdzie imigranci stanowią zaledwie 2 proc. populacji. Także w gruncie rzeczy nie okazało się rozstrzygające inne hasło mobilizujące populizmy gdzie indziej, czyli antyeuropejskość. W Polsce trudno na tym grać na poważnie. Korwin mówi najokropniejsze rzeczy przeciwko Brukseli, ale przy wciąż utrzymującej się ogromnej popularności Unii w polskim społeczeństwie, przy zrozumieniu, jak ogromny impuls rozwojowy daje nam integracja, nie można dzisiaj w Polsce budować poważnej partii populistycznej na haśle wyjścia z UE.
Nawet PiS to nieco inaczej rozgrywa. Przy całej niechęci do UE ze strony Krystyny Pawłowicz czy nawet „późnych” Legutki i Krasnodębskiego, przy wszystkich działaniach na rzecz blokowania głębszej integracji, Kaczyński i jego najbliżsi współpracownicy pytani wprost mówią: „jesteśmy za Europą”.
Przypominając drogę Kaczyńskiego jeszcze od Porozumienia Centrum, to jemu trudno od Europy unijnej się odciąć, nawet jeśli wiele w tym kierunku uczynił. Traktat lizboński – będący najgłębszą jak do tej pory formułą integracji europejskiej – został przecież podpisany przez Lecha Kaczyńskiego, po negocjacjach Sarkozy’ego i innych z Jarosławem Kaczyńskim. Także teraz, w kontekście kryzysu ukraińskiego, Kaczyński powoływał się na Unię i konieczność prowadzenia wspólnej polityki europejskiej. Może było to bardziej beztreściowe niż w przypadku propozycji Unii Energetycznej Tuska, ale on z pewnego realizmu i z poczucia, że społeczeństwo by mu jednak tego nie wybaczyło, nie przyłączył się do radykalnych głosów antyeuropejskich, także tych w jego własnej partii. To wszystko mówię, żeby dowodzić tezę, iż kuriozalne, ograniczone i zapewne przejściowe zjawisko, jakim jest popularność Korwin-Mikkego to raczej głos znudzenia, głos „przeciwko elitom”, a częściowo również przeciwko zdradzie idei liberalnych przez Platformę, bo przecież Korwin jest libertarianinem. Ale zostawmy teraz Polskę, która jest „wsią spokojną” pomiędzy z jednej strony Ukrainą, gdzie działy się rzeczy ważne i dramatyczne, a z drugiej strony Europą Zachodnią.
W Parlamencie Europejskim status quo z pozoru też obronione, ale dynamika uruchomiona w Wielkiej Brytanii czy Francji już destabilizuje dwa ważne podmioty UE.
Co może doprowadzić do bardzo poważnych konsekwencji w całej Europie, bo same tylko Niemcy, nawet gdyby miały wystarczający potencjał woli politycznej i siły, nie wyprowadzą UE na spokojne wody. Niemcy potrzebują partnera, choćby po to, żeby nie były oskarżane o hegemoniczne zakusy. Partnera o porównywalnym potencjale – przede wszystkim chodzi tu tradycyjnie o Francję, ale też o Wielką Brytanię. A to, co się w tych krajach dzieje, może je wyłączyć z europejskiej gry. Szczególnie sytuacja we Francji jest bardzo niebezpieczna. To jest casus z punktu widzenia losów Europy ważniejszy niż Wielkiej Brytanii, gdzie z kolei wyniki wyborów zwiększają ryzyko wygrania przez eurosceptyków referendum dotyczącego wyjścia tego kraju z UE. A przez to zwiększają ryzyko rozpadu Wielkiej Brytanii w wyniku odłączenia się bardzo proeuropejskiej Szkocji.
Ja bym też inaczej niż pan zinterpretował wyniki wyborów w skali całej Unii, gdzie moim zdaniem też już dziś są powody do większego niepokoju, niż tylko przywołane przez pana osłabienie status quo przy zachowaniu bezpiecznej dominacji czterech ugrupowań głównego nurtu. Tu trzeba powiedzieć parę słów o całej filozofii niedemokratycznego funkcjonowania formalnie demokratycznych instytucji Unii Europejskiej. Rządy państw członkowskich zawsze blokowały proces usamodzielniania się vox populi europejskiego. Oczywiście ludzie, którzy sprawowali władzę w instytucjach UE, byli pośrednio lub bezpośrednio wybierani w procedurach demokratycznych, ale stopień zapośredniczenia tego wyboru był znaczny, skoro oni byli np. nominowani przez ciała złożone z przedstawicieli rządów narodowych. A w przypadku instytucji takich jak Parlament Europejski, wybierany od 1979 roku bezpośrednio, problemem było poważne ograniczenie władzy. Ale jest i drugi ważny czynnik osłabiający stopień demokratyczności instytucji europejskich już dzisiaj.
Mówi się, że silniejsza obecność eurosceptyków wymusi model wielkiej koalicji na podobieństwo niemieckiej. Ale to jest nieporozumienie, bo my ten model – konsensualny model demokracji bezalternatywnej – mieliśmy w instytucjach europejskich zawsze.
W skład Komisji, która od czasów Delorsa jest podstawową instytucją UE, wchodzili przedstawiciele wszystkich prointegracyjnych nurtów politycznych. Te cztery podstawowe nurty – chadecja, socjaliści, liberałowie, zieloni – wciąż są proeuropejskie. One reprezentują wizje przyszłości UE, ale i tak różnice polityk europejskich poszczególnych państw są często istotniejsze niż różnice pomiędzy nurtami politycznymi wspierającymi integrację w Parlamencie Europejskim. Dotychczas mieliśmy ten parlament bez opozycji. Teraz będziemy mieli parlament z silną opozycją, nawet jeśli rozbitą, zresztą nie wiadomo, jak bardzo rozbitą.
Farage już w Parlamencie Europejskim był, co zresztą ułatwiło mu teraz sukces wyborczy.
Ale przeciwnicy Unii odgrywali tam rolę marginalną. Teraz to nie będzie rola marginalna. Oczywiście, że oni nie będą mogli o niczym decydować. Ale zwłaszcza jeżeli utworzą kluby i będą dysponować odpowiednimi środkami, będą mogli nagłośnić swoje poglądy i przejąć rolę jedynej prawdziwej alternatywy. To zmienia w zagrożenie opozycję – czynnik, który normalnie jest szansą każdej demokracji. Zasadę wahadła polegającą na tym, że wraz ze zużyciem władzy, znudzeniem nią, istnieje w obrębie systemu demokratycznego opozycja, która może przejąć władzę bez zniszczenia tego systemu.
Jeśli jednak opozycja jest „antysystemowa” to – tak jak kiedyś w Republice Weimarskiej – korzystając z zasady wahadła, zużycia władzy, znudzenia władzą, nadziei na zmianę… może zniszczyć cały system.
I właśnie na tym polega niebezpieczeństwo. Deklarowanym celem nowych formacji populistycznych czy skrajnie prawicowych jest zniszczenie Unii i będą one teraz dysponowały poważnymi narzędziami, które mogą im pozwolić nie tyle na szybkie dojście do władzy, ale na paraliżowanie instytucji demokratycznych i procesu decyzyjnego w Unii. A już na pewno na szerokie rozpowszechnianie swoich ocen i postulatów zniszczenia systemu. Paradoksalnie, ideał demokratyczny jest dziś w Europie kojarzony z siłami antyunijnymi, często antydemokratycznymi, które jednak teraz, we własnym interesie, głoszą ideał demokratyzowania Unii, rozbicia biurokracji unijnej itd.
Na razie bardziej chyba mogą „głosić”, moment faktycznego paraliżu instytucji unijnych jest odsunięty w czasie, przeciwnicy Unii jeszcze nie mają mniejszości blokującej.
Mogą już blokować, bowiem działa drugi mechanizm, na poziomie krajów członkowskich, który możemy obserwować już dzisiaj, np. w Wielkiej Brytanii, w Holandii, ale także we Francji. Te partie, rosnąc w siłę, wywierają już dziś silną presję na partie głównego nurtu w swoich krajach, a więc pośrednio też na całą Unię. Kampania Camerona przeciwko polskim imigrantom to był przecież skutek istnienia i propagandy UKiP. Bezpośredni i natychmiastowy skutek tych wyborów będzie zatem taki, że presja antyeuropejskich populizmów na polityczny mainstream w kilku ważnych krajach europejskich już dziś może zablokować działania konieczne dla naprawiania Unii Europejskiej i strefy euro.
Dziś w instytucjach unijnych jest już obecna świadomość, że Unia musi się przekształcać, muszą zostać pogłębione procesy integracji, zwłaszcza związane z funkcjonowaniem euro.
Tymczasem przy obecnej słabości Hollande’a i przy wszystkich problemach, jakie osłabiona Francja ma w stosunkach z Niemcami – nie mówiąc o problemach w innych państwach – hipoteza pesymistyczna jest uprawniona. To znaczy będziemy mieli do czynienia z blokowaniem mechanizmów koniecznych zmian.
Francja obok Niemiec musiałaby odegrać kluczową rolę w dalszej fiskalnej i politycznej integracji strefy euro. A tylko Niemcy otrzymały na to przyzwolenie od wyborców. Francja została sparaliżowana.
Wybory powinny były dać legitymizację dla dalszej integracji po wielu latach kryzysu, tymczasem tę legitymizację raczej osłabiły.
Co w tej sytuacji robić, szczególnie jeśli najprostsze korekty są zablokowane? Np. jeszcze trudniej odbudować dziś w proeuropejskim mainstreamie wyraziste polityczne napięcie pomiędzy lewicą i prawicą, pomiędzy zielonymi i „konserwatystami energetycznymi” itp. Te wszystkie różnice są jeszcze mocniej „prasowane” przez antyeuropejską opozycję. Gdyby dzisiaj chcieć wzmocnić w europarlamencie prawicowo-lewicowy podział polityczny, to socjaldemokraci i zieloni nie zgromadzą większości, nawet wyciągając od czasu do czasu pewne grupy z obszaru lewicy radykalnej. Chadecy też nie zgromadzą większości, chyba że do demontażu Unii wraz z antyeuropejską prawicą. Cicha mainstreamowa odpowiedź, którą się słyszy od wielu czołowych polityków i urzędników unijnych, szczególnie jak się z nimi rozmawia nieoficjalnie, brzmi: nie mamy pomysłu, bardziej radykalne zmiany są zablokowane, jednak zupełnie podstawowe działania „deregulacyjne” oraz interwencje EBC sprawiły, że europejskie status quo w ogóle przetrwało – choć bardzo osłabione – apogeum kryzysu. Zatem jak wróci koniunktura, nastroje społeczne się poprawią i wtedy będzie można pomyśleć o dalszych działaniach. Czy rzeczywiście można liczyć na to, że pozytywne konsekwencje cyklu koniunkturalnego wystarczą, aby odbudować legitymizację UE, którą przecież osłabiło to, że nie potrafiła osłonić społeczeństw przed jego negatywnymi konsekwencjami?
Powrót koniunktury jest warunkiem osłabienia poziomu rozdzierających dziś Unię konfliktów na osi Wschód – Zachód, Północ – Południe, dłużnicy – pożyczkodawcy, młodzi – starzy… Ale to oczywiście nie jest rozwiązanie problemu odbudowy legitymizacji Unii i pchnięcia jej do przodu. Po pierwsze, trzeba wiedzieć, że choć antypolityczność Unii była zamierzona od początku, teraz trzeba jednak rozwiązać ten problem braku demokracji i zastanowić się, jak projekt w istocie elitarny z głowy postawić na nogi. Żeby zasada demokratyczna została wprowadzona do systemu, a nie tylko pojawiała się w destrukcyjnym konflikcie pomiędzy jego obrońcami i przeciwnikami.
Zawsze będzie nas to bowiem skazywało na sytuację „weimarską”, gdzie coraz więcej ludzi za jedyny „demokratyczny” wybór uznaje zniszczenie demokracji, postrzeganej przez nich jako „czysto formalna”?
Odpowiedzi naiwne na ten deficyt demokracji wewnątrz systemu europejskiego to np. propozycja bezpośredniego wyboru Przewodniczącego Komisji jednocześnie z głosowaniem do Parlamentu Europejskiego. Inne, nieco bardziej realistyczne, choć także niepozbawione ryzyka rozwiązania są już w stadium projektu i pomysłów. Skoro najpoważniejszym kryzysem wymuszającym – zgodnie ze starą regułą Jeana Moneta – konieczność dostosowania instytucji politycznych był teraz kryzys wspólnej waluty, to trzeba, aby dla strefy euro powstał specyficzny parlament i budżet. W istocie stare ambicje związane z integracją europejską zostałyby zredukowane – przynajmniej na pewien czas – do strefy euro.
Jeszcze jeden poziom nie w pełni zakorzenionych procedur i instytucji demokratycznych, które w dodatku bardzo mocno osłabiłyby sens wyborów w całej Unii i sens istnienia Parlamentu Europejskiego dla całej Unii?
Ja nie mówię, że to jest realistyczne w tej chwili, w dzisiejszej atmosferze, ale tak wyglądałoby działanie zgodne z mechanizmem Moneta. Do tej pory zgodnie z tą logiką widzieliśmy już dostosowywanie instytucji europejskich do napięć wywołanych przez wspólną walutę, z jednej strony w procesie negocjowania Unii Bankowej, a z drugiej strony w rozpoczętym już procesie integrowania polityk fiskalnych w strefie euro. To wszystko także są jednak rozwiązania mające ogromny ciężar „technokratyczny”, czyniący je ryzykownymi w apogeum kryzysu politycznego wywołanego deficytem demokracji.
Oczywiście można marzyć, jak grecki analityk będący profesorem w Cambridge Loukas Tsoukalis, o nowym ambitnym kontrakcie społecznym (jego traktat „o potrzebie nowego kontraktu dla Europy” wydał po polsku Demos Europa). Jeśli jednak pamiętamy, jakie problemy pociągały za sobą kolejne referenda mające legitymizować projekt europejski metodami demokracji bezpośredniej, to znowu wydaje się mało realistyczne. Jakąś zapowiedzią istotnych zmian może być nie tyle sama poprawa koniunktury gospodarczej, ale pogłębienie – także w wyniku tego częściowego sukcesu przeciwników Unii – poczucia dramatyzmu sytuacji, stanięcie pod murem, wymuszona konieczności dokonania reform.
Jedno nie ulega wątpliwości: decyzje dotyczące całej Europy muszą mieć silniejszą demokratyczną legitymizację, gdyż tak naprawdę najpoważniejszy kryzys, jaki mamy dziś w Unii, to nie jest kryzys ani ekonomiczny, ani finansowy, ale to jest kryzys prawomocności Unii Europejskiej.
Ten kryzys narasta już w istocie od 1989 roku, kiedy zostały zakwestionowane wszystkie najbardziej fundamentalne elementy legitymizujące projekt unijny, począwszy od strachu przed komunizmem, przed wojną, przed związkiem Radzieckim, przed Niemcami… Silną rolę legitymizującą proces integracji była też powojenna odbudowa i szybki rozwój gospodarczy. Ale wraz z kryzysem naftowym lat 70. słabnie i ten czynnik.
Ale Polsce Unia daje jeszcze impuls rozwojowy po roku 2004, choć niekoniecznie jest to argument legitymizujący UE w oczach Holendrów, Francuzów, Anglików, gdzie umacnia się populistyczny język „lęku przed koniecznością podzielenia się bogactwem z krajami „nowej Europy”. No i jest „legitymizacja zewnętrzna”. Wciąż nie jest tak, że ludzie w Warszawie czy Paryżu – nawet w apogeum kryzysu – demonstrowali, żeby się przyłączyć do Unii Eurazjatyckiej. Natomiast ludzie w Kijowie demonstrowali, żeby im nie odbierano, choćby bardzo odległej, perspektywy przystąpienia do UE.
Ta zewnętrzna legitymizacja nie wystarcza Europie. Również w samym lokalnym kontekście ukraińskim to hasło ma w sobie element dwuznaczny. Mój syn, dziennikarz w „Le Monde”, który dużo czasu spędził na Ukrainie, już na początku kryzysu pisał, że w istocie nie chodzi tam o przystąpienie do Unii – postulat całkowicie nierealistyczny – tylko o nową tożsamość ukraińską. Ukraińcy walczyli o to, żeby były u nich normy europejskie – zwalczania korupcji, ograniczenia władzy oligarchów, wzmacnianie mechanizmów demokratycznych. Walczyli też i walczą o skonsolidowanie własnego państwa. Oczywiście przykład Ukrainy jest budujący. I przywołuje się go teraz często w dyskusjach wewnętrznych na forach UE. U nas kryzys Europy, a oni tęsknią za naszą Europą. Ostrzega się przed ukraińskim nacjonalizmem, a tam dwóch skrajnych kandydatów w wyborach prezydenckich uzyskało zaledwie dwuprocentowe poparcie, gdy we Francji na Front Narodowy głosowało 26 procent!
„Kto tu jest faszystą”, „kto tu jest nacjonalistą”? Swoją drogą nie jestem pewien, czy wszyscy ludzie protestujący na Majdanie wiedzieli, że postulat wejścia Ukrainy do UE jest „całkowicie nierealistyczny”. A gdyby wiedzieli, jak by to wpłynęło na ich zachowanie. Ale inne pytanie: czy sądzi pan, że silne chadeckie czy centroprawicowe rządy europejskie będą tak szalone, że w apogeum wątpliwości co do demokratycznego charakteru instytucji unijnych obalą jeszcze Junckera, „spitzenkadidata” zwycięskiej chadecji przedstawionego przez nią w kampanii wyborczej, na rzecz kandydata czy kandydatki wynegocjowanych przez najsilniejsze rządy narodowe ponad głowami parlamentu?
To nawet nie byłaby kwestia obalenia, ale jest ten mechanizm podwójnego zatwierdzania przez państwa członkowskie i przez Parlament Europejski. Traktat lizboński zwiększył uprawnienia parlamentu, ale jego kompetencje ciągle są ograniczone. Państwa członkowskie bronią się przed ich rozszerzeniem, bo to w istocie oznaczałoby federalizację Europy. Cameron już zdecydowanie powiedział, że zawetuje Junckera. Pojawiają się nazwiska zastępcze – prawicowa kandydatura Christine Lagarde, obecnej dyrektor MFW, czy lewicowa kandydatura Pascala Lamy, do niedawna sekretarza generalnego WTO, kiedyś bliskiego współpracownika Delorsa.
Niezależnie od kompetencji tych osób, obalenie Junckera przez szefów rządów najsilniejszych państw narodowych będzie jawnym zakwestionowaniem zasady, która miała być dowodem na większą demokratyzację unijnych instytucji. Pokazaniem, że nic się nie zmieniło.
Symbolicznie byłoby to faktycznie odebrane jako lekceważenie parlamentu, choć są też wysuwane argumenty, że Juncker należy do starej elity unijnej, która nie nadaje się do rewolucjonizowania UE. Znając mechanizmy Unii, nie wykluczyłbym porozumienia się chadeków z opozycją, szukania innego wspólnego kandydata i namaszczenia go w demokratyczny sposób przez większość Parlamentu Europejskiego. Z punktu widzenia losów Unii to kwestia drugorzędna, nawet jeśli odsunięcie Junckera może spowodować minirewoltę w PE.
Ostatnie pytanie. „Musimy wyostrzyć konflikt polityczny w obrębie mainstreamu, musimy przenieść podział polityczny do wnętrza systemu”, ale właściwie dlaczego? Po co kreowanie konfliktu politycznego tam, gdzie go nie ma, a udawanie, że go nie ma tam, gdzie on jest? To nie tylko wątpliwe na poziomie wartości (czy należy przesadnie „oszukiwać lud”?), ale też na poziomie pragmatycznym może być skazane na klęskę. Pojawili się wyraziści wrogowie całego europejskiego projektu, oświeceniowego, liberalnego, świeckiego (nawet jeśli nie antyreligijnego). Prawicowy i nacjonalistyczny populizm, Putin, który przedstawia się jako cesarz nowego konserwatywnego III Rzymu, fundamentalizm religijny spod różnych znaków. Wobec tego nowego silnego przeciwnika różnice pomiędzy chadekami, socjaldemokratami, liberałami, zielonymi – szczególnie pragmatykami spod znaku „zielonej modernizacji” czy „zielonej reindustrializacji” – są bez porównania mniej istotne politycznie. Mieliśmy już takie sytuacje – wobec nazizmu, wobec komunizmu. Występujący z różnych pozycji w obronie liberalnych wolności, oświecenia i emancypacji Aron, Orwell, Camus, Berlin, Simone Weil, koalicje sięgające od trockistów i socjaldemokratów po chadecję i umiarkowanych konserwatystów. Może ten nowy konflikt polityczny należy rozegrać otwarcie tam, gdzie on rzeczywiście jest, czyli pomiędzy oświeceniem i kontroświeceniem?
Chantal Delsol opublikowała parę tygodni temu artykuł w „Le Figaro” z tezą trochę analogiczną, że mamy do czynienia nie ze „zderzeniem cywilizacji”, jak to widział Huntington, tylko z binarnym podziałem z jednej strony na siły zakorzenienia, tradycjonalizmu, także tradycjonalistycznej wiary, a z drugiej strony na siły otwarcia na świat, akceptacji dla zróżnicowania, wyboru, oderwania się od determinizmów. Z tezą, że Putin może być przywódcą tej pierwszej globalnej i europejskiej tendencji.
A sama Chantal Delsol, po której stronie się aktualnie lokuje?
Ona definiuje siebie jako konserwatywną liberałkę. Jednak doradzając tej drugiej tendencji mówi, że trzeba szukać kompromisu, wprowadzać zmiany, licząc się jednak z wrażliwością tych, którzy szukają korzeni.
To także dzisiejsza propozycja prawicy chadeckiej, w tym znacznej części PO. Tyle że dziś może już być trochę za późno na te negocjacje. Wiemy przecież, jak propozycję takiej „negocjacji” przyjmą Marine Le Pen, Farage, a u nas np. Marek Jurek czy bardziej tradycjonalistyczni hierarchowie kościelni. Jako wyraz słabości świeckiej i liberalnej Europy, wstęp do kapitulacji. Może dziś trzeba jednak walczyć? Nawet jeśli ta walka nie wyklucza rozsądnych decyzji polegających na unikaniu działań zbyt radykalnych, zbyt szerokiego otwierania frontu.
W każdym razie ten artykuł Chantal Delsol jest znaczący, ona występuje jako doradczyni liberałów, zwolenników oświecenia, ale z wrażliwością tych pierwszych. Myślę, że to symptomatyczne o tyle, że będziemy mieli do czynienia z mnożeniem się tego typu analiz.
Rzeczywiście, mamy dziś pogłębiający się podział społeczny, z jednej strony na klasę kosmopolityczną, która się dobrze czuje w zglobalizowanym świecie, i z drugiej strony na „siły zakorzenienia”, „przypisane do ziemi”, do formy narodowej, do lokalności – z racji wieku, kompetencji intelektualnych, typu zawodu, ale też w wyniku świadomego wyboru wspólnoty, kultury, języka.
Europa także staje się polem tej walki.
Aleksander Smolar, ur. 1940, politolog, prezes Fundacji im. Stefana Batorego, członek rady European Council on Foreign Relations (think tanku pracującego na rzecz polityki zagranicznej UE) oraz zastępca przewodniczącego Rady Naukowej Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu.
***
Serwis >>WYBORY EUROPY jest współfinansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych