Unia Europejska

Skrzypek o prawyborach w Partii Pracy: Ten inny i ich troje

To może być ostatnia szansa laburzystów na wyleczenie kaca po Tonym Blairze i Gordonie Brownie.

Zasada „przegrałeś – nie poddawaj się” nie odnosi się do liderów partyjnych w Wielkiej Brytanii. Poza pojedynczymi przypadkami porażka wyborcza oznacza zwykle dla przewodniczących polityczne bezrobocie. Kodeks honorowy zakłada bowiem podanie się do dymisji natychmiast po spłynięciu wyników ze wszystkich jednomandatowych okręgów wyborczych. Tak stało się po wyborach w maju, kiedy Ed Miliband, poprzedni szef Partii Pracy, zwołał konferencję, zrezygnował i zniknął. Prerogatywę analizy powodów niepowodzenia wyborczego pozostawił następcom.

Ma to sens, bo nie chodzi o dalsze pogrążanie formacji krytykanctwem, ale o wyciągnięcie wniosków i ich zastosowanie w strategii na przyszłość.

Istotnie, szczególnie ostatnie wybory zmuszają do refleksji. Po pierwsze, wyniki okazały się biegunowo różne od przewidywań. Po drugie, w każdej z czterech części składowych Królestwa wygrała inna partia. Po trzecie, rozmyły się tradycyjne podziały umożliwiające deliberacje na temat istnienia żelaznych elektoratów. I po czwarte, okazało się, że Partia Pracy nadal cierpi z powodu przysłowiowego kaca związanego z poprzednimi rządami Tony Blaira i Gordona Browna. Ale ma problem. Odcinając się od nich, odstręcza od siebie wyborców, którzy mają we wdzięcznej pamięci takie polityki, jak zwalczanie ubóstwa wśród dzieci, inwestycje w rozwój szkolnictwa czy też tworzenie nowych miejsc pracy. Natomiast przyznając się do nich, naraża się tym, którzy winią Trzecią Drogę za ograniczenie świadczeń socjalnych, za brak przygotowania na kryzys gospodarczy oraz, co może najbardziej symboliczne, za wojnę w Iraku i jej konsekwencje. Świadomy tego beznadziejnego położenia, Ed i jego drużyna jedynie raz odnieśli się do legatu swoich poprzedników w czasie kampanii wyborczej, co ściągnęło na nich głowy pomstę ze wszystkich stron.

Angielska kontrreformacja: szansa na ocalenie?

Wyciągnąwszy wnioski z demokratycznych niedociągnięć poprzednich wewnątrzpartyjnych prawyborów, w tym szczególnie z widowiskowej bratobójczej walki, jaka rozegrała się między braćmi Milibanda w 2010 r., Partia Pracy zmieniła procedurę wyłaniania swoich liderów. Podstawą do niej stał się tzw. Collins Report. Opierając się na nim, zlikwidowano kolegium elektorów i wprowadzono rewolucyjną jak na laburzystów zasadę „jeden członek (członkini) – jeden głos”. Oznacza to m.in., iż chcący głosować członkowie związków zawodowych, wchodzących w skład Partii Pracy, musieli się bezpośrednio zarejestrować jako członkowie partii.

Uchwalono, że wybory zostaną zorganizowane przed coroczną wrześniową konferencją – tak, by sam kongres służył przede wszystkim dyskusji na temat nowych kierunków polityki. Zgłaszając się, pretendenci do stanowiska przewodniczącego(cej) oraz zastępcy(czyni) musieli dysponować poparciem minimum 15% klubu poselskiego i przedstawić listę podpisów w połowie czerwca. Dwa miesiące później rozesłane zostały karty do głosowania, które uprawnieni członkowie muszą nadać pocztą zwrotną do 10 września. Wyniki wyborów ogłoszone zostaną na specjalnej konferencji dwa dni później.

Po wstępnej selekcji związanej ze zbieraniem głosów wśród laburzystowskich posłów, w szranki o fotel przewodniczącego(cej) stanęła czwórka kandydatów. O zastępstwo ubiega się piątka pretendentów. Mimo długiej ławy aspirantów, uwaga staję się być skoncentrowana na jednym – tym który wystartował z najsłabszym poparciem w Izbie Gmin a stał się czarnym koniem tej elekcji. Jest nim Jeremy Corbyn, niesiony na fali fenomenu zwanego na Wyspach „corbynmanią”.

Ten inny

Kim jest jej bohater? Jest najstarszy z całej dziewiątki (urodzony w 1949). Jego rodzice byli zagorzałymi pacyfistami i od najmłodszych lat angażowali go w rozliczne powojenne kampanie na rzecz pokoju na świecie. Jako jedyny z całej plejady nie ukończył wyższych studiów, które przerwał wyjeżdżając w ramach Voluntary Service Overseas na Jamajkę. Polityczną karierę budował podążając drogą bardziej wyboistą od pozostałych kandydatów, wiodącą przez związki zawodowe i organizacje zaangażowane w kampanie m.in. na rzecz: rozbrojenia, wolnej od czesnego edukacji, utworzenia Zjednoczonej Irlandii i zniesienia monarchii. Pierwszy raz został wybrany do Izby Gmin w 1983, reprezentując od tego czasu jeden z londyńskich okręgów wyborczych – Islington North. W latach dziewięćdziesiątych zasłynął jako oponent Trzeciej Drogi, stając się jednym z naczelnych reprezentantów koalicji „Stop the War”.

Głoszone przez niego poglądy przekładają się realnie na jego wybory życiowe. Np. na fali skandalu związanego z wydatkami posłów okazał się być jednym z najmniej i najskromniej korzystających z uposażeń. Innym razem rozwiódł się z żoną, kiedy poróżniłą ich kwestia wyboru szkoły dla syna (publiczna, jak chciał Jeremy, czy prywatna). Corbyn przewodniczy Socialist Campaign Group, jest też związany z Amnesty International, a także pozostaje kandydatem entuzjastycznie wspieranym przez dwa największe związki zawodowe w obrębie Partii Pracy (Unite i UNISON).

Biografia Corbyna stanowi część odpowiedzi na pytanie o przyczyny jego sukcesu. Na ile Ed Miliband, również jako były minister, nie mógł sobie pozwolić na jednoznaczny osąd rządów Partii Pracy w latach 1997-2010, na tyle Jeremy Corbyn nie tylko nie ma z tym problemów, ale wręcz stanowi ucieleśnienie krytyki tamtego okresu.

Jego kandydatura przyciąga tych, którzy odstali od partii, gdy ta „skręciła do centrum”. Tego lata przetrząsali oni własne piwnice w poszukiwaniu zakurzonych legitymacji, żyli w nerwach, że te mogą okazać się nieważne. Wielu wyborców i wyborczyń z dumą ogłaszało na portalach społecznościowych, że przystąpili do partii, chcąc zapewnić zwycięstwo Jeremy’emu.

Co więcej, Corbyn wydaje się inny, bardziej interesujący od pozostałych kandydatów. Personalnie, Yvette Cooper, Liz Kendal i Andy Burnham wywodzą się z tego samego, urodzonego w końcu lat siedemdziesiątych pokolenia. Cała trójka posiada dyplomy Cambridge bądź Oxfordu. Cooper i Kendal rozpoczęły swoje polityczne kariery od asystowania obecnej, tymczasowej liderce Harriet Harman w jej pracach parlamentarnych – podczas gdy Burnham terminował u Davida Blunketta, ministra w rządzie Tony Blaira. Burnham i Cooper mają na koncie poszlaki skandali politycznych. Politycznie, wszyscy troje uważają ostatnie wybory za porażkę Partii Pracy i postulują, iż należy ją zreformować w oparciu o tradycyjne socjaldemokratyczne wartości. Deklarowanym celem jest stworzenie ruchu i decentralizacja struktur, rozprawienie się z wizerunkiem „skostniałej elity z Westminsteru” oraz nowe, emancypacyjne podejście do definicji członkostwa.

Burnham w kampanii koncentrował się na kwestiach związanych z edukacją, przedstawiając się jako przeciwieństwo wszystkiego, czym są współcześnie rządy Partii Konserwatywnej. Cooper mu w tym wtórowała, kładąc dodatkowo nacisk na potrzebę reformy państwa dobrobytu oraz „produktywną” politykę gospodarczą. Kendall zaś podnosiła postulat godnej pracy i płacy minimalnej. Słowem, dla szarego odbiorcy kandydaci ci różnią się tylko w niuansach. W porównaniu z kolorową postacią Corbyna pozostają nijacy, papierowi i mało prowokujący – czy to do myślenia, czy do działania. Fenomen corbynmanii polega na tym, iż kandydat ma nieposzlakowaną opinię niezłomnego w poglądach, a także reprezentuje autentyczną alternatywą, uosabiając walkę z systemem i jego elitami.

Prawybory po angielsku

Kiedyś powtarzano politykom: „źle czy dobrze, nieważne, byle o tobie mówili”. W kontekście obecnych wyborów Partii Pracy chyba nawet lepiej sprawdza się, kiedy mówią źle, a już najlepiej, kiedy ruszają z frontalnym atakiem. Tak dzieje się w przypadku Corbyna, który stał się celem niewybrednych komentarzy ze strony swoich adwersarzy. Tony Blair powiedział, iż „jeśli ktoś czuje w sercu, iż powinien głosować na Corbyna, to powinien natychmiast zgłosić się na zabieg transplantacji”. Gordon Brown był mniej dosadny, ale zaapelował: „najlepszym sposobem realizacji naszych szczytnych celów jest pokazanie, że jesteśmy godną zaufania, radykalną i wybieralną alternatywą do rządu – nie możemy być więc ani bladą imitacją Torysów, ani partią ciągłego protestu. Musimy pokazać się jako partia rządowa”. Mobilizacja byłych liderów jest jednak wodą na młyn samego kandydata, którego zwolennicy stają się coraz bardziej zacięci.

Tym samym bowiem znajdują w obrębie Partii Pracy to, czego w innych krajach europejskich rozczarowani, postępowi wyborcy poszukują poza systemem.

W ich przypadku zdaje się spełniać marzenie o uczynienia z centrolewicy radykalnej partii protestu, z którą mogliby wiązać nadzieję transformacji systemu od wewnątrz.

Jedynym, choć ważkim powodem do niepewności co do wyniku wyborów w Partii Pracy jest sama logika głosowania. Wiąże się ona z tym, iż członkowie i członkinie zaznaczają na kartach nie tylko swój głos, ale także hierarchiczną preferencję co do tego, kogo są skłonni popierać – gdyby ich kandydat(ka) przepadł(a) z najmniejszą liczbą głosów. Dlatego zsumowane głosy „drugiego rzędu” mogą okazać się decydujące.

Ta sama logika przyświeca głosowaniu na zastępców (zastępczynie). Na tej liście znajdują się: Bed Bradshaw, Stella Creasy, Angela Eagle, Caroline Flint, Tom Watson. Tutaj sprawa komplikuje się ponownie. Wracając do uwagi ze wstępu, członkowie Partii Pracy są świadomi tego, że Zjednoczone Królestwo podzieliło się na mapie wyborczej, w wyniku czego stracili wszystkie mandaty w Szkocji. Co więcej, ich pozycja na południu jest na tyle słaba, że głośno mówi się o „południowym dyskomforcie”. Mając to na uwadze, będą więc próbowali wybrać tandem zapewniający optymalną reprezentację geograficzną. To stanowi dodatkową łamigłówkę.

Niezależnie od tego, kto wygra, sama kampania jest dużym sukcesem medialnym. Argumenty lewicowe gęsto padają w sferze publicznej, charakter debaty, popularyzowanej zarówno przez media jak i przez portale społecznościowe, prowokuje refleksję, że demokratyzacja wewnętrzna to sposób na „otwarcie” tradycyjnych partii.

Nie zapominajmy, że prawybory stały się m.in. wehikułem wyboru tak niespodziewanych kandydatów, jak Matteo Renzi czy też Francois Holande.

Europa czeka na konkrety

Rywalizację kandydatów z wypiekami na twarzach śledzą także socjaldemokraci z innych państw europejskich. W kuluarach stawia się pytanie, dlaczego EPLP (Europarlamentarna Delegacja Partii Pracy) nie zdecydowała się udzielić jednoznacznego poparcia żadnemu z pretendentów w wyścigu o przywództwo w brytyjskiej Parii Pracy. Szczególnie, że zgodnie z tradycją „przesłuchała” ich podczas czerwcowego zebrania w Brukseli.

Niepokój w Brukseli budzi fakt, iż w przededniu referendum na temat członkostwa Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej nikt z potencjalnych liderów laburzystów nie zaproponował, jak przeprowadzić i wygrać kampanię poprzedzającą referendum.

Na tle pozostałych, Jeremy Corbyn jawi się jako eurosceptyk. Domaga się m.in., by „uwzględnić różne postawy wobec integracji w obrębie Partii Pracy”, a także by przed podjęciem dalszych kroków w ramach agitacji „Labour YES” skoncentrować się na pytaniu, czym jest solidaryzm europejski. Postawa ta przypomina logikę socjaldemokracji sprzed końca lat osiemdziesiątych, kiedy to znaczna część obecnej Partii Europejskich Socjalistów raczej niechętnie popierała ideę integracji, zarzucając jej, iż oparta prawie wyłącznie na współpracy gospodarczej pozostaje jedynie procesem wspierania ekspansji i tak rozbuchanego kapitału.

Istotnie, wiodący obecnie w sondażach Jeremy Corbyn opiera swoją kandydaturę na odrzuceniu wszystkiego tego, czym dotychczas żyła Partia Pracy (a wraz z nią cała europejska socjaldemokracja). Kontestuje terminologię poprzedniej fali „modernizacji” na modłę Trzeciej Drogi – w zamian proponuje zwrot o 180 stopni. Chce torować drogę „od maszyny wyborczej” do „nowego ruchu”, od profesjonalnej polityki opartej na sondażach do fali mobilizacyjnej opartej na pasjach i marzeniach członków partii. Tak więc oczekując na ostateczne wyniki wyborów na szefa lub szefową Partii Pracy, ciśnie się na usta pytanie, czym corbynmania właściwie jest: sezonowym fenomenem czy zapowiedzią lewicowej kontrreformacji?

Anna Skrzypek pracuje jako Senior Research Fellow w FEPS (Fundacji Europejskich Studiów Postępowych). Powyższy artykuł zawiera prywatne opinie, niekoniecznie reprezentatywne dla Fundacji.

 

Czytaj także:
Krzysztof Juruś: Corbyn Cool
Anna Skrzypek o wyborach w UK: Socjaldemokracja bez nawigacji
Jakub Majmurek o wyborach w UK: Nożyce ścięły czerwoną różę

 

**Dziennik Opinii nr 245/2015 (1029)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij