Ile czasu zajmuje obalenie niedemokratycznego rządu?
Najkrótsza odpowiedź mogłaby brzmieć: 404 dni. W Bułgarii skończył się właśnie najdłuższy protest w historii kraju – trwał dzień w dzień przez prawie 14 miesięcy. Za jego sprawą rząd Płamena Oreszarskiego podał się 23 lipca do dymisji. Jest to już czwarty rząd pod przewodnictwem socjalistów, który na przestrzeni ostatnich 25 lat okazał się niezdolny do ukończenia czteroletniej kadencji, i już drugi odwołany w czasie kryzysu finansowego.
Protesty ДАНСwithme (wym. dance with me, czyli „zatańcz ze mną”) ożywiły się w czerwcu, po tym jak Delian Peewski, aspirujący oligarcha posiadający wpływy w większości mediów internetowych i drukowanych, otrzymał od premiera nominację na szefa Państwowej Agencji Bezpieczeństwa Narodowego (DANS). W skład koalicyjnego rządu weszły na samym początku Bułgarska Partia Socjalistyczna (BSP) i Ruch na rzecz Praw i Wolności (DPS) – domeną tego drugiego miała być ochrona praw mniejszości romskiej i tureckiej. Koalicja nie posiadała większości w parlamencie, dlatego zdecydowała się dokooptować jeszcze jednego sojusznika – Wolena Siderowa, lidera skrajnie prawicowej partii Ataka.
Siderow założył Atakę w 2005 roku i jest postacią co najmniej kontrowersyjną – jego publiczne wypowiedzi przesiąknięte są nienawiścią, najczęściej kierowaną w stronę mniejszości tureckiej, popiera również ataki na meczety, a w jego książkach aż gęsto od walki z „komunistami z przeszłości” i „lewicową ideologią”. To właśnie Ataka pozwoliła w maju zeszłego roku zbudować rząd, który okazał się gabinetem o najmniejszym poparciu w historii postsocjalistycznej Bułgarii. Zaledwie 8-13% obywateli i obywatelek miało dobre zdanie o jego pracach. Popularność Ataki również spadła dramatycznie.
Wybór Peewskiego na szefa Państwowej Agencji Bezpieczeństwa Narodowego spotkał się z natychmiastową odpowiedzią ze strony społeczeństwa.
Dziesiątki tysięcy ludzi odpowiedziało na ogłoszenie umieszczone na Facebooku i przyszło na plac Niepodległości w centrum Sofii. Ich przekaz był prosty – rząd musi odejść, bo nie służy ludziom, tylko interesom oligarchów i wielkich korporacji.
Wówczas nie było jeszcze do końca jasne, kto stał za wyłaniającym się politycznym układem i za samym Delianem Peewskim. Po roku, dzięki aktywistom z grupy „Sieć Protestu”, którym udało się zdobyć i upublicznić nagrania zza zamkniętych drzwi gabinetów politycznych, nie pozostało już wiele wątpliwości. Materiały publikowane w ramach akcji #KTO? (#КОЙ?) potwierdziły bliskie związki Peewskiego z Achmedem Doganem, byłym liderem Ruchu na rzecz Praw i Wolności, i Cwetanem Wasilewem, większościowym udziałowcem w bułgarskim Korporacyjnym Banku Handlowym (K.T.B.).
K.T.B. zbankrutował w zeszłym miesiącu, doprowadzając do najpoważniejszego kryzysu bankowego w Bułgarii od roku 1996, kiedy to po upadku dziesiątek instytucji bankowych drastycznie wzrosła inflacja. Dzisiejsza panika w K.T.B. uderza w stabilność innego wielkiego kredytodawcy, mianowicie Pierwszego Banku Inwestycyjnego. Klienci, zmotywowani bankructwem K.T.B., zdecydowali się wypłacić pieniądze ze swoich kont – w ciągu jednego dnia bank stracił około 500 milionów dolarów. Wszystko to dzieje się w wyjątkowym czasie dla Bułgarii – jest właśnie oceniana przez Europejski Urząd Nadzoru Bankowego, a niedawno – jako jedyny kraj spoza strefy euro – zażądała dołączenia do państw UE podlegających Jednolitemu Mechanizmowi Nadzorczemu.
Cwetan Wasilew, były większościowy udziałowiec K.T.B., jest powiązany nie tylko z Delianem Peewskim, ale odegrał również rolę w tworzeniu i finansowaniu nowej populistycznej partii Bułgaria bez Cenzury. Na jej czele stanął Nikołaj Barekow, były prezenter telewizyjny, pracujący niegdyś w TV7 – stacji telewizyjnej należącej do Peewskiego.
Partia Barekowa powstała kilka tygodni przed tegorocznymi wyborami do Parlamentu Europejskiego. Cel był prosty: przechwycić głosy rozczarowanych polityką skrajnie prawicowej Ataki. Wolen Siderow pogorszył i tak słabe wyniki swojego ugrupowania wyraźnym poparciem Rosji po aneksji Krymu. Na wiecach nawoływał do walki z „unijnym homoseksualizmem” i obrony „uświęconego braterstwa” z „matuszką Rosiją”. Kampanię wyborczą do europarlamentu postanowił rozpocząć w… Moskwie. Do repertuaru swoich radykalnych działań dołączył budowanie „ludowej milicji”, wtargnięcia na spotkania przeciwników politycznych czy wszczęcie bójki z francuskim dyplomatą na lotnisku w Warnie.
W wyborach otrzymał zaledwie 3% głosów – skończył na politycznym wygnaniu, bez immunitetu politycznego. W miejsce zajmowane przez Atakę weszła partia Barekowa, która otrzymała imponujące 10% głosów. Równie „imponująca” była kwota, jaką wydała na propagandę w mediach – 500 tys. dolarów, najwięcej ze wszystkich komitetów wyborczych. Zaledwie dwa miesiąc od powstania Bułgaria bez Cenzury musiała poradzić sobie z niemałym bałaganem we własnych szeregach. Jeden z jej członków, Angeł Sławczew, napisał na swoim blogu, że „Delian Peewski jest prawdziwym liderem naszej partii”. Ostatnio media obiegła informacja o kolejnych problemach partii Barekowa: Bułgarski Ruch Narodowy zrezygnował z koalicyjnej współpracy z tym ugrupowaniem.
Ścieżki kariery Barekowa i Siderowa są zadziwiająco podobne – przeszli drogę od telewizyjnych osobowości do agresywnych polityków z potężnym zapleczem finansowym. W mediach są zauważalni wyłącznie dzięki ekscesom, co pozwala im skutecznie zatruwać rozwój demokratycznej debaty w Bułgarii. Ich elektorat jest politycznie bardzo chwiejny, ale za to trwale ubogi i wyraźnie rozczarowany demokracją, zatomizowany i raczej bierny.
Świat, w którym żyją ich wyborcy, jest bezpośrednim efektem politycznej i ekonomicznej dominacji bardzo wąskich kręgów oligarchii – tych samych kręgów, z których wywodzą się liderzy partyjni zbijający kapitał polityczny na rozczarowaniu ubogich obywateli.
Problemów Bułgarii nie da się wyjaśnić, pozostając w jej terytorialnych granicach. Relacje geopolityczne sprzed lat 90., rozciągnięte między dwoma biegunami, wciąż decydują o wielu kwestiach. Zależność Bułgarii od Rosji, najwyraźniej widoczna w sektorze energetycznym, była jednym z głównych wątków powracających podczas protestów ДАНСwithme – oczywiście, zawsze obok żądania natychmiastowej dymisji rządu.
Przez ostatnie czternaście lat Bułgaria stała w rozkroku między Wschodem a Zachodem. Z jednej strony była nazywana przez rosyjskiego ambasadora „Koniem Trojańskim” Kremla w Unii Europejskiej. Z drugiej, całkiem niedawno, przewodniczący Komisji Europejskiej José Manuel Barroso stwierdził, że „w Bułgarii są ludzie, którzy są rosyjskimi agentami”. Wypowiedział te słowa w kontekście kontrowersyjnej sprawy gazociągu „South Stream”, którego budowa połączyłaby bezpośrednio bogate rosyjskie złoża gazu z Europą.
Odkąd Oreszarski przejął stery rządowe, Bułgaria skręciła wyraźnie na Wschód, przyjmując jednak bardzo zachowawczą i uległą pozycję negocjacyjną. Po pierwsze rząd postanowił zbudować elektrownię w Belene, finansowaną bezpośrednio z wielomiliardowej pożyczki zaciągniętej w Rosji – czyniąc tym samym bułgarską ekonomię silnie zależną i mało stabilną. Po drugie w czasie rozwoju kryzysu na Ukrainie, już po aneksji Krymu, Bułgarska Partia Socjalistyczna odmówiła wsparcia państw Unii Europejskiej, które naciskały na nałożenie sankcji wobec Rosji. Do dyskusji o sankcjach włączył się w swoim stylu również Wolen Siderowe. Zagroził, że jeżeli Bułgaria zagłosuje za nałożeniem kar, to wycofa swoje poparcie dla rządu i osobiście weźmie udział w szturmie na kancelarię premiera.
Rosyjskie wpływy w bułgarskiej polityce są najbardziej widoczne przy sprawie projektu gazociągu „South Stream”. Bułgaria, naturalna furtka dla rosyjskiego gazu w Europie, stara się odnaleźć między Unią a Rosją – dlatego projekt gazociągu ugrzązł w martwym punkcie. Premier Oreszarski nic sobie nie robił z wyraźnych zastrzeżeń zgłaszanych przez unijnych urzędników i przy wielu okazjach zaświadczał o swoim pełnym poparciu dla budowy „South Stream”. Zastrzeżenia te okazały się na tyle poważne, że przedstawiciele Unii Europejskiej zażądali w czerwcu wstrzymania jakichkolwiek prac nad gazociągiem. Stwierdzili, że jego budowa pogwałciłaby zapisy prawa europejskiego.
Niedługo po tym delegacja amerykańskich senatorów z Johnem McCainem na czele spotkała się z premierem Oreszarskim, żeby podjąć temat wpływu Rosji na krajową politykę Bułgarii. Od razu po spotkaniu zwołano konferencję prasową. Premier ogłosił na niej, że gazociąg będzie „zablokowany”. Co innego mówił już kilka tygodni później, kiedy oficjalną wizytę w Sofii złożył minister spraw zagranicznych Rosji Siergiej Ławrow. Premier Oreszarski znowu zapewniał o szczerej chęci współpracy przy budowie gazociągu.
„Odbywa się właśnie geopolityczna batalia między Europą a Rosją, między Zachodem a Rosją, a bułgarscy politycy zezwolili, żeby ich kraj stał się areną walk” – komentował bułgarski politolog Ognjan Minczew w wywiadzie udzielonym niedawno jednej ze stacji informacyjnych.
Minczew idzie dalej i twierdzi, że można wskazać bezpośredni związek między eskalacją kryzysu bankowego i zamrożeniem inwestycji South Stream: „Obydwie sprawy przyczyniają się do destabilizacji Bułgarii jako najsłabszego ogniwa Unii Europejskiej. Skoro Unia wykorzystuje słabość Bułgarii i próbuje wywrzeć na nią nacisk, żeby stosowała się do europejskich wymagań prawnych, to musi skończyć się to destabilizacją. Wtedy Unia Europejska rzeczywiście straci kontrolę i wpływy na tym terenie. To jest w rzeczy samej batalia, ale nie batalia Bułgarii”.
Bułgaria była pogrążona w kryzysie zarówno wewnętrznym, jak i zewnętrznym. Po czternastu latach populizmu, rozrastającej się oligarchii i wzrastającej presji ze strony Kremla znalazła się w miejscu, z którego nie było już odwrotu.
W końcu, po 404 dniach nieustającego protestu, rząd Oreszarskiego, który uosabiał chyba wszystko, co najgorsze w bułgarskim postsocjalistycznym społeczeństwie, podał się do dymisji.
Ale co w zasadzie udało się osiągnąć za sprawą tego długo odwlekanego upadku?
Po pierwsze i najważniejsze, protestujący obywatele i obywatelki pokazali, że faszystowskie tendencje propagandowe, mające na celu manipulowanie opinią publiczną – opanowane mistrzowsko przez reżim Władimira Putina – nie zadziałały w Bułgarii. Co rozumiem przez faszystowskie tendencje?
- Systematyczne oczernianie i personalne ataki na jakąkolwiek formę publicznej krytyki administracji, najbardziej wyraźne w prorządowych mediach. Konsekwentna odmowa publicznej dyskusji. Najlepszą ilustracją dialogu władzy z obywatelami były barykady ustawione przed budynkiem Zgromadzenia Narodowego. Do dziś nie zostały zdemontowane.
- Ustawienie protestujących podczas ДАНСwithme w roli bezmyślnych marionetek w globalnej, neoliberalnej teorii spiskowej. Kilka tygodni po wybuchu protestów określenie „sorosoid” zyskało na popularności w sprzyjających rządowi mediach, a czołowi aktywiści i aktywistki zostali oskarżeni o służenie obcym – czyli amerykańskim – interesom. Skandalem miało być również to, że są finansowani przez zagraniczne organizacje pozarządowe. Ktoś musi oczywiście pociągać za sznurki, do których podwiązani byli protestujący. Według Sergeja Staniszewa, lidera Bułgarskiej Partii Socjalistycznej i Partii Europejskich Socjalistów, protestami dyrygował George Soros.
- Zwożenie autobusami tysięcy ludzi na pseudomanifestacje poparcia dla rządu i podsycanie fałszywych podziałów społecznych.
- Zakładanie partii-przystawek bazujących na przeciwstawnych ideologiach (Ataka i Bułgaria bez Cenzury) oraz wykorzystywanie ich liderów – Siderowa i Barekowa – do markowania w mediach gorących politycznych sporów, tylko po to, żeby zdusić prawdziwe oburzenie społeczne. Akcje samego Siderowa – nawoływania do budowania „ludowej milicji”, napaść na policjanta i dziennikarza, wniesienie broni palnej do parlamentu – są również symptomatyczne dla utrzymujących się faszystowskich tendencji wśród reprezentantów rządzących partii.
Wszystkie te strategie nie zadziałały. Co prawda ruch protestu nie od razu zmusił rząd do rezygnacji, ale jego wielkim sukcesem jest zdarcie fasadowej zasłony z bułgarskiej kontrolowanej demokracji. Protestujący pokazali prawdziwą naturę parlamentarnej polityki. Sukcesem jest również skala protestów. Mieliśmy okazję zobaczyć, jak wielu ludzi – zarówno w Bułgarii jak i poza nią – wciąż uznaje demokrację za wielką wartość i docenia jej wagę w sferze publicznej. Zwłaszcza że przed protestami dało się wyczuć głębokie poczucie rozpadu więzi społecznych, izolacji – społeczeństwo obywatelskie było podzielone i zrezygnowane.
Przede wszystkim jednak ruchowi protestu udało się pokazać, że demokracja nie ogranicza się do głosowania na polityków.
Wybory są ważną instytucją, ale proces demokratyczny na nich się nie kończy, zwłaszcza w sytuacji, kiedy nie wszyscy obywatele są zwolennikami reżimu, któremu brakuje spójności i legitymacji. Ludzie zmienili swoje wyobrażenia o tym, jaką role mają obywatele w procesie politycznym. Rząd Oreszarskiego sformułował parlamentarną większość, ale protestujący pokazali, że bez poparcia wśród obywateli i obywatelek nie da się rządzić państwem.
Co za tym idzie, udało się potwierdzić, że bycie politycznie zaangażowanym to nie to samo, co bycie politykiem. Władza nie ogranicza się jedynie do instytucji Zgromadzenia Narodowego i zakulisowych układów między oligarchami. Skala społecznego oburzenia pozwoliła protestującym przebić się przez zasłonę dymną wokół polityków i skutecznie zawalczyć o transparentność, pozostawiając wyalienowaną elitę bez żadnej fasady, za którą mogłaby się schować. Obnażone zostały interesy kolejnych nieuczciwych graczy – socjalistów, Peewskiego, Ruchu na rzecz Praw i Wolności, Wasilewa, Oreszarskiego i Putina.
Propagandowe mity konstruowane z wielkim wysiłkiem w ciągu ostatnich czternastu lat – „tylko politycy mają realną władzę”, „prze 25 lat nic się nie zmieniło”, „demokracja poniosła porażkę”, „Rosja dobra, Unia zła”, „protesty są opłacane i służą interesom oligarchów” – legły wreszcie w gruzach. Prawda, którą te mity przykrywały, wyszła na jaw – opinia publiczna straciła resztki zaufania do koncernów medialnych, agencji sondażowych, polityków i dziennikarzy, którzy okazali się częścią systemu. Przez ostatni rok odrodziła się zdolność krytycznego myślenia – ludzie potrafią myśleć samodzielnie, podawać w wątpliwość oficjalny dyskurs, debatować, czytać.
Wiara w siłę ustroju demokratycznego odrodziła się na nowo. Dzięki protestom obywatele i obywatelki wywalczyli sobie polityczną podmiotowość i znaleźli się w samym środku bułgarskiego życia społecznego – to ich głos może wymusić zmianę, niezależnie od tego, jak skorumpowana jest elita polityczna. Jest to tym bardziej istotne w kraju, który przeżył tak bolesną transformację ustrojową.
Teraz Bułgarię czeka najtrudniejszy etap. Musimy oczyścić publiczne instytucje z dotychczasowych kadr i zrestartować proces demokratyczny dzięki czekającym nas nowym wyborom. Bez wątpienia jest to długo wyczekiwana zmiana, ale powinniśmy pozostać cierpliwi – stawiać ostrożnie krok po kroku. Moglibyśmy zacząć od zdemontowania barykad ustawionych wokół Zgromadzenia Narodowego.
Myślę, że to będzie dobry początek.
Nikołaj Nikołow – pochodzi z Bułgarii, mieszka w Londynie. Absolwent Socjologii Politycznej na London School of Economics, współproducent audycji The Takeway w New York Public Radio. Obecnie pisze doktorat z nauk politycznych w Szkole Studiów Slawistycznych i Wschodnioeuropejskich na University College London. Jest redaktorem naczelnym portalu www.banitza.net i twittuje jako @Nikolay_Nikolov.
przeł. Dawid Krawczyk
Tekst ukazał się na stronach OpenDemocracy, tytuł pochodzi od redakcji. Artykuł publikujemy na licencji Creative Commons CC BY-NC 3.0.
***
Serwis >>WYBORY EUROPY jest współfinansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych