Unia Europejska

Niemcy chcą odbudowywać Ukrainę, ale nie spieszą się z przyjmowaniem jej do UE

Rok po słynnym wystąpieniu kanclerza Niemiec Olafa Scholza rozmawiamy z Piotrem Burasem o tym, co zostało z zapowiadanego „epokowego zwrotu”.

Michał Sutowski: „Epokowy zwrot” zapowiedział ponad rok temu kanclerz Niemiec Olaf Scholz. I jak, słowo stało się ciałem? A może Niemcy jakiś zwrot faktycznie wykonali, ale dalej i tak będą jechać zygzakiem i spróbują powrócić do swej dawnej polityki wobec Rosji?

Piotr Buras: Polskie obawy o konsekwencję w zmianie niemieckiej polityki mają oczywiście swoje uzasadnienie w doświadczeniach ostatniej dekady. Bo już nie raz i nie dwa były momenty, gdy wydawało się, że Niemcy przekraczają jakiś Rubikon – jak wtedy, gdy Angela Merkel forsowała, ograniczone co prawda, ale jednak sankcje na Rosję po aneksji Krymu, albo gdy chwilę wcześniej, bo w styczniu 2014 roku na monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa o przemyśleniu priorytetów Niemiec w świecie mówił prezydent Joachim Gauck.

Niemcy właśnie spadają z płotu, na którym siedziały okrakiem przez kilkadziesiąt lat [rozmowa]

A potem Niemcy zaczęły budowę kolejnych nitek gazociągu pod Bałtykiem.

To prawda, nietrudno było o wrażenie, że z tych wszystkich debat niewiele wynika. Tym bardziej skupiamy się na tym, czy aby niemiecko-rosyjskie relacje energetyczne nie będą przywracane – a przecież to właśnie było sednem ich partnerstwa. Pomijając bowiem skomplikowane więzy historyczne czy fascynacje niemieckich elit kulturą rosyjską, to właśnie sprawy materialne, głównie handel surowcami między ZSRR i potem Rosją a Niemcami Zachodnimi i później zjednoczonymi – składały się na wyjątkowość tych stosunków. Dodajmy, że od lat 60. coraz bardziej intensywnych.

To długie, względnie średnie trwanie – ponad pół wieku ścisłej współpracy – splotło Niemcy i Rosję pod każdym względem, nie tylko gospodarczo?

Na pewno zbudowało symbiozę gospodarczą i polityczną obydwu stron. To ważne, by zrozumieć naturę tego układu, bo dopiero wtedy możemy rozpoznać głębię przemiany, jaka zachodzi. W największym skrócie: od lat 90. wielkie niemieckie koncerny energetyczne i chemiczne, takie jak
Wintershall, E.O.N czy BASF, uzyskały bezpośredni dostęp do złóż gazu na Syberii, a w zamian za to Gazprom uzyskał dostęp do europejskich rynków zbytu.

A do tego niemieckie firmy budowały infrastrukturę przesyłową, a Rosjanie im za to płacili.

Tak, już za rządów SPD i wczesnego Breżniewa w latach 60. na tym polegał program „rury za gaz”. Ten układ był obopólnie korzystny biznesowo, zatem trudno tu mówić o czyjejś naiwności. A przy tym Niemcy byli przekonani, że robiąc z ZSRR, a potem Rosją takie dobre interesy, wiążą partnera ze sobą, a coraz gęstsze powiązania dają im możność oddziaływania na Rosję. W czasach zimnej wojny to się nazywało „zmiana poprzez zbliżenie”. Kiedy w latach 2013–2017 szefem MSZ był Frank-Walter Steinmeier, mówiono o „partnerstwie dla modernizacji”, mówiono też o „zmianie poprzez handel”. Tak czy inaczej, fundament współpracy był gospodarczy, na nim nadbudowane było przekonanie, że ona daje narzędzia wpływu politycznego.

To coś więcej niż ideologia dopisana do biznesu?

Więcej, ta wiara była autentyczna – wynikała między innymi z interpretacji sukcesu Ostpolitik, która miała według Niemców doprowadzić do zgody ZSRR na zjednoczenie, no i zakończenia zimnej wojny. Niemniej w tej wierze bardzo pomagało inne jeszcze przekonanie: że interes wielkich firm energetycznych jest właściwie tożsamy z interesem Niemiec.

„To nie jest nasza wojna”, napis na murze w Berlinie. Fot. Matthias Berg/Flickr.com

„Uważałem, że to, co dobre dla General Motors, jest dobre dla kraju i odwrotnie”, miał powiedzieć prezes tej firmy po nominacji na sekretarza obrony w administracji prezydenta Eisenhowera, na początku lat 50.

W przypadku niemieckiego biznesu utożsamianie jego interesu z tym narodowym ma swoje odzwierciedlenie nawet w prawie: ustawa o bezpieczeństwie energetycznym Niemiec głosi, że odpowiadają za nie firmy. A to są firmy prywatne, Niemcy nie mają swojego PGNiG czy Orlenu, a państwo nigdy nie sterowało nimi bezpośrednio, nie organizowało np. zakupów gazu. To ich zadanie, a państwo ma im tylko stworzyć właściwe ramy. Jeśli zatem prezesi twierdzą, że bezpieczeństwo dostaw dla gospodarstw domowych czy koncernów chemicznych najlepiej zagwarantuje dostęp do rosyjskich złóż gazu – to czemu nie, państwo im pomoże.

To wszystko się składa na głęboką symbiozę, ale też nie wróży dobrze zmianie kursu. Czy zmiana faktycznie się dzieje?

Tak, i to na kilku poziomach. A kluczowe dla niej było to, co nastąpiło latem zeszłego roku – bo choć szokiem była sama agresja z 24 lutego, to dla relacji wzajemnych najważniejsze, moim zdaniem, było to, że w czerwcu 2022 roku sami Rosjanie zakręcili Niemcom kurek.

5 szkód, które Niemcy wyrządzają Europie przez odejście od atomu

I to wtedy szlag trafił przekonanie, że można „stawiać na niezawodnego partnera – Rosję”, jak ją określiła Angela Merkel, bodaj przy okazji otwarcia drugiej nitki pierwszego Nord Stream?

Kiedy zaczęły się te wszystkie rzekome „problemy techniczne”, niemiecka elita biznesu przeżyła szok, bo przez cały czas uważali, że to się przecież Rosjanom nijak nie opłaca. Rosja straciła wtedy nimb kraju, który jest może autorytarny i skorumpowany, może trochę dziki, no ale przecież to koniec końców racjonalny aktor. To przekonanie upadło – i to jest kluczowy czynnik trwałej zmiany. Drugi jest taki, że zdążyło w ciągu roku powstać całkiem sporo infrastruktury do obsługi gazu skroplonego.

Wcześniej jej nie było?

Wydawała się zbędna: skoro tani gaz płynie rurami prosto ze źródła, bez pośredników, no to po co budować jakieś gazoporty? Teraz jednak włożono w nie bardzo dużo prywatnych i państwowych pieniędzy, które będą musiały się zwrócić – testowany jest prywatny terminal w Lubminie nad Bałtykiem, a czarterowana przez rząd jednostka pływająca w Wilhelmshaven już działa. Do końca roku będzie kolejny – w Brunsbüttel nad Morzem Północnym. To oznacza wzmocnienie lobby antyrosyjskiego, które będzie przeciwne przywróceniu importu gazu z Rosji, bo to nie będzie w jego interesie.

Ale lobby prorosyjskie zostaje?

Słabsze, niż było, bo jednak istotna część niemieckiego biznesu wycofała się z Rosji. Nieraz z dużymi stratami, w tym tacy zawodnicy jak wspomniany Wintershall DEA, niegdyś partner w budowie Gazociągu Północnego, BASF czy Siemens, a poza tym sporo mniejszych i średnich przedsiębiorstw. Takich decyzji nie odwraca się jednym pociągnięciem pióra, bo likwidacje biur i miejsc pracy – nieraz po 140 latach obecności w Rosji, jak w przypadku Siemensa – to są decyzje przełomowe. Oczywiście, nie wszyscy wyszli, została np. znana z produkcji materiałów budowlanych firma Knauf czy przetwórcy żywności, ale też trzeba powiedzieć, że poza sferą energetyczną Rosja nie miała dla Niemiec strategicznego znaczenia. A do tego po kilku latach sankcji nie będzie szczególnie atrakcyjnym rynkiem.

Jak się z kraju wyjdzie i jeszcze na tym straci, to pewnie nie każdemu łatwo wejść z powrotem. Ale czy jeśli wojna się zakończy jakimś układem, kompromisem, zmieni się w Rosji reżim, albo przynajmniej prezydent – czy Niemcy nie zechcą szybko powrócić do, jak sam mówiłeś, bardzo korzystnej dla nich współpracy?

Gdyby zmieniły się realia polityczne w Rosji, na pewno wybrzmi w Niemczech głos, żeby jednak trochę tego gazu z Rosji sprowadzać, choćby rurą przebiegającą przez Ukrainę, którą do Europy gaz cały czas płynie. Jeśli dojdzie do porozumienia pokojowego, to w jakimś zakresie współpraca się odnowi, ale nie w takim, który przekładałby się na partnerstwo strategiczne – i przede wszystkim uzależniał Niemcy politycznie od Rosji.

Ale że ilość tych związków, więzi będzie zbyt mała, żeby przeszła w jakość?

Jest coś więcej. W ostatnim roku doszło do nacjonalizacji Gazpromu Germanii, czyli firmy odpowiadającej za magazyny gazu w Niemczech, powołano również zarząd komisaryczny nad rafinerią w Schwedt. Przygotowywane są ustawy, które pozwoliłyby na nacjonalizację jej właściciela – niemieckiej gałęzi Rosnieftu.

Czy Niemcy to piąta kolumna Putina w Europie?

Czyli chodzi o rozplątanie zależności instytucjonalnych i własnościowych.

A jednocześnie, niejako od drugiej strony – podpisano kontakty na dostawy gazu skroplonego, które wiążą Niemcy na wiele lat z partnerami, którzy oczekiwali długoletnich zobowiązań. Związki gospodarcze z Katarem czy Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi oczywiście też mogą być problematyczne, niemniej one niezwykle utrudniają powrót Niemiec do status quo ante z Rosją.

Gaz z Rosji nie płynie do Niemiec od lipca, z węgla zrezygnowano w sierpniu, a z ropy naftowej od początku tego roku, ale są jeszcze surowce materiałowe, ważne dla niemieckiego przemysłu.

Owszem, ale to nie tworzy już zależności i więzi, które miałyby polityczny charakter. Na tej samej zasadzie my sprowadzamy LPG z Rosji.

Czy zmiana dostawców wystarczy, żeby gospodarkę Niemiec uniezależnić od dostaw rosyjskich na trwałe?

Nie wystarczy, ale dlatego właśnie państwo będzie wspierać inwestycje w produkcję wodoru. Niemcy dogadują się w tej sprawie z Kanadą, ale też np. z Kazachstanem. Będą tego potrzebować strasznie dużo, skoro ma zastąpić długofalowo gaz np. w hutnictwie, więc szukają możliwości gdzie popadnie. No i muszą się spieszyć, bo nagle wodorem wszyscy zaczęli się interesować.

Mówiłeś, że w niemieckiej doktrynie to nie państwo ma zapewniać bezpieczeństwo energetyczne, tylko sektor prywatny.

I też ta wojna uczy Niemców, że państwo musi odgrywać silniejszą rolę sterującą w tych procesach – wyczerpał się model polityki energetycznej oparty na biznesie, w dużej mierze ordoliberalny.

Czyli przy kolejnych przedsięwzięciach Niemcy nie będą już mówić, że to są „projekty biznesowe, a nie polityczne”?

W ramach dotychczasowego myślenia to się tak naprawdę nie wykluczało – niemieckie firmy robiły z Gazpromem biznes, a państwo je wspierało, bo liczyło, że biznes zapewni bezpieczeństwo. Na tym też polegała symbioza wizji polityki zagranicznej z modelem gospodarczym, gdzie jedno miało podtrzymywać drugie. Spójrzmy jednak, co się dzieje teraz: gdzie nie spojrzeć, to interwencja. Rosjanie kontrolują magazyny gazu – nacjonalizujemy. Potrzeba terminali do gazu skroplonego – finansujemy. Potrzeba samego gazu z Bliskiego Wschodu – minister gospodarki jedzie i podpisuje umowę. A jak niemiecki Viessmann, producent pomp ciepła, chciał z kolei sprzedać część produkcji Amerykanom za 12 mld euro, to znów wkracza minister Habeck i zgłasza wątpliwości – czy to na pewno jest w interesie Niemiec?

Niemcy zmierzyły się ze swą przeszłością. Teraz pora na teraźniejszość

To jest zmiana paradygmatu?

Dotychczas było tak, że jak duży biznes chce robić interesy, to świetnie, pomożemy, Niemcy nie mogą na tym stracić. A teraz pojawiło się inne myślenie o technologiach krytycznych, które muszą być pod kontrolą; o bezpieczeństwie mówi się szerzej niż tylko w kategoriach nieprzerwanych, tanich dostaw.

Mówiliśmy o stosunkach z Rosją, ale jak w takim razie rozumieć zeszłoroczne słowa szefa Urzędu ds. Ochrony Konstytucji, że o ile dla Niemiec Rosja to tajfun czy wręcz burza – der Sturm, to Chiny są „zmianą klimatu”?

Chodzi o to, że w relacjach z Rosją jest w dużej mierze pozamiatane. My w Polsce mamy różne obawy, że jakieś formy niemiecko-rosyjskiej współpracy wrócą, ale to, co dla niemieckiego modelu gospodarczego było kwestią strategiczną, czyli handel surowcami – nie wróci w skali istotnej politycznie. Także dlatego, że po rezygnacji z rosyjskich surowców niemiecka gospodarka nie zbankrutowała, społeczeństwo nie zamarzło, państwo nie przestało działać.

Choć nawet kanclerz Scholz obawiał się katastrofy.

Tak, o ekspertach wyliczających koszty embarga na rosyjskie surowce na 2–3 proc. niemieckiego PKB mówił, że to jakieś naiwne chłystki, co życia nie znają. Tymczasem węgiel, ropa i gaz przestały płynąć, zużycie gazu ograniczono, magazyny są wypełnione jak nigdy – i tyle, odhaczone. Kłopot w tym, że z Chinami jest naprawdę zupełnie inaczej.

Czemu aż „zmiana klimatu”?

Ta analogia dotyczy Tajwanu i kluczowego pytania, które Niemcy sobie stawiają: co się stanie, gdy dojdzie do inwazji na wyspę i Unia Europejska będzie musiała nałożyć sankcje jakoś analogiczne do tych przeciw Rosji. Zakładając, że Amerykanie nas do tego zmuszą, to szacunki kosztów odcięcia się od Chin będą nieporównanie większe – według niektórych „sześciokrotnie większe od brexitu”.

Dlaczego właściwie?

Bo okazuje się, że energia to małe piwo w porównaniu z brakiem surowców krytycznych dla przemysłu, zwłaszcza tego „czystego” czy „zielonego”: będzie brakowało baterii, chipów, po prostu wszystkiego, co potrzebne nowoczesnej gospodarce. Do tego potężne inwestycje poczynione w Chinach przez niemiecki biznes zostałyby zapewne przejęte przez państwo.

Tylko niemieckie?

Nie no, zapewne europejskie i amerykańskie, ale dla Niemców to najgorszy scenariusz, bo to właśnie oni są połączeni z Chinami bardziej niż ktokolwiek na świecie i w ogóle są najbardziej zglobalizowaną gospodarką, zależną od importu, eksportu i globalnych łańcuchów dostaw. Te powiązania są tak silne, że trudno wyobrazić sobie ich rozplatanie, ale tym bardziej – konsekwencje niekontrolowanego ich zerwania w razie konfliktu. Stąd Niemcy czują się jak między młotem a kowadłem.

Ale jeszcze pod koniec swojej prezydencji w Unii Europejskiej w drugiej połowie 2020 roku to właśnie Niemcy dopychali kolanem umowę handlową z Chinami – tam nie było widać jakiejś ambiwalencji, chodziło raczej o pogłębianie więzi. To napaść Rosji na Ukrainę wszystko zmieniła? Także postrzeganie Chin?

Tamta ich postawa była zgodna jeszcze z dawnym paradygmatem, tak samo jak partnerstwo z Rosją. Polegało to na postrzeganiu Chin niemal wyłącznie przez pryzmat rozwoju relacji gospodarczych i korzyści dla biznesu, a więc w kategoriach szans. Chodziło oczywiście o gigantyczny rynek zbytu dla samochodów, przestrzeń dla niemieckich inwestycji w infrastrukturę itp.

Kolejny układ, gdzie każdy wygrywa, choć Niemcy więcej?

Tak to wyglądało przez długi czas. Choć jednocześnie Chiny zaczynały przykręcać śrubę, zwłaszcza małym i średnim firmom, każąc im prowadzić np. podwójną księgowość. Domagały się pełnego dostępu do rynków europejskich, jednocześnie przejmując i kopiując niemieckie technologie. Tą metodą rozwinęli u siebie produkcję paneli słonecznych, na tyle efektywnie, że wykończyli tę branżę w Niemczech. A kiedy zaczęli wprost wykupywać zaawansowane firmy technologiczne, np. KUKA AG, producenta robotów przemysłowych – to był dla Niemców szok.

Ale to było już w 2016 roku – a mimo to oni dalej się z Chińczykami wiązali.

Głosy krytyczne wybrzmiewały jednak coraz głośniej, np. Związek Niemieckiego Przemysłu, skupiający raczej średnie firmy niż gigantów, wskazywał w raporcie z 2019 roku, że trzeba zmienić tę politykę, bo w relacjach z Chinami nie ma mowy o równej konkurencji. Nie tylko dlatego, że inwestorzy chińscy są wspierani przez państwo, ale też samo określenie ich własności jako prywatnej czy państwowej jest bardzo rozmyte. Nie mówiąc już o jawnych szykanach wobec podmiotów zagranicznych.

Dlaczego to nabywanie samoświadomości przez Niemcy tak długo trwa?

Choćby dlatego, że między średnim i dużym biznesem panuje rozdźwięk. BASF na przykład tylko w zeszłym roku zainwestował w Chinach 10 mld euro – takie firmy mają lub miały poczucie, że są za duże, by Chińczycy mogli im zrobić krzywdę. Na zasadzie, że im mocniej są osadzone na tamtejszym rynku, tym ważniejsze są także dla przemysłu chińskiego.

Prawda o IV Rzeszy, której nie dowiesz się od Wujka Samo Zło

I duzi się na tym nie przejadą?

No właśnie. Rzecz w tym, że Chińczycy są nie tylko coraz bardziej asertywni, ale też coraz bardziej konkurencyjni – nawet Volkswagen został ostatnio wyprzedzony pod względem sprzedaży samochodów na rynku chińskim przez tamtejszą markę, o której nikt w Europie nawet nie słyszał. Takich sygnałów było więcej, a wojna tylko wzmocniła przekonanie, że trzeba postępować inaczej.

Ale już w czasie wojny Niemcy zdążyli Chińczykom sprzedać port w Hamburgu.

Tak naprawdę to jeden terminal – przymiarki do tego trwały wiele lat, jeszcze w czasach, gdy Olaf Scholz był burmistrzem Hamburga. Pojawiły się zresztą głosy z Ministerstwa Gospodarki i MSZ, że to nie jest dobry pomysł, ograniczono też wartość udziałów chińskiego inwestora COSCO do 24,9 procent, odbierając mu możność podejmowania strategicznych decyzji. Najważniejszy był jednak nie sam fakt sprzedaży, ale to, że w powszechnym odbiorze Chińczycy zaszantażowali Scholza: jak nam tego nie dacie, to w innych sprawach będziecie mieli kłopoty.

Sama transakcja nie jest tak istotna jak jej wizerunek?

To, że Scholz się ugiął, uznano za poważniejszy problem niż to, co faktycznie Chińczykom sprzedał. Dlatego też uważam, że to nie jest zapowiedź przyszłego sposobu postępowania Niemiec, ile ostatni deal tego rodzaju. Cała ta afera miała pozytywny skutek, że uświadomiła opinii publicznej problem, a o chińskim inwestorze zaczęto dyskutować w perspektywie interesów strategicznych i ryzyka, jakie się z nim wiążą.

Powiedziałeś, że Scholz się ugiął, za to Ministerstwo Gospodarki protestowało. To jakoś odzwierciedla linie podziałów w ramach niemieckiej elity?

Dyskusja, jak tę politykę wobec Chin prowadzić dalej, się toczy i Zieloni występują tu w roi „jastrzębi”, zaś SPD raczej jako rzecznicy dużego biznesu, którzy chcą postępować ostrożniej.

Zieloni będą przeć do decouplingu, rozdzielenia gospodarek niemieckiej i chińskiej?

A to na pewno nie – całkowitego odłączenia od Chin nikt w Niemczech nie uważa za możliwe ani za pożądane. Na tym zresztą zasadza się fundamentalny spór Europy z USA – Amerykanie wyraźnie prą do konfrontacji i rozdzielenia łańcuchów produkcji, a dla kontynentu pożądany jest raczej de-risking, czyli ograniczanie ryzyka zależności.

Niemcy wpadają w gazową pułapkę. Nie podążajmy ich śladem

Ale na czym by to miało w praktyce polegać?

Weźmy gwarancje kredytowe na inwestycje – dotąd prawie 40 procent szło na przedsięwzięcia w Chinach, to mogło być rocznie ponad 12 mld euro. Ostatnio jednak minister Habeck odmówił gwarancji państwowych dla Volkswagena w Xinjiangu, powołując się na łamanie tam praw człowieka, a projektowana w jego resorcie ustawa o inwestycjach zagranicznych ma nie dopuszczać gwarancji powyżej 3 mld euro przez jedną firmę w jednym kraju. Jak mówi o tym sam Olaf Scholz: nie wszystkie jajka do jednego koszyka. Będą prowadzone stress-testy firm uzależnionych nadmiernie od Chin, no i wreszcie – już obowiązuje prawo weta Ministerstwa Gospodarki wobec inwestycji spoza UE w infrastrukturę krytyczną. Ostatnio wykorzystano je do zablokowania wykupu producenta półprzewodników Elmos.

To wszystko ma służyć rozluźnieniu zależności, ale co w zamian?

Rząd będzie również wspierał firmy krajowe zastępujące chińskich dostawców technologii, a także szukające rynków zbytu na eksport poza Chinami. Mówi się również o traktacie inwestycyjnym z Tajwanem. Szefowie resortów gospodarki i spraw zagranicznych jeżdżą po całym świecie – od Indonezji i Wietnamu przez Azję Środkową aż po Chile i Kanadę. Część z negocjacji dotyczy wydobycia surowców, ale także partnerstw inwestycyjnych, no i oczywiście rynków zbytu. Krótko mówiąc: Niemcy nie rezygnują z Chin, ale próbują swoje kontakty handlowe dywersyfikować.

A jak to się wszystko ma do presji amerykańskiej? Bo dla Waszyngtonu de-risking to może być za mało.

W rządzie niemieckim toczy się ostatnio przełomowa dyskusja, czy zakazać eksportu do Chin chemikaliów służących do produkcji chipów. Niemcy nie mają bowiem komponentów ani maszyn do ich produkcji, tak jak firma holenderska ASML, która pod presją USA zdecydowała o niedostarczaniu ich Chińczykom, niemniej to, co produkują, też jest ważne w procesie wytwórczym. Nie wiemy, czy do zakazu dojdzie, ale sam fakt, że taki pomysł się pojawił, to nowa jakość.

Czyli Niemcy będą teraz próbowali balansować między własnym bezpieczeństwem, presją amerykańską a – jednak – wciąż opłacalnymi kontaktami z Chinami?

Ich polityka wobec Chin jest dwutorowa. Scholz jako pierwszy europejski przywódca złożył wizytę w Pekinie po kolejnym wyborze Xi Jinpinga na zjeździe partii, na tamtejszym rynku zostaje Siemens, ale też np. Aldi. Na czerwiec planowane są konsultacje międzyrządowe Niemiec z Chinami. A jednocześnie one prowadzą politykę dywersyfikacji źródeł dostaw i rynków zbytu, wprowadzają mechanizmy zniechęcające do nadmiernych inwestycji w Chinach. Ja rzeczywiście widzę w tym próbę balansowania – to zrozumiałe, że nie chcą wyjść z Chin, bo to w ich sytuacji niemożliwe.

Sikorski o wojnie: Co zawalili Niemcy, czego chce Putin i co się da jeszcze zrobić?

Impulsem do wielu zmian w polityce Niemiec wobec Rosji i Chin jest agresja rosyjska na Ukrainę. Czy Niemcy wierzą w możliwość jakiegoś efektywnego pośrednictwa Chińczyków w tym konflikcie?

Tak to bywa przedstawiane – w czasie listopadowej wizyty Xi wypowiedział słowa o niedopuszczalności użycia broni nuklearnej i kanclerz Scholz poczytywał to sobie za zasługę. Wydaje się to dosyć naiwne, niemniej i Niemcy, i Francuzi uważają, że Chiny mogą odegrać jakąś konstruktywną rolę w przerwaniu konfliktu, więc nie można się od nich kompletnie odciąć politycznie i trochę trzeba grać na wielu fortepianach.

A gdzie w tej układance jest sama Ukraina?

Dla Niemiec Ukraina jest tam, gdzie powiedzą Amerykanie. Bo problem polega na tym, że może poza naszym regionem, poza wschodnią flanką NATO, gdzie mamy jakąś wizję i oczekiwania co do wyniku tej wojny, w Europie nikt, a już na pewno Niemcy, nie mają spójnej strategii wobec Ukrainy. A skoro nie mają, to idą krok w krok za Amerykanami, konsultują z nimi wszystkie posunięcia i nie chcą, żeby Amerykanie robili coś bez nich, ale jeszcze bardziej nie chcą robić czegokolwiek bez Amerykanów.

Dadzą leopardy, ale tylko jeśli Amerykanie wyślą abramsy?

Oni działają w przekonaniu – nie twierdzę, że niesłusznym – że strategicznie mają bardzo podobne podejście do administracji Bidena. Olaf Scholz jest przekonany, że oba państwa nie życzą sobie eskalacji wojny poza granice Ukrainy ani bezpośredniego zaangażowania NATO. Jedni i drudzy obawiają się kompletnej destabilizacji Federacji Rosyjskiej.

Choć my raczej mamy nadzieję, że ona się w końcu rozpadnie…

A Niemcy czują przed tym lęk, choć oczywiście nie mają żadnych środków, by coś w tej sprawie zrobić, tzn. żeby doszło lub nie doszło do rozpadu. W tej materii są skazani, jak wszyscy Europejczycy, na Amerykanów, no a Biden widzi to podobnie.

Po wojnie jest jeszcze odbudowa.

I Niemcy się do niej szykują. Do udziału w odbudowie infrastruktury, ale też widzą, że Ukraina może być dla Niemiec partnerem energetycznym, zwłaszcza w sektorze wodorowym – minister Habeck był już w Kijowie, biznes niemiecki też się tam pojawia. Na pewno też interesuje ich proces rozszerzenia Unii Europejskiej na wschód, choć woli, by Ukrainę przyjąć jak najszybciej, w Berlinie nie ma.

**

Piotr Buras jest dyrektorem Warszawskiego Biura Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych (ECFR).

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij