Czy 133 tys. uchodźców to naprawdę takie zagrożenie dla liczącego 500 milionów ludzi kontynentu?
130 tysięcy – tylu imigrantów udało się uratować na Morzu Śródziemnym od początku roku 2014. Ale zanim zaczęto ich ratować, jeszcze w październiku 2013 około 400 uchodźców z Syrii i Erytrei zginęło w dwóch katastrofach morskich przy południowym wybrzeżu Europy. Krótko po tych tragicznych wydarzeniach włoski rząd rozpoczął akcję Mare Nostrum (Nasze Morze). Jej celem było przechwytywanie statków i łodzi z imigrantami oraz bezpieczne eskortowanie ich do wybrzeży Włoch. Jednak włoski minister spraw wewnętrznych Angelino Alfano zapowiedział niedawno, że operacja Mare Nostrum zakończy się za kilka dni, 1 listopada.
Rekordowy rok 2014
Przez ostatni rok Włosi zaangażowali do tej bezprecedensowej akcji personel różnych służb – poczynając od jednostek morskich, przez lotnicze podlegające włoskiej marynarce wojennej, armię, siły powietrzne, carabinieri, służbę celną, straż przybrzeżną, na funkcjonariuszach policji kończąc. Dzięki niespotykanej dotychczas mobilizacji na Morzu Śródziemnym udało się przechwycić łodzie pełne imigrantów już przy libijskim wybrzeżu, uratować pasażerów i przywieźć ich do Włoch, do portów na Sycylii i innych miejsc położonych w głębi lądu.
W ostatnich miesiącach liczba przybywających do Europy od południa znacznie wzrosła.
Rok 2014 już jest rekordowy. Od stycznia do końca września na europejski kontynent przypłynęło 133 tys. osób.
Ostatni tak wyraźny wzrost migracji mogliśmy obserwować w roku 2011 – w Tunezji trwała rewolucja, a w Libii wojna. Ale 63 tys. osób, którym przed trzema laty udało się skutecznie uciec z ogarniętej konfliktami Afryki do wybrzeży Europy, to zaledwie połowa tegorocznego wyniku.
Za tą eskalacją stoją różne powody: destabilizacja wynikająca z działań wojennych prowadzonych w wielu krajach pochodzenia migrantów, a zwłaszcza wzrastające niebezpieczeństwo na terenie Libii, gdzie rząd istnieje tylko wirtualnie, bo realna władza leży w rękach wojska. Sytuację w Libii warto śledzić bardzo dokładnie, bo właśnie tam najwięcej osób rozpoczyna swoją podróż do krajów Unii Europejskiej – większość z nich pochodzi z Syrii, Mali, Nigerii Północnej, Erytrei i po dobiciu do brzegów Europy stara się uzyskać azyl. Migracja, z którą mamy do czynienia, różni się od tej z poprzednich lat nie tylko pod względem liczebności.
W przeszłości powody, które stały za decyzją o ryzykownej podróży z północy Afryki do krajów europejskiego południa, były bardziej zróżnicowane – jednych zmuszała do tego sytuacja ekonomiczna, inni uciekali przed wojną. Dzisiaj tych pierwszych jest zdecydowanie mniej. Po części wynika to z zaostrzenia konfliktów wojennych, ale recesja w Europie również nie pozostaje bez znaczenia – Unia staje się coraz mniej interesująca ekonomicznie dla migrantów, którzy znacznie częściej niż wcześniej wybierają inne kierunki podróży.
Zawracać łodzie
Zmieniła się liczba osób przypływających do Europy, zmieniło się ich wewnętrzne zróżnicowanie, ale radykalnej zmianie uległa w ostatnim roku również polityka wobec migrantów z afrykańskiego wybrzeża.
Sześć lat temu, 30 września 2008 roku, włoski premier Silvio Berlusconi i ówczesny przywódca Libii Muammar Kaddafi podpisali „Traktat o przyjaźni, współpracy i partnerstwie”. Jego skutkiem było wprowadzenie przez Włochy nowej polityki wobec osób starających się przepłynąć Morze Śródziemne. Marynarka wojenna dostała jasne instrukcje: blokować i odsyłać wszystkie łodzie migrantów przechwycone na wodach śródziemnomorskich, bez pytania o dokumenty i bez względu na to, czy podróżujący są uchodźcami czy nie. Wojskowi stosowali się do tych rozkazów między 2009 a 2010 rokiem, co doprowadziło do spadku oficjalnej liczby migrantów przybywających do Włoch od strony północnej Afryki do zera, a nieoficjalnie do wielu makabrycznych utonięć.
Nakaz zawracania łodzi został zniesiony wraz z rozpoczęciem wojny w Libii. Włochy dołączyły wtedy do koalicji NATO wymierzonej w reżim Kaddafiego. W lutym 2012 roku Europejski Trybunał Sprawiedliwości oficjalnie potępił (anty)imigracyjną politykę Włoch z 2009 roku. Po obaleniu Kadaffiego włoski rząd wciąż próbował tak dogadać się z nowymi władzami Libii, żeby powrócić do polityki blokowania i odsyłania łodzi migrantów. Libijska administracja, pozbawiona realnej władzy nad państwem i funkcjonująca w wybitnie niestabilnych warunkach, nie była jednak w stanie podjąć w tej sprawie żadnych wiążących decyzji.
„Potrzebujemy wsparcia Europy”
Punktem zwrotnym były dwie tragedie morskie w pobliżu Lampedusy z października 2013 roku. 3 października wyłowiono 366 ciał, które później przeniesiono do hangaru na malutkiej sycylijskiej wyspie. Zdjęcia z tego miejsca nadawano na całym świecie, co wywołało ogromną falę oburzenia opinii publicznej. Ówczesny premier Włoch Enrico Letta krótko po tych katastrofach zapowiedział rozpoczęcie operacji Mare Nostrum, która miała doprowadzić do tego, że „nigdy więcej nie dojdzie do takich tragedii”.
I udało się uniknąć wielu dramatycznych utonięć, ale wcale nie znaczy to, że Morze Śródziemne przestało pochłaniać kolejne ofiary.
Tylko od stycznia 2014 na wodach między Afryką a Europą zginęło ponad 3 tys. migrantów – tak wynika z szacunków Urzędu Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców (UNHCR). Na raport opublikowany przez ONZ zareagował Luigi Ammatuna, burmistrz Pozzalo, jednego z miast, do których migranci uratowani na morzu przywożeni są przez włoską armię. „Ta liczba byłaby dużo większa, gdybyśmy nie prowadzili operacji Mare Nostrum. Nie możemy sobie poradzić z taką liczbą nowych przybyszów. Potrzebujemy wsparcia Europy, dostarczenia niezbędnych środków i pomocy finansowej” – mówił Ammatuna.
Burmistrz Pozzalo nie jest odosobniony w swoim apelu. Władze miast leżących na sycylijskim wybrzeżu domagają się pomocy. Swoje żądania kierują głównie w stronę Brukseli, ale również do włoskiego rządu. „Sycylia nie jest po prostu granicą Włoch, jest granicą Unii Europejskiej, dlatego Bruksela musi nam pomóc. Imigranci, którzy przybywają do Włoch nie chcą tutaj zostać na stałe, tylko jechać dalej na północ” – podkreślał Enzo Bianco, burmistrz Katanii i były minister spraw wewnętrznych.
Każdego miesiąca Włochy wydają, a raczej wydawały, około 9 milionów euro na przeprowadzanie akcji ratunkowych w ramach Mare Nostrum. Mimo że włoski rząd wielokrotnie apelował o wsparcie finansowe z Unii Europejskiej, nigdy nie otrzymał pozytywnej odpowiedzi. Bruksela gra na czas, a wszystkie koszty operacji spoczywają na barkach włoskich podatników.
Czego się boimy?
Służby zajmujące się kontrolą granicy morskiej na południu Włoch w ciągu ostatniego roku podobno znacznie mniej rygorystycznie sprawdzały dokumenty napływających migrantów. Pojawiały się również doniesienia, że wręcz zachęcały ich do przemieszczenia się do innych krajów. Europejskie prawo nakazuje pobrać od wszystkich migrantów odciski palców, a od starających się o azyl zebrać odpowiednie dokumenty – jeżeli Włochy są dla nich pierwszym krajem UE, w którym znaleźli się po ucieczce z Afryki. Wiemy, że przez ostatnio rok w dużej mierze odstąpiono od egzekwowania tych przepisów.
Przepis nakazujący uchodźcom starać się o azyl w państwie, w którym przekroczyli granicę Unii Europejskiej zapisany jest w konwencji dublińskiej i miał uniemożliwić migrantom podróżowanie po Europie bez dokumentów w poszukiwaniu najwygodniejszego kraju. System przyznawania azylu oparty na tej zasadzie doprowadza do tego, że kraje północnoeuropejskie deportują uchodźców ze swoich terenów na południowe granice Europy, zazwyczaj do Włoch i Grecji. Opieka społeczna, jaką mogą zaoferować uchodźcom kraje południa, jest nieporównywalnie gorszej jakości od tej, na którą mogliby liczyć na północy. Po deportacji migranci najczęściej kończą na ulicy, w slumsach, a jeżeli komuś wyjątkowo się poszczęści, ląduje w squacie na obrzeżach miasta.
Uchodźcy przypływający do wybrzeży Włoch najczęściej wiedzą o tym, że prawo nakazuje im starać się o azyl w pierwszym kraju UE. Ale często zależy im na schronieniu i pracy w środkowej i północnej Europie, dlatego ich pierwszym celem po zejściu na ląd jest nie zostawić odcisków palców i nie dać się zarejestrować na południu.
Nie jest to zadanie niemożliwe, bo włoski rząd otwarcie mówi, że jest przytłoczony kosztami zaspokojenia najpilniejszych potrzeb nieustannie napływających migrantów – przez to przeprowadzanie surowej identyfikacji i kontroli nie leży po prostu w jego interesie. Efekt jest taki, że od dłuższego czasu przymyka się oko na jakąkolwiek kontrolę i wręcz wypycha się migrantów w głąb kontynentu. Najlepiej pokazują to statystyki. Spośród 13 tys. erytrejskich obywateli, którzy przybyli do Włoch od stycznia do maja 2014 roku, tylko 190 złożyło wniosek o azyl – to zaledwie 2%. Podobnie sprawy wyglądają z Syryjczykami: 170 zgłoszeń na 6 620 przybyszów.
Komisja Europejska z pewnością nie jest zadowolona z tego, że Włochy w praktyce odmawiają wypełniania zobowiązań wynikających z europejskiego prawa – ale krytyczne głosy płynące z Brukseli są stonowane i raczej łagodne.
Obecna sytuacja prowadzi do tego, że Komisja Europejska wychwala włoski rząd za heroiczne starania o ratowanie tonących migrantów, ale jednocześnie nie widzi najmniejszych przesłanek do takiego przekonstruowania operacji Mare Nostrum, żeby stała się ona transgranicznym projektem finansowanym z unijnych środków.
W tej sytuacji Włochy nie czują się zobowiązane do realizacji prawa europejskiego, ale sądząc po raczej niewielkiej determinacji w próbach egzekwowania tego prawa, Unia Europejska też raczej nie jest skora do zmian. Ostatnio już nawet włoski minister mówił głośno o tym, co było do tej pory raczej przemilczaną praktyką – Angelino Alfano ostrzegł, że jeżeli UE nie udzieli żadnego wsparcia Włochom w realizacji potrzeb migrantów, służby graniczne zamierzają zaprzestać jakiejkolwiek kontroli i identyfikacji osób przypływających do wybrzeży Europy. W zasadzie zagroził tym, co już od jakiegoś czasu rzeczywiście się dzieje.
Tak zarysowany konflikt między włoskim rządem a Unią Europejską zmusza do postawienia kilku istotnych pytań. Dlaczego pozostałe kraje członkowskie UE nie zamierzają współdzielić odpowiedzialności za przybywających uchodźców? Dlaczego uważają, że regulacje dublińskie są najlepszym rozwiązaniem kwestii przyznawania azylu? I wreszcie, czy 133 tys. uchodźców starających się obecnie o azyl jest naprawdę jakimś niewyobrażalnym zagrożeniem dla liczącego 500 milionów ludzi kontynentu?
Gdzie jest polski hydraulik?
Nie jest łatwo uzyskać trzeźwe, racjonalne odpowiedzi na te pytania – najlepiej pouczają nas o tym wydarzenia z 2011 roku, kiedy to lęk przed „imigrancką inwazją” uruchomił zupełnie irracjonalne reakcje Francuzów. Trzy lata temu 15 tys. Tunezyjczyków dotarło do wybrzeży Lampedusy. Włosi przyznali im pozwolenie na sześciomiesięczny pobyt, który umożliwiał podróżowanie w obrębie Unii Europejskiej. Francuski rząd zareagował na tę decyzję bardzo ostro – zdecydował się jednostronnie zawiesić traktat z Schengen i momentalnie wznowił kontrole policyjne na granicy w pobliżu miejscowości Ventimiglia. W ten sposób chciał uchronić się przed przyjęciem Tunezyjczyków podróżujących z Włoch. Zaledwie 15 tys. osób jest w stanie wzbudzić u obecnych władz taki lęk, że są gotowe na zawieszenie – wprawdzie tymczasowe, ale jednak – swobody przemieszczenia się, która jest jednym z filarów najnowszej Europy.
Te same lęki dochodzą do głosu przy każdym kolejnym rozszerzeniu Unii Europejskiej. Dwanaście nowych krajów dołączyło do Unii na przestrzeni trzech lat, między 2004 a 2007 rokiem, aż osiem z nich to byłe kraje komunistyczne. Wiele krajów będących w UE od początku jej istnienia wyrażało zdecydowane obawy dotyczące tej akcesji. Lęk przed masową migracją, która miała zalać nowe kraje członkowskie, stał się idealną pożywką dla różnych sił politycznych.
Na przykład w 2005 roku we Francji odbyło się referendum na temat przyjęcia konstytucji europejskiej – ostatecznie rozstrzygnięte negatywnie. Cała kampania była wówczas zdominowana przez temat „polskiego hydraulika”, który miał dokonać inwazji na francuskiego miasta i wsie i zabrać francuskim obywatelom miejsca pracy. Polscy pracownicy nigdy jednak nie pojawili się we Francji w liczbie, którą straszyli wówczas politycy. Podobnie zresztą inni pracownicy z Europy Wschodniej jakimś cudem nie rozszarpali bogatych krajów Zachodu.
Bułgaria i Rumunia dołączyły do Unii 1 stycznia 2007 roku. Ale obywatele pochodzący z tych krajów po akcesji podlegali szeregowi dodatkowych ograniczeń – 9 krajów (w tym m.in. Francja, Wielka Brytania, Belgia) wymagało od Bułgarów i Rumunów chcących pracować na ich terenie specjalnego pozwolenia na pracę. Po siedmiu latach, 1 stycznia 2014 roku, zniesiono te obostrzenia. I nic strasznego się nie wydarzyło, nie zanotowano nawet jakiegoś wyraźnego wzrostu migracji z tych dwóch krajów na zachód UE.
Chybotliwa europejska tożsamość
Tą samą napędzaną lękiem retorykę stosowaną zarówno wewnątrz Unii, jak i wobec migrantów z północy Afryki wykorzystuje się również w niekończącej się sprawie przystąpienia Turcji do Unii Europejskiej. Pierwsze negocjacje między Ankarą i Brukselą sięgają kilkudziesięciu lat wstecz, do roku 1963. W 1987 Turcja złożyła oficjalny wniosek o przyjęcie do Unii. Od tamtego czasu UE rozrosła się z 12 krajów do 28, a Turcja ciągle pozostaje poza obrębem europejskiej wspólnoty – głównie z powodu uprzedzeń kulturowych i religijnych. Niejednokrotnie podnoszono kwestię, że z geograficznej perspektywy Turcja nie należy do „strefy europejskiej”, ale to tylko łagodniejsza wersja wyrażenia bardziej fundamentalnego lęku. Wiele osób po prostu nie chce, żeby 75 milionów muzułmanów zostało pełnoprawnymi obywatelami Europy.
Kwestia Turcji, akcesja krajów Europy Wschodniej i wreszcie międzykontynentalna migracja zmusza do zwrócenia się w stronę pytania, które towarzyszy Unii Europejskiej praktycznie od zawsze – pytania, a raczej pytań o koncepcję europejskiej tożsamości. W jaki sposób Europa zamierza zdefiniować samą siebie? Czy po prostu jako twór chrześcijański? Jakie są tak naprawdę cechy europejskiej tożsamości? I czy w ogóle coś takiego istnieje? Na razie sytuacja rysuje się tak, że Unia Europejska funkcjonuje raczej jako synonim grupy biurokratów narzucających z wyżyn biur w Brukseli kolejne surowe programy cięć socjalnych w najbiedniejszych krajach członkowskich. UE nikt już prawie nie postrzega jako ponadnarodowego ciała zdolnego łączyć ludzi o odmiennych wartościach i różnych historiach. Sami obywatele i obywatelki Europy też przecież nie mówią, że są Europejczykami – na pytanie o to, skąd są, odpowiadają, że z Włoch, Hiszpanii, Francji, Niemiec, nie wspominając o Wielkiej Brytanii, gdzie jest to jeszcze bardziej skomplikowane.
Europejska tożsamość jest czymś mocno niedookreślonym, chybotliwym, niestabilnym. Dlatego każda nowość, coś, co nie było obecne wcześniej, siłą rzeczy będzie budzić lęk i będzie postrzegane jako zagrożenie. Prowadzenie inkluzywnej polityki w takich warunkach nie jest po prostu możliwe.
Zmieńmy perspektywę
Obecnie Europejczycy w najlepszym wypadku przyjmują pozycję współczucia i pochylania się nad losem czy to starającej się o włączenie do UE Turcji, czy ryzykujących swoje życie migrantów. Na najwięcej współczucia mogą liczyć rzecz jasna kobiety i dzieci poszkodowane przez nieludzką politykę migracyjną Europy. Ale przyjmując perspektywę „pochylającego się nad tragicznym losem”, nawet jeżeli jest ona motywowana szczytnymi ideami, ciągle nie pozwalamy sobie ani nikomu innemu zobaczyć w migrantach kogoś więcej niż ofiary, którym trzeba pomóc, a w wersji mniej empatycznej – koszty, które trzeba ponieść.
Włoski premier Matteo Renzi powiedział, że musimy pomagać migrantom, bo „nie możemy pozwolić na to, żeby ludzie umierali na morzu”. Brzmi to bardzo słusznie, ale w gruncie rzeczy to bardzo ograniczona perspektywa, która w przyszłości przyniesie więcej szkody niż pożytku.
Musimy przestać spoglądać na migrantów z wyżyn uprzywilejowanej Europy, przestać postrzegać samych siebie jako szansę dla nich, lecz potraktować ich jako szansę dla nas.
Uchodźcy to ludzie, którzy uwierzyli w to, że gdzieś na świecie są lepsze warunki życia, i byli gotowi podjąć ogromny wysiłek, żeby je znaleźć. Są zdolni, zaradni i sprawni. Nie rozumiem, dlaczego nawet w wąskiej wyobraźni rządzących Europą nie postrzega się ich jako szansy na wsparcie Europy. I nie chodzi tylko o wzrost gospodarczy, ale również o możliwość przeformułowania tego, czym jest europejska tożsamość. Ciekawe, jak długo będziemy narzekać na koszty migracji, zanim zorientujemy się, że tracimy właśnie ogromną szansę.
przeł. Dawid Krawczyk
Stefano Liberti jest nagradzanym dziennikarzem prasowym i telewizyjnym. W 2004 roku wraz z Tizianą Barrucci opublikował cykl reportaży „Lo Stivale meticcio. L’immigrazione in Italia oggi” (Wielorasowy półwysep. Imigracja w dzisiejszych Włoszech). W 2009 roku ukazała się jego książka „Na południe od Lampedusy” (wyd. pol. Czarne 2013), a w 2011 roku – „Land grabbing”.
Czytaj także:
Agnieszka Zakrzewicz, Ofiary numer 288 i 289
Bleri Lleshi, Na polityce imigracyjnej UE zyskują tylko przemytnicy ludzi
Dawid Krawczyk, Dziennikarz w (anty)imigracyjnym systemie
Jan Opielka, Nowi gastarbaiterzy
Katarzyna Szymielewicz, Uszczelnianie granic
Maciej Gdula: Ile wart jest nasz spokój?
***
Serwis >>WYBORY EUROPY jest współfinansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych