Unia Europejska

Guérot: Koniec zachodniego ładu [rozmowa Sutowskiego]

Ani lewica, ani prawica nie są intelektualnie gotowe, by zmierzyć się z kryzysem uchodźczym.

Michał Sutowski: Wicekanclerz Sigmar Gabriel zapowiedział, że Niemcy gotowe są przyjmować  pół miliona uchodźców rocznie przez najbliższe pięć lat. Czy takie podejście wyznaczy model postępowania dla reszty Europy?

Ulrike Guérot: Przede wszystkim bardzo interesujący – mówię to zupełnie neutralnie, bez cienia złośliwości – jest fakt, że te same Niemcy, które jeszcze w czasie kryzysu greckiego były dla wielu czarnym charakterem Europy, teraz przeszły na pozycję kraju przewodzącego politycznie Unii, wyznaczającego ambitne standardy postępowania. Jakie są tego powody, mogę tylko przypuszczać. Według mnie przyczyny są dwie. Odsądzana od czci i wiary kanclerz Merkel szukała tematu, na którym mogłaby pokazać swą dobrą twarz, Mutti-Merkel, w miejsce surowego oblicza egzekutorki długów. Skądinąd już w przypadku kryzysu na wschodzie Ukrainy to właśnie Niemcy poświęciły swoje specjalne relacje z Rosją na rzecz europejskiego przywództwa – przede wszystkim forsując sankcje oraz przymuszając inne kraje, jak Włochy czy Węgry do wspólnego stanowiska Unii w tej sprawie. Teraz jednak pojawił się temat szczególny, bezpośrednio oddziałujący na emocje.

Naprawdę chodzi o ocieplanie wizerunku? 

Wizerunek Merkel i całych Niemiec miał znaczenie, ale jest oczywiście powód głębszy. Sądzę mianowicie, że akceptację rządu dla napływu tak dużej liczby ludzi do Niemiec trzeba widzieć w kontekście debaty na temat niemieckiej polityki zagranicznej. Od kilku już lat debatujemy o jej priorytetach, o Niemczech aktywnych międzynarodowo, również w wymiarze militarnym, który dla niemieckiej opinii publicznej jest przecież wyjątkowo kontrowersyjny. Trzy lata temu Niemcy powstrzymały się od udziału w koalicji zmierzającej do obalenia Kadafiego; jednocześnie istnieje czytelny związek między Libią jako państwem upadłym a napływem uchodźców do Europy. I teraz – namacalna obecność wielu tysięcy ludzi przybyłych z Afryki oraz Bliskiego Wschodu Niemczech pozwala łatwiej wzbudzić wśród opinii publicznej przekonanie, że problemy Południa to także niemieckie problemy. A w związku z tym także naszą politykę międzynarodową powinniśmy prowadzić aktywnie, to znaczy tak, jak Europa tego od nas oczekuje.

Na pewno cała Europa? Iwan Krastew na łamach „New York Timesa” wymieniał niedawno liczne powody, dla których postkomunistyczna Europa nie chce ponosić ciężarów związanych z przyjęciem uchodźców. Wygląda na to, że nie wszyscy oczekują niemieckiego przywództwa w tej sprawie: Węgry czy Polska stawiają opór…

Po pierwsze, także Niemcy się przekonują w praktyce, że realne przywództwo nie polega na tym, że zawsze da się zadowolić wszystkich. Po drugie, jeśli chodzi o Polskę, to po niedawnej debacie „Kultury Liberalnej”, w której miałam przyjemność uczestniczyć, wielu młodych ludzi podchodziło i deklarowało, że wstydzą się za swój własny rząd. Jestem też przekonana, że Kościół katolicki może odegrać w tej sprawie bardzo pozytywną rolę, tzn. w kontekście uchodźców przypominać podstawową zasadę chrześcijaństwa, że godność ludzka jest niepodzielna i nie można jej klasyfikować wedle narodowej, etnicznej czy religijnej przynależności. Głosem papieża Franciszka, którego bardzo cenię, ale też – o ile mi wiadomo – tutejszych biskupów – Kościół może wzbudzać moralne poczucie tego, dokąd powinniśmy zmierzać i czego powinniśmy się wstydzić.

Tak jak przezwyciężenie dziedzictwa Auschwitz – zaprowadzenie pokoju, pojednanie narodów, zwalczenie antysemityzmu – było wyzwaniem i ostatecznym testem dla powojennej Europy i jej wartości, tak dziś to kwestia uchodźców będzie najważniejszym sprawdzianem. Według tego współczesnych Europejczyków oceni historia.

Ale żeby zejść nieco na ziemię – o Polskę byłabym spokojna w tej kwestii, mniej optymistyczna jestem w sprawie Węgier, gdzie nieliczni intelektualiści z trudem przebijają się ze swym głosem. To zresztą nienowy problem – Europa od dłuższego czasu nie przeciwstawia się Orbanowi, choćby z taką energią, z jaką zareagowała na zwycięstwo Haidera w Austrii.

Jeśli mówimy o oporze mieszkańców Europy Środkowej wobec przyjmowania uchodźców, to nie możemy nie wspomnieć i o tym, że także mieszkańcy Heidenau, saksońskiego miasteczka niedaleko Drezna, nie byli wobec zbyt przyjaźnie nastawieni wobec swej kanclerz, kiedy odwiedzała schronisko dla uchodźców. Notabene zaatakowane niedawno przez neonazistów. Czy można stwierdzić ogólnie, jakie jest właściwie nastawienie samych Niemców do pomysłu przyjęcia u nich tak wielkiej liczby ludzi?

Nie można generalizować, bo w społeczeństwie panuje silna polaryzacja. Mamy niepokojące przypadki Heidenau czy Hoyerswerda, aktów agresji wymierzonych w przybyszów – głównie we wschodnich landach – ale poza tym mnóstwo przykładów tego, co Angela Merkel nazwała Willkommenskultur, czyli aktów gościnności. Społeczeństwo obywatelskie samo organizuje się na rzecz pomocy uchodźcom, wita ich na dworcach, a przede wszystkim naciska na rząd niemiecki, żeby ich przyjął. To przecież oddolna presja spowodowała, że podstawiono na budapesztański dworzec Keleti 120 autobusów dla uchodźców, żeby przyjechali nimi do Niemiec. To za sprawą pomocy organizacji pozarządowych i wolontariuszy z Niemiec ludzie zaczęli robić sobie te słynne zdjęcia z mamą-Merkel… A z drugiej strony – faktycznie, wschodnioniemiecka Pegida i Alternatywa dla Niemiec niemal od początku fali imigracyjnej domagały się natychmiastowego zamknięcia granic i odsyłania z nich tych ludzi, którzy nie są uchodźcami.

Wygląda na to, że dość skutecznie. Czy Pani zdaniem Angela Merkel ugięła się w końcu pod presją niemieckiej prawicy? A może przywrócenie kontroli paszportowych na granicach to tylko sygnał wysłany do reszty krajów UE, aby pokazać im, co się stanie, jeśli nie dojdą do sensownego i trwałego porozumienia w sprawie relokacji uchodźców? Nie grozi nam schyłek Schengen?

To niełatwe pytanie. Nie wydaje mi się, żeby Angela Merkel ugięła się pod presją prawej strony. Decyzja o tymczasowym zamknięciu granic była uzasadniona potrzebą kontroli nad rozlokowaniem uchodźców. Uchodźców jest tak wielu, że miasta i samorządy już nie są w stanie zaoferować dachu nad głową – wysiłek powinien być wspólny. Dotychczas było to do pewnego stopnia możliwe, dopóki uchodźców rejestrowała (i oferowała pierwsze przyjącie i pomoc) Austria, Chorwacja i Serbia. Teraz to już się nie udaje, zadanie to przerasta szczególnie mniejsze kraje. Regulacje Dublin-II i sama strefa Schengen są w niepewnej sytuacji, uchodźców przerzuca się od jednej granicy do drugiej. To wstyd, że ministrowie spraw wewnętrznych nie byli w stanie porozumieć się w sprawie obowiązkowych kwot, albo przynajmnej poszukać inteligentnych i innowacyjnych rozwiązań, jak choćby wspólny europejski fundusz na uchodźców, na który składałyby się państwa członkowskie według parytetu PKB i liczby uchodźców, których są w stanie przyjąć. Bardziej widoczny niż brak rozwiązań jest podstawowy problem z podejściem narodowym w UE, które należy przezwyciężyć, bo – tak jak zwijanie się Schengen – ma katastrofalne skutki dla europejskiego projektu.

To wyjaśnia cały zwrot w niemieckiej debacie, także prawicy ekonomicznej?

Już wówczas, kiedy Sigmar Gabriel obiecywał przyjęcie pół miliona uchodźców rocznie, po reakcjach widać było, że niemiecki biznes się budzi – pracodawcy wiedzą doskonale, że demografia każe nam przyjmować nowych ludzi, bynajmniej nie tylko w niskopłatnych segmentach rynku pracy. Oczywiście wymaga to zorganizowania szkolenia zawodowego i w ogóle, całościowych programów integracji, nauki języka, itd. Warto też pamiętać, że np. Syryjczycy są zazwyczaj dobrze wykształceni, więc łatwo wpasowaliby się w politykę imigracyjną w stylu kanadyjskim, tzn. taką, gdzie wręcz zachęca się imigrantów o określonych kwalifikacjach do przyjazdu.

Ale selektywna polityka imigracyjna i ratowanie uchodźców to chyba dwie różne rzeczy?

Tak, to jest pewien paradoks, bo uchodźców ratujących swe życie nie należy selekcjonować pod kątem ich „przydatności”. Generalnie jednak dobrze jest, jeśli dyskusja zmierza w kierunku wykazania korzyści z przyjęcia tych ludzi, tzn. jeśli argumenty pragmatyczne zbiegają się z moralnymi. A tak jest w tym wypadku.

Na łamach „Spiegla” ukazał się niedawno artykuł, w którym pada m.in. zdanie, że nastąpił „koniec iluzji, że jest coś takiego jak kontrolowana imigracja”. To jak się ma do wszystkich prognoz rozwoju rynku pracy fakt, że fala uchodźców jest bezprecedensowo wielka i że niekoniecznie ci, których akurat najbardziej potrzebuje niemiecka gospodarka, pochodzą z „państw niebezpiecznych”?

Może od końca – sama koncepcja safe-origin state, tzn. „bezpiecznego państwa pochodzenia” jest pozbawiona sensu, bo przecież prawo człowieka do azylu ma charakter indywidualny: możesz być prześladowany nawet w „bezpiecznym” kraju. Druga rzecz: zgadzam się z podstawową tezą tamtego artykułu, że granica między „uchodźcą”, któremu schronienie należy się mocą praw człowieka, aby nie zginął bądź nie był prześladowany a imigrantem ekonomicznym, który niejako z definicji przyjechał pracować – w niskopłatnych sektorach gospodarki bądź dowolnych innych – będzie się z czasem rozmywać. To znaczy, że będzie też coraz trudniej rozstrzygać, kto jest emigrantem ekonomicznym, kto uchodźcą, a kto uciekł wprawdzie nie przed prześladowaniami, ale np. był na skraju głodu… Główne pytanie postawione przez autorów „Spiegla” brzmi jednak, jak w ogóle kontrolować tę wielką wędrówkę ludów o skali kilkudziesięciu milionów ludzi na całym świecie.

Da się?

Zacznijmy od tego, że musimy o tych procesach myśleć zupełnie inaczej niż dotychczas; nie jako o „problemie uchodźców”, ale o wielkim procesie, który ma zresztą swoje analogie historyczne; najgłośniejszą w VI wieku n.e. tzn. wielką wędrówkę ludów, które na masową skalę przesiedlały się o setki i tysiące kilometrów w zależności od warunków pracy, zwłaszcza uprawy ziemi, warunków klimatycznych, itd. To samo dzieje się teraz! Do całej układanki uparcie nie chcemy wliczyć zmian klimatu – a przecież jeśli ludzie uciekają przed zjawiskiem pustynnienia czy po prostu wielką suszą, to jest to jeden z efektów, jakkolwiek niezamierzonych, działania Zachodu! W XXI wieku ta wędrówka ludów wiąże się z wielką kwestią globalnej redystrybucji – nie tylko dochodów, których rozwarstwienie globalne widać najlepiej, ale też redystrybucji wody czy energii. Na Zachodzie musimy sobie uświadomić, że skoro zużywamy 80 procent globalnej energii i 60 procent zasobów wody, to wywołuje to koszty zewnętrzne. Te koszty oznaczają delegowanie problemów – i cierpień ludzkich – na innych.

Tak się składa, że teraz to cierpienie i problemy wywołane dominacją Zachodu wracają do nas, między innymi pod postacią fali uchodźców.

Możemy przyjąć do Europy wszystkie niezamierzone ofiary naszej eksploatacji planety?

Najpierw musimy uznać, że stoimy przed konkretnym wyzwaniem, które wiąże się z powodami ich napływu, to znaczy wyzwaniem sprawiedliwszego podziału tych kosztów zewnętrznych pod postacią zmian klimatu, mas odpadów, zużycia energii i generalnie konsumpcji dóbr. Można by pewnie doliczyć paradoksalne efekty Wspólnej Polityki Rolnej UE, bo zarzucanie Afryki tanią żywnością, które czyni tamtejsze uprawy czy hodowlę nieopłacalnymi, też ma znaczenie dla dystrybucji życiowych szans. Mówiąc krótko: trzeba znaleźć nową koncepcję dla zjawisk, które nas dziś przytłaczają. W moim przekonaniu dobrą ramą do myślenia o wszystkich tych zależnościach jest „trylemat” demokracji, suwerenności narodowej i globalizacji sformułowany przez Daniego Rodrika.

Rodrik w Paradoksie globalizacji stwierdza, że z tych trzech rzeczy naraz możemy mieć tylko dwie, z czegoś trzeba zrezygnować. To znaczy: albo zastopujemy globalizację, czego raczej nie zrobimy, bo utrudniłoby to generowanie bogactwa, albo zrezygnujemy z części suwerenności narodowej, czyli otworzymy granice dla ludzi tak, by ich mobilność zbliżyła się choć częściowo do mobilności towarów i kapitału. Sądzę, że taka mobilność ludzi powinna być jedną z kluczowych utopii XXI wieku, pewnym horyzontem, na który powinniśmy intelektualnie i politycznie się orientować.

Taka swoboda „wędrówki ludów” rodzi jednak kilka problemów. Przede wszystkim zgadzamy się wszyscy, że na dłuższą metę Europa będzie potrzebowała napływu pracowników. Kłopot w tym, że na krótką metę Południe Europy i nie tylko dotknięte jest – dziś, nie za 20 lat – problemem ogromnego bezrobocia, które nie sprzyja witaniu przybyszy z otwartymi ramionami…

Nie jestem naiwna, zdaję sobie sprawę z problemu wypychania z gospodarki niewykwalifikowanej pracy, a także presji na płace, jaką przybycie mas pracowników może wywołać. Uważam jednak, że mimo tych trudności na dziś, myślenie o przyszłości to nie jest jakaś utopia, ale kluczowe zadanie dla społeczeństwa. To znaczy: jeśli mówimy o problemie struktury rynku pracy i napływie nowych pracowników, to nie możemy w tej dyskusji nie uwzględnić szerszych zmian technologicznych i nie postawić pytania, czym w ogóle będzie praca w XXI wieku, a może przede wszystkim – jaka praca będzie finansowana w XXI wieku. Można odnieść wrażenie, że mimo najbardziej radykalnych zmian związanych przede wszystkim z technologiami informacyjnymi, pracy u nas nie brakuje, tylko nie zawsze mieści się ona w rachunku ekonomicznym – świetnym tego przykładem jest przerzucana na rodzinę i jednostkę praca opiekuńcza, zwłaszcza wobec osób starszych. Dlatego właśnie uważam, że w dyskusji o pracy dla imigrantów nie możemy zatrzymywać się na kwestii: które niskopłatne miejsca pracy przejmą przybysze z Południa, ale z tyłu głowy musimy uwzględniać, na czym w ogóle praca może w przyszłości polegać. Takie raporty w rodzaju „praca w Europie w 2030 roku” powstają, toczą się akademickie debaty, ale nie potrafimy tych wszystkich kwestii połączyć.

Rozumiem, że problem migracji trzeba powiązać z szerszą ewolucją rynku pracy. Pozostaje jednak bardzo doraźna kwestia tego, jak przepływy ludności mają się do uprawnień socjalnych – w przypadku Europy to jeden z najbardziej gorących tematów…

I w tym punkcie dochodzimy do innego problemu „meta”. Zabezpieczenia socjalne a imigranci to tak naprawdę kwestia całego porządku instytucjonalnego, który odpowiadałby na wyzwania globalnej redystrybucji majątku. Niemal powszechnie mówimy już, że cały porządek XX-wieczny się załamuje, tak jak niegdyś reżim Bretton Woods i szukamy nowego ustroju międzynarodowego, który określałby aktorów kontrolujących monopol na władzę i przemoc, tzn. kto ma prawo do sankcjonowania reguł, ale także kto ma prawo ukonstytuować nowy porządek światowy. To ciało konstytuujące musi wykroczyć poza tradycyjne, terytorialne państwa narodowe. Na poziomie teorii bardzo ważne rzeczy piszą na ten temat Jürgen Habermas czy profesor Peter Niesen z Hamburga. Oni nie dają gotowych odpowiedzi na pytania o kształt nowego ustroju, ale ustanawiają pewien horyzont. Wskazują, czego powinniśmy szukać, tzn. jakie ciało, jakie instytucje zajmą się zbiorowym wyzwaniem globalnej redystrybucji bogactwa w XXI wieku – także wędrówką ludów, do której uregulowania nie wystarczy nam już Konwencja Genewska z 1951 roku.

Ale czy to przybliży nas do odpowiedzi np. na pytanie o wymiar socjalny Europy w obliczu napływu uchodźców?

W tak ustawionej dyskusji nie pytamy już o liczbę migrantów czy uchodźców, których możemy przyjąć, tylko np. o możliwość renesansu Kantowskiego powszechnego prawa gościnności.

A to nie jest po prostu przeniesienie problemu na wyższy poziom abstrakcji?

Nie, bo wtedy dyskutujemy przecież o powszechnym prawie udania się, gdzie dusza zapragnie – przy czym wówczas zmienia się to kluczowe założenie, tzn. że kiedy gdzieś się udajemy, to otrzymujemy tam zasiłek określonej wielkości. Jeśli mogę pojechać i osiedlić się, gdzie tylko zechcę, ale bez uprawnienia do zasiłków, to zupełnie inna sytuacja niż gdy imigrant przenosi się z miejsca A do B i wiemy, że ma uprawnienie, by otrzymywać tam np. 400 euro miesięcznie. Kantowskie prawo powszechnej gościnności oznacza w praktyce, że mogę opuścić mój kraj i osiedlić się w dowolnie wybranym, tyle że bez prawa do zasiłku. To odnosiłoby się – mówię w trybie warunkowym, bo daleko nam dziś do takich rozwiązań – nie tylko do mieszkańców Południa, ale również do wielu ludzi w Niemczech. Mnóstwo jest u nas takich, którzy nie widzą dla siebie pracy w gospodarce opartej na wysokich technologiach albo zwyczajnie woleliby mieszkać w bardziej słonecznym kraju… Tak czy inaczej – zmierzam do tego, by pytanie, co chcemy osiągnąć w sprawie migracji stawiano właśnie w takim kontekście, tzn. wielkiej wędrówki ludów i związanej z nią przebudowy systemu międzynarodowego.

Mamy zatem konkretną propozycję – ale czy to prawo globalnej gościnności nie spodobałoby się najbardziej konsekwentnym wolnorynkowcom? Wielu amerykańskich Republikanów jest za pełnym otwarciem granic USA, a już na pewno granicy z Meksykiem, właśnie pod warunkiem likwidacji zabezpieczeń społecznych…

To pytanie uderza wprost w sedno nowoczesnego liberalizmu. Bo ci sami Republikanie w USA, którym zależy na dopływie tanich pracowników i wywarciu presji na płace, będą pierwsi do mówienia o „wartościach”, o kulturze determinującej granice wspólnoty i o nieprzezwyciężalnej inności przybyszów. Z kolei lewica ma do uchodźców podejście radośnie kosmopolityczne, ale zarazem chce obrony rynku pracy…

Nie można wziąć z lewicy kosmopolitycznych wartości i nie wziąć liberalizacji rynku, a z konserwatyzmu korzystnej dla pracodawców presji na płace i wolnego rynek i nie przyjąć wspólnotowych wartości – to są spójne pakiety.

I choćby ze względu na to podział lewo-prawo się rozmywa i przestaje wyznaczać orientacje naszej polityki. Żeby nie było wątpliwości, nie twierdzę, że taka „powszechna gościnność” możliwa jest z dnia na dzień. Pamiętam, że Kant napisał to w 1792 roku siedząc w Königsbergu i nie podróżując za wiele; do tego do realizacji jego „wiecznego pokoju” też nam daleko. Wierzę też Pierre’owi Rosanvallonowi, że „ciała społeczne”, tzn. grupy interesów branżowych, zawodowych, klasowych, itd. składające się na klientelistyczną strukturę społeczną są dość kruche – a ich istnienie jest warunkiem trwania społeczeństwa jako pewnej organicznej całości, są niezbędne do generowania bogactwa. Nagły przypływ ludzi zupełnie spoza tej struktury, niezintegrowanych, rodzi problemy. Nie chodzi zatem o to, by z dnia na dzień wprowadzić globalne prawo osiedlenia się gdziekolwiek, to musi być delikatny proces. Chodzi mi raczej o to, byśmy myśleli w kategoriach kształtowania całego systemu międzynarodowego tak, by dopasować wszystkie części układanki: wędrówkę ludów, prawo gościnności, globalną redystrybucja bogactwa.

Myślenie to jedno, w którą stronę zmierza praktyka?

Dokładnie przeciwnym, tzn. powracamy do XX czy nawet XIX wieku, tzn. do renacjonalizacji polityki. Robi to Rosja, robią tak Chiny i USA, Unia Europejska w mniejszym stopniu, ale tylko dlatego, że ze względu na procesy integracyjne państwa mają mniej suwerennych mocy. Tak długo jak myślimy w kategoriach „przede wszystkim muszę wyżywić swoich”, dochodzimy do błędnych rozstrzygnięć na konferencjach klimatycznych, w polityce zwalczania kryzysu czy na unijnych  szczytach poświęconych kwotom przyjmowanych uchodźców. Tę tendencję widać także na przykładzie wojen walutowych, w toku których dewaluacja pieniądza jednego kraju ma mu zapewnić czasową przynajmniej przewagę w handlu – ale przecież już Keynes 80 lat temu napisał, że jeśli zachomikujemy nasz zysk na dłuższy czas, tzn. zaoszczędzimy go zamiast zainwestować, to dla kogoś innego będzie to strata. Nie twierdzę, że język, dyskurs i ramy myślenia same zmienią świat – ale takie zamknięcie intelektualne powstrzymuje jakiekolwiek otwarcie polityczne.

Ulrike Guérot – niemiecka politolożka, wielojęzyczna publicystka europejskich mediów, autorka pomysłu Res Publica Europeana, członkini Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych.

 
**Dziennik Opinii nr 264/2015 (1048)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij