Propozycje skończenia z dotychczasowym establishmentem padają i z lewej, i z prawej strony. Ale jeśli wygra Le Pen, to będzie po nas.
Czy czwartkowy zamach terrorystyczny na Polach Elizejskich, do którego zdążyło się już przyznać tzw. Państwo Islamskie, wpłynie na wyniki niedzielnych wyborów prezydenckich we Francji? Na pewno tragedia i związany z nią niepokój zagwarantują jedno: z trojga kandydatów idących praktycznie łeb w łeb (według sondażu opublikowanego w piątek rano przez „L’Express” François Fillon ma 20%, Marine Le Pen 21,5%, a Jean-Luc Mélenchon 19,5%) obok Emmanuela Macrona (24% w sondażu i zdecydowanie najwięcej deklaracji głosowania w drugiej turze) do drugiej tury dostanie się ten, który najbardziej przekonująco odpowie na kwestię zagrożenia terrorystycznego.
czytaj także
Czy Le Pen jest feministką?
Marine Le Pen od lat ostro mówi o zagrożeniu terrorystycznym, najczęściej w kontekście antyimigranckim. Jej Front Narodowy jeszcze niedawno był „niewybieralny”, ale dziś nie jest to już takie pewne. Liderka Frontu deklarowała w kampanii konieczność zwiększenia zatrudnienia w sektorze publicznym – w tym zwłaszcza w policji i armii – a tuż po zamachu potrafiła zręcznie przekuwać swoje postulaty w polityczne odpowiedzi na czwartkową strzelaninę.
Według opublikowanego w numerze z 11-12 marca badania ViaVoice na zlecenie dziennika „Libération“ 38% Francuzów nie widzi „większego dramatu“ w fakcie, że Marine Le Pen mogłaby zostać prezydentką Francji. Ubolewania mainstreamowej prasy, takiej jak „Le Nouvel Observateur“, iż „koszmar władzy skrajnej prawicy“ nigdy nie był tak bliski spełnienia, przypominają więc nastroje przeciwko Trumpowi w listopadzie zeszłego roku w USA.
Jak ważna jest płeć dla kandydatki Frontu Narodowego w tych wyborach? Francusk „Elle” przeanalizował program Le Pen pod kątem propozycji dla kobiet i, owszem, w końcu kilka znalazła. W punkcie 9 (na 144) Le Pen funduje wątki kobiece na „walce z islamizmem odpowiedzialnym za cofanie się w obszarze praw kobiet“ (sic!). Tak wykrzywiony feminizm wielokrotnie usiłowano wykorzystać jako „broń kulturową“ – nawet prezes Kaczyński, przemawiając przeciwko przyjmowaniu uchodźców w 2015 roku, przywoływał „prawo“ polskich dziewcząt do noszenia „krótkich spódniczek“, czego rzekomo nie mogłyby robić w obecności wyznających „szariat“ Syryjczyków. Za każdym razem feministki potrafiły odeprzeć te nadużycia i jasno stawały po stronie słabszych i opresjonowanych. Ale nie ma pewności, czy w ferworze francuskiej kampanii komunikat ten zdążył się utrwalić.
W szeregach kampanijnych Le Pen znajduje się także jej bratanica – Marion Marechal Le Pen, która jeszcze w zeszłym roku zapowiadała, że będzie walczyła o zniesienie refundacji zabiegu aborcji z publicznego ubezpieczenia. Nikt tego nigdy nie zdementował. Marine Le Pen jako feministka nie wydaje się zatem specjalnie wiarygodna. Także zapisy programowe o wyrównaniu płac czy walce z systemem „prekariatu“, czyli niestabilnej pracy czasowej lub zadaniowej, co we Francji rozciąga się też na brak stabilnego wsparcia od państwa, nie przekonują konkretami. Ale co z tego, skoro Le Pen jest kobietą, a co więcej – jako jedyna spośród liczących się kandydatów robiąc to wyraźnie – szermuje w kampanii „kwestią kobiecą“?
Radykalizacja islamu czy islamizacja radykalizmu? [Wybory we Francji]
czytaj także
Szara sieć po francusku
Przebadane przez ViaVoice dla „Libération“ nastroje Francuzów to coś, co w Polsce dobrze znamy. Coraz więcej obywateli i obywatelek jest przekonanych o istnieniu blokującego zmianę i działającego na korzyść elit „systemu“ na styku polityki, mediów, sądów i gospodarki – myśli tak 52% respondentów, w tym, co ciekawe, aż 71% wyborców prawicy. Wśród wyborców Frontu Narodowego wierzy w to mniej, bo 61%, co może tłumaczyć różnicę w skali oburzenia na kolejne afery i przesłuchania dotyczące malwersowania środków z Parlamentu Europejskiego. Nieprawidłowości te miały uderzyć zarówno w republikańskiego kandydata François Fillona, jak i w Le Pen. Tymczasem to, co Fillona skompromitowało (a przed aferami wygrywał w pierwszej turze w nieomal wszystkich sondażach), po Le Pen wydaje się spływać jak po kaczce.
Duże znaczenie ma tu odruch antyestablishmentowy francuskich wyborów. I Le Pen, i Fillon robili to samo, jednak antyestablishmentowa Le Pen o malwersowaniu przywilejów mówiła, jakby działała w modelu Robin Hooda, a jej wykroczenia były jakby mniej poważne tylko dlatego, że Le Pen częścią „systemu“, jak mówi, nie jest.
Jakie nadzieje wiążą z Le Pen jej wyborcy? To przede wszystkim bezpieczeństwo, walka z terroryzmem i ograniczenie imigracji. Główne lęki dotyczą zaś wyprowadzenia Francji ze strefy euro (46%), wywołania kryzysu gospodarczego (35%) i negatywnego wpływu na postrzeganie Francji na świecie (32%). Dopiero na czwartym miejscu znalazł się lęk przed ograniczaniem swobód obywatelskich w wypadku dojścia do władzy FN – według ViaVoice boi się tego 30% pytanych Francuzów.
Prezydent Le Pen – czy to jest realne? Analitycy wskazują, że istnieją scenariusze, w których druga tura może się skończyć zwycięstwem kandydatki Frontu Narodowego. Ma ich korzyść działa np. zjawisko nazwane „spiralą milczenia”. Polega ono na tym, że deklaracja polityczne ludzi na potrzeby sondaży często są „upiększane” i bliższe temu, co akceptowane w głównym nurcie. O ile w rzeczywistości bardziej radykalny czy gorzej postrzegany publicznie kandydat czy kandydatka jest pierwszym wyborem, badani często ukrywają to w rozmowach z badaczami opinii. Wiele osób może więc w niedzielę uznać, że Le Pen lepiej rozumie ich konserwatywne/oburzone postawy niż mainstreamowy Fillon, a pragnienie zmian lepiej od lewicowego Mélenchona.
Jest też czynnik frekwencji wyborczej. Profesor Serge Galam z CNRS – francuskiego odpowiednika PAN – wykazał, że dla wielu francuskich wyborców przepaść między ich pierwszym wyborem: Fillonem czy Mélenchonem, a „mniejszym złem” drugiej tury, czyli Emmanuelem Macronem, może się okazać zbyt wielka. Przy zmotywowanym elektoracie Le Pen i w świetle czwartkowego zabójstwa policjanta na głównej promenadzie Paryża może się okazać, że to właśnie wyborcy Le Pen przeważą szalę.
Na jej korzyść działa też… słabość innych. Typowany na faworyta Emmanuel Macron wywodzi się ze świata finansów. Niby był ministrem w lewicowym rządzie, ale zarazem firmował swoim nazwiskiem kolejną deregulację rynku pracy. Trudno sobie wyobrazić bardziej „establishmentowego“ kandydata. Po intensywnej kampanii pod hasłem En marche! (Idziemy!) udało mu się ustawić w centrum sceny politycznej i przyciągnąć poparcie rozczarowanych wyborców Fillona i centrolewicy. Energią i młodością przekonuje bardziej niż programem, który jest przede wszystkim technokratyczny i gwarantuje przede wszystkim stabilizację za cenę pewnych, choć jeszcze niekonkretnych wyrzeczeń. W zasadzie można powiedzieć, że jest odpowiednikiem jednego z „tenorów” Platformy Obywatelskiej – ze wszystkimi zaletami i obciążeniami wynikającymi z tej pozycji. Macron jest chyba pierwszym we Francji tak popularnym kandydatem centrowym – dotychczas wybory zawsze były spolaryzowane i mocniej odzwierciedlały sympatie lewicowe lub prawicowe. On chciałby pogodzić wszystkich.
Największą siłą Macrona w tych wyborach paradoksalnie okazał się… Benoît Hamon z Partii Socjalistycznej. Zwycięzca lewicowych prawyborów to etosowy lewicowiec, ale zarazem oficjalny kandydat partii odchodzącego w niesławie prezydenta François Hollande’a. Hamon już na wejściu musiał więc wziąć na swoje barki wszystkie błędy pięciolatki rekordowo niepopularnego Hollande’a . Ciężar wydaje się dlań na dzisiaj zbyt duży – wahadło poparcia wyborów zatrzymało się na centrowym Macronie i to on skonsolidował umiarkowany, „proeuropejski” elektorat.
Lewicowy rewolucjonista Jean-Luc Mélenchon od kilkunastu lat tym samym żarem uwodzi wciąż tę samą, 11-procentową grupę wyborców, ale w tych wyborach – a konkretnie po wezwaniu Hamona, by rozczarowani wyborcy Partii Socjalistycznej głosowali raczej na Mélenchona niż Macrona, ponieważ reprezentuje on „prawdziwego ducha lewicy” – lewicowy kandydat France Insoumise (Francji niepokornej) chwilowo przeskoczył nawet w sondażach Marine Le Pen. Mélenchon chce radykalnych zmian, a podobnie jak w Stanach Zjednoczonych, tak i we Francji nierówności, skomplikowanie systemu i bezsensowność status quo sprawiają, że tak stawiający sprawę politycy szybko zyskują posłuch i poklask.
czytaj także
System wyborczy jako źródło cierpień
Oś „prosystemowość – antysystemowość” będzie podstawową stawką tych wyborów. Propozycje skończenia z dotychczasowym establishmentem padają i z lewej, i z prawej strony. Na lewicy łączą się z receptami mającymi zwiększyć społeczną sprawiedliwość, przy czym – na co narzekają nawet lewicowi komentatorzy – często są podane w niekonkretnej lub wewnętrznie sprzecznej formie. Na prawicy z kolei pragnienie zmian przybiera raczej formę resentymentu wobec elit i znajduje dopełnienie w postaci protekcjonistycznego zamknięcia i ksenofobii.
Marcowa przegrana ksenofobicznych populistów w Holandii czy w Austrii to pozornie sygnał, że „brunatna fala“ nie jest nieprzeparta, ale populizm łatwiej obnażyć i przewalczyć tam, gdzie system partyjny jest pluralistyczny, wielogłosowy, a metodologia przeliczania głosów na mandaty jak najdokładniej odzwierciedla preferencje polityczne ludzi. Francja tymczasem strukturą prawa wyborczego premiuje dwubiegunowość pola politycznego. A to oznacza, że w chwili politycznej zawieruchy, gdy jedna strona duopolu wyraźnie słabnie, a druga moralnie bankrutuje, dokonuje się swego rodzaju „przewartościowanie biegunów”.
Pluralistyczna mapa polityczna, z jaką mamy do czynienia np. w Danii czy Niemczech, dość łatwo zaabsorbowałaby te zmiany – miejsce nienadążających za rzeczywistością socjaldemokratów mogliby zająć, czasowo lub na stałe, Zieloni albo liberałowie. Jednak od 1988 roku w każdym francuskim okręgu wybory posłów do Zgromadzenia Narodowego powtarzają cały dramat wyborów prezydenckich – pierwsza tura wykreślają oś podziału, a w drugiej zwycięża „mniejsze sło”. W takiej sytuacji mniejszym partiom niezwykle trudno jest narzucić nową narrację: mimo kilkunastoprocentowego poparcia Front National wprowadził tylko dwoje przedstawicieli do parlamentu (w tym Marine Le Pen). Dlatego już samo wejście Le Pen do drugiej tury będzie oznaczało, że to Front National będzie jedną z najsilniejszych partii konstruujących podstawową oś podziału w okręgach wyborczych podczas najbliższych wyborów parlamentarnych. A to z kolei oznacza, że ksenofobiczna i antysystemowa narracja będzie określać życie polityczne Francji jeszcze na wiele lat do przodu.
Dotychczasowa formuła sporu politycznego socjalistów z chadekami we Francji wyczerpała się. Sam dwupodział jednak nie zanika, ale redefiniuje oś, wedle której przebiega. Z lewicy i prawicy polaryzacja sporu politycznego przeistacza się w spór tych, dla których obecny system (a przede wszystkim establishment) można i należy zachować, z tymi, według których należy go bezwzględnie zmienić. Tych drugich jest coraz więcej – właśnie dlatego dotychczas „niewybieralna“ skrajna prawica może się okazać czarnym koniem tych wyborów, ponieważ wcale nie jest wykluczone, że Le Pen w drugiej turze „skonsumuje” głosy antyestablishmentowców także z lewego skrzydła.
Te same rozwiązania, które kiedyś miały zabezpieczać system przed „skrajnościami“ i populizmem, dzisiaj piętnowane są jako sposób na samoreprodukcję establishmentu i gwarantowanie nieprzerwanej władzy elit. Macron nie ma na to dobrej odpowiedzi – jest kandydatem tych, którzy boją się radykalnej zmiany, głównie wyborców przywiązanych do dotychczasowych wielkich partii. Niedzielne wybory pokażą w praktyce, czy francuska demokracja odeprze szturm sympatyzującego z Putinem Frontu Narodowego, czy jednak skompromitowany partyjny duopol, podobny do polskiego POPiS-u, osłabił ją na tyle, że „niewyobrażalny koszmar“ redakcji „Le Nouvel Observateur“ stanie się faktem, a antyestablishmentowa i niebezpieczna Le Pen przebije szklany sufit, przejmując władzę w drugim największym kraju Unii Europejskiej.