Jest jeden wyjątek po tryumfalnym pochodzie prawicy i eurosceptyków w ostatnich wyborach: Matteo Renzi i włoska centrolewica.
Matteo Renzi energicznie wchodzi przez złocone, drewniane drzwi – w dżinsach, trampkach, z podwiniętymi rękawami koszuli. „Dziś bez krawata”, ogłasza przepraszająco, co brzmi dość nieszczerze w ustach człowieka tak często fotografowanego w skórzanej kurtce. Luźniejszy ubiór na piątek? „Dokładnie”, odpowiada po angielsku i uśmiecha się szeroko. W tym salonie o długiej historii i jednolitej kolorystyce – złotej – kontrast stylów między Palazzo Chigi a jego gospodarzem nigdy chyba nie był bardziej uderzający. Siadając się na delikatnej, połyskującej sofie, cholernie pewny siebie młody premier Włoch wydaje się jednak czuć jak w domu.
Nieliczni politycy głównego nurtu będą wspominali ostatnie wybory do Parlamentu Europejskiego inaczej niż z przygnębieniem. Od Londynu, przez Paryż aż po Kopenhagę, przywódcy centroprawicy i centrolewicy dostali mocno po nosie od wyborców, którzy woleli zamiast nich powierzyć swój los populistom, eurosceptykom i skrajnej prawicy. W Rzymie sprawy potoczyły się jednak inaczej.
W swych pierwszych wyborach pod kierownictwem Renziego, centrolewicowa Partia Demokratyczna pobiła wszelkie oczekiwania i zdobyła nie tylko pierwsze miejsce, ale do tego ze zdumiewającą przewagą niemal 20 punktów procentowych. Ze swymi niemal 41 procentami głosów, PD wypadła lepiej niż jakakolwiek włoska partia od 1958 roku. Swego głównego rywala, anty-establishmentowy Ruch Pięciu Gwiazd (M5S) rozbiła w proch. Zdobyła więcej głosów niż jakakolwiek inna partia w Unii Europejskiej i stała się drugą siłą w Parlamencie Europejskim.
Po całych latach pouczania, upokorzeń i dawania po łapach, Włochy wróciły na europejską scenę, odbudowując przy tym – tak twierdzi rząd – swą wiarygodność. A Renzi, 39-latek, który jeszcze sześć miesięcy temu był tylko ambitnym burmistrzem prowincjonalnego miasta, stał się nie tylko premierem, ale do tego jednym z najważniejszych adwokatów Europy w przestraszonej, powalonej kryzysem Unii.
Po przyjeździe do Brukseli kilka tygodni temu Renzi został przywitany przez Angelę Merkel jako „matador”. Niektórzy komentatorzy chwalili go jako jedynego przywódcę, który w obliczu nieuniknionego, jak się wydaje, schyłku François Hollande’a ma wystarczającą moc, by utrzymywać centrolewicową linię wobec niemieckiej kanclerz. Dla Renziego oznacza to niewątpliwie ogromny triumf osobisty, zwycięstwo, które gwarantuje mu mandat społeczny, którego dotychczas brakowało, jako że władzę przejął dopiero w tym roku od partyjnego rywala. Jak każdy sprytny polityk nie chce być postrzegany jako nurzający się w blasku sławy.
„Nie uważam, żeby znaczenie tych wyborów polegało na narodzinach Matteo Renziego – lidera”, mówi w wywiadzie dla „Observera” i czterech innych, czołowych europejskich gazet. „Znaczenie tych wyborów jest takie: Włochy mogą odegrać swą rolę; Włochy nie są piątym kołem u wozu; Włochy nie są najgorsze w klasie. Włochy to kraj, który jeśli sam się zmieni, może być jednym z liderów Europy i w tym sensie nie chodzi o to, by poszukiwać uprzywilejowanych osi z jednymi krajami a z innymi nie, lecz o to, by spróbować wyciągnąć Europę z kryzysu, w jakim obecnie się znajdujemy”.
Historyczne zwycięstwo PD przychodzi na krótko przed tym, przejęciem przez Włochy rotacyjnej prezydencji w Unii Europejskiej, kiedy to wzmocniony Renzi ma nadzieję zabrać się do pracy nad zmianami w Brukseli, które jego zdaniem konieczne są do tego, by utrzymać europejskie marzenie przy życiu. Mówi: „twierdzę, że jeśli chcemy uratować Europę, musimy Europę zmienić. Nawet w naszym kraju ci, którzy głosowali na Partię Demokratyczną domagali się Europy zmienionej, a nie utrzymanej taką, jaka jest”. Nie dodaje przy tym, że ilość głosów oddanych na jego partię była mniejsza niż liczba Włochów, którzy wybrali partie prowadzące kampanie w różnym zakresie eurosceptyczne: Ruch Pięciu Gwiazd Beppe Grillo dostał 21,2 procenta głosów; Forza Italia Silvio Berlusconiego 16,8 procenta, a Liga Północna 6,2 procenta.
Wysoko na liście spraw do załatwienia w Brukseli jest potrzeba „zmiany paradygmatu polityki ekonomicznej”; odejście, zasadniczo, od bezwzględnych cięć. On sam ma „doskonałe relacje” z Angelą Merkel i podkreśla, że Niemcy „nie są wrogiem”, ale wzorem reform pod wieloma względami. To jednak „nie oznacza bynajmniej, że nie można mieć różnych pomysłów na rozwiązanie różnych problemów; obok innych kwestii należymy przecież do dwóch różnych rodzin politycznych w Europie”, zaznacza.
„Dziś jest już jasne, że dobra kondycja Włoch jest w interesie Niemiec. A Włochy mają wszelkie warunki po temu, by radzić sobie dobrze, zakładając, że elementarne wymogi w Europie nie będą skupione wyłącznie na oszczędnościach, ale także na wzroście, większych wskaźnikach zatrudnienia i reformach. To jest nasz cel. A bez dużych inwestycji w miejsca pracy i we wzrost, jakiekolwiek środki związane z oszczędnościami zawiodą”.
Na teraz od tego, kto dostanie jaką posadę ważniejsze dla niego jest to, co zrobi Europa: zgrabny sposób – wraz z łacińskim ozdobnikiem „Nomina sunt consequentia rerum” – by uniknąć zbytniego zaangażowania w batalię o najwyższe stanowiska, która wkrótce zacznie się w Brukseli. Przede wszystkim o przewodniczącego Komisji Europejskiej. Renzi nie mówi wprost, czy popiera Jean-Claude’a Junckera – spornego kandydata chadecji, którego popiera wprawdzie Merkel, ale odrzuca David Cameron. Zaznacza jednak, że „trudno wyobrazić sobie, że można by wybrać kogoś [na przewodniczącego Komisji] bez ogólnego porozumienia”.
Renzi wie, że pomimo nieoczekiwanie wielkiego poparcia, jakie otrzymał w ostatnich wyborach, Włochy nie dokonają wielkiego zwrotu w Europie, jeśli nie uporządkują wcześniej własnych spraw. Podkreśla, że jego program reform – których celem jest uczynienie trzeciej gospodarki strefy euro bardziej stabilną i wydajną, mniej pogrążoną w biurokracji i podatną na korupcję, bardziej żyzną dla wzrostu, który od lat okazywał się być poza zasięgiem – „głęboko zmienia Włochy”. (Jego krytycy twierdzą, że właściwie się nie zaczął, a tam gdzie jednak tak, np. w przy umiarkowanych reformach rynku pracy, grozi zmianą kraju na gorsze, nie na lepsze).
Europejskie wybory dają Renziemu błogosławieństwo przy urnach, którego wprawdzie nie potrzebował, ale którego brak część wyborców żywo odczuwała. Kiedy w lutym, na skutek partyjnego buntu, pozbawił Enrico Lettę władzy, ówczesny burmistrz Florencji i niedawno wybrany szef Partii Demokratycznej spotkał się z falą krytyki ze strony ze strony tych, którym na nerwy działał fakt, że polityk stylizujący się zawsze na nemezis starej politycznej gwardii, przejął władzę wskutek czegoś, co uważali za zwyczajny pucz.
Nawet teraz sugestie na ten temat go dotykają. „Nie było żadnego spisku… jak niektórzy by chcieli i wciąż sugerują. Rząd, o którym mowa, przeszedł proces wypalenia”, mówi Renzi. „Zaprzeczać temu, to dziś bardzo wygodne, ale także bardzo niesprawiedliwe. Wiele wycierpiałem na poziomie osobistym przez tę wersję wydarzeń”.
A co z niesławnym dziś wywiadem telewizyjnym, nagranym na niewiele ponad miesiąc przed zaprzysiężeniem, w którym deklarował: „Enrico, spokojnie; nikt nie chce odebrać ci posady”? Słowa te powracały i prześladowały Renziego przez całe tygodnie w formie dopasowanej – dla najbardziej przyjaznego Twitterowi wśród premierów – do prześmiewczych hashtagów i satyrycznych filmików na YouTube. „Wypowiedziałem to zdanie, bo byłem o tym przekonany”, mówi. „W tamtym czasie popędzałem rząd Letty, żeby zabrał się do roboty. Był jednak jak samochód, któremu wyczerpał się akumulator”.
Renzi jest czwartym premierem Włoch w okresie mniej niż trzech lat. „Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, ale sądzę, że nie zobaczycie już kolejnych przez parę lat”, mówi z uśmiechem. Jeśli przeprowadzi swój obecny rząd koalicyjny przez pełną kadencję, zostanie w Palazzo Chigi co najmniej do roku 2018. Ale we Włoszech to jest wielkie „jeśli”. Bo tylko jeden człowiek przeprowadził powojenny rząd przez pełną, pięcioletnią kadencję: Berlusconi.
Pokiereszowany przez podziały na centroprawicy i swój wyrok za oszustwa podatkowe, Berlusconi zanotował w ostatnich wyborach swój najgorszy wynik w historii. Wynik Ruchu Pięciu Gwiazd sam Grillo opisał jako „więcej niż porażkę”. Renzi wie jednak, zwłaszcza obserwując wschodzące gwiazdy Nigela Farage’a w Wielkiej Brytanii i Marine le Pen we Francji, że nie zależnie od ogromnej większości, nie może sobie pozwolić na niedocenienie przeciwników.
„Tak naprawdę wszystko zależy od nas: czy przeprowadzimy reformy? Czy będziemy walczyć z nadmiernymi kosztami polityki? Czy będziemy to wszystko upraszczać? I czy będziemy na placach? Jeśli tak, wygramy. Jeśli polityka głównego nurtu uzna, że przetrwała zagrożenie i na powrót zacznie się zamykać, Ruch Pięciu Gwiazd powróci z jeszcze większą siłą. Gdybyśmy nie prowadzili kampanii wyborczej wśród ludzi, na placach – bardzo zdecydowanie, z otwartą przyłbicą – pogoniliby nas, tak jak zdarzyło się w innych krajach”.
Przeł. Michał Sutowski
Copyright Guardian News & Media 2014
***
Serwis >>WYBORY EUROPY jest współfinansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych