Unia Europejska

Beylin: Jak bronić demokracji

Im więcej Unii w państwie, tym silniejsze rządy reformatorskie.

Dostęp do kultury, edukacji, lokalne drogi i publiczna komunikacja nie tylko odciągają ludzi od skrajnych wyborów politycznych, lecz po prostu umacniają demokratyczne społeczeństwo. To ważne w Polsce, bo wielu polityków wciąż nie pojmuje takich zależności. Zresztą, naprawę świata demokratycznego trzeba zacząć od własnego podwórka. (…) Z grubsza chodzi o to, by polscy politycy centralni i lokalni wsparli społeczeństwo obywatelskie, zamiast uważać je za nieprzyjemnego konkurenta do władzy. To nie tylko wzmocniłoby liczne lokalne aktywne środowiska, ułatwiłoby im budowanie ogólnopolskich reprezentacji. Taka współpraca dałaby też partiom szansę na przełamywanie kryzysu reprezentacji, przejawiającego się w uogólnionej nieufności do polityków. Jasne, wzmacnianie poruszeń obywateli, a większość z nich jest demokratyczna, rozbudzi nie tylko oczekiwania socjalne, lecz także sprzeciw wobec dyskryminacji. Znacznie trudniej przyjdzie lekceważyć żądania legalizacji związków partnerskich, szanowania praw mniejszości seksualnych czy prowadzenia przez rządzących równościowej polityki wobec kobiet. To może być nie w smak naszym politykom, wśród których królują postawy konserwatywne. Ale i tak, jeśli będą kisić polską demokrację w niesprawiedliwych anachronizmach, odstręczą od niej i od siebie coraz więcej wyborców.

Nie mamy więc wyjścia. Polska musi przeprowadzić wiele zmian, także tych, o jakie upominają się Hausner czy OECD. Tym bardziej przydałoby się dodatkowe wsparcie. A daje je Europa: im więcej Unii w państwie, tym silniejsze rządy reformatorskie. To jasna i stała reguła. A poza tym, nie łudźmy się.

Gdybyśmy sami stworzyli sobie lepszą demokrację, byłaby ona nader niestabilna bez silnej Unii, bo znacznie bardziej wystawiona na zagrożenia zewnętrzne i wewnętrzne. Dlatego polska demokracja stanie się bezpieczna dopiero w zintegrowanej politycznie Unii.

W dodatku, powtarzam ten banał z uporem, z wieloma bolączkami, jak bezrobocie wśród młodych czy ślepa władza rynków finansowych, nie poradzimy sobie na szczeblu krajowym. Do tego potrzeba siły Europy. Ale, rzecz jasna, musimy szybko naprawiać na własnym podwórku co się da, zwłaszcza że integracja polityczna Unii to dzieło na wiele lat i daleko niepewne. Od razu widać potężne przeszkody.

Wśród europejskich polityków brakuje chętnych do takiego przedsięwzięcia. Niegdyś Niemcy i Francja stanowiły razem potężny motor jednoczenia Europy, dziś oba te państwa koncentrują się przede wszystkim na tym, jak zachować swoje wpływy w Unii. Choć większą nadzieję dają Niemcy, bo to żywy temat w tamtejszej socjaldemokracji i elitach umysłowych. Przed wyborami parlamentarnymi jesienią 2013 roku kandydat SPD na kanclerza Peer Steinbrück deklarował, że Niemcy rozbudzą europejską debatę o tym, jak demokratyzować i wzmacniać instytucje unijne. Cóż, czekamy. By zacząć, trzeba wizji i odwagi, a kanclerz Angela Merkel raczej nie jest z tej półki.

Merkel sprawuje przywództwo osobliwie – ocenia niemiecki socjolog Ulrich Beck. Czerpie władzę ze skłonności „do niedziałania, do jeszcze-niedziałania, działania-później – do zwlekania. W kryzysie Europy Merkel zwlekała od początku. (…) Wzbraniała się przed ratowaniem Grecji, a później sprzeciwiała się, gdy planowano pomóc Hiszpanii i Włochom”. Chcąc wygrać wybory w Niemczech, postawiła przede wszystkim na ochronę niemieckich pieniędzy – wywodzi Beck – a nie ratowanie zadłużonych krajów. W tej grze zwlekania Merkel jest arcyzręczna, makiaweliczna, co skłoniło Becka do przydania jej miana Merkiavelli. Beck przypisuje zwlekaniu niemieckiej kanclerz fatalne skutki. Unia rozłamuje się nie tylko na kraje chcące się mocniej integrować i kraje temu niechętne. Nie tylko na Północ i pogardliwie traktowane Południe. Są też „zewnętrzni outsiderzy”, czyli państwa spoza strefy euro, jak Polska. I są „wewnętrzni outsiderzy”, czyli zadłużone i zdane na pomoc finansową państwa eurolandu. Dłużnicy to „nowa podklasa UE”; „muszą się godzić na stratę suwerenności i naruszenie narodowej godności”. Ich los jest niepewny, ostrzega Beck: „w najlepszym przypadku federalizm, w najgorszym neokolonializm”. To mocny argument za Unią federacyjną. Bez niej mechanizm „parademokracji”, jak to nazywa Beck, gdzie silne państwa wymuszają decyzje na słabszych, jedynie się nasili. Na dłuższą metę Europa tego nie wytrzyma.

Taka jest dziś stawka: chodzi o to – pisze Beck – by zapobiec „załamaniu się europejskich wartości – otwartości na świat, wolności, tolerancji”. Tym, którzy w Polsce uważają to za groźne miazmaty zagrażające polskości, a takich nie brakuje na prawicy, oraz tym, którzy sądzą, że tolerancja i otwartość są mniej ważne niż stabilność ekonomiczna, przypomnę, że gdyby nie one, Polski raczej nie byłoby w Unii. Przez lata dla sporej części zachodnich społeczeństw należeliśmy wraz z innymi krajami, które wyszły z komunizmu, do nieznanego, egzotycznego świata. Byliśmy „innymi” ze Wschodu. Teraz uważa się nas za normalną i ważną część Europy, ale wchodziliśmy do Unii w dużej mierze za sprawą zachodniego nawyku otwartości wobec wszelkich „innych”.

Jak więc ratować Europę wraz z jej wartościami, jak przywrócić unijną zasadę solidarności mocnych ze słabszymi?

Musi zawiązać się koalicja państw zadłużonych, pojmujących znaczenie solidarności, z takimi państwami jak Niemcy, które na Unii skorzystały i mogą wskutek jej rozpadu te korzyści utracić – proponuje Beck. Dodam, że obok Niemiec takim państwem jest też Polska. Taka koalicja powinna na początku wzmocnić budżet Europy, choćby wprowadzając podatek od transakcji finansowych czy podatek bankowy, a wpływy przekazując Komisji Europejskiej. To budowałoby polityczną siłę Unii.

Kwestia bezpieczeństwa socjalnego jest dziś globalna, jej regulowanie przekracza możliwości autonomicznych państw – twierdzi Beck. Dlatego w ramach takiej koalicji trzeba sformułować nową umowę społeczną, wyzbytą i tęsknoty za „narodowym państwem dobrobytu”, bo ono już nie wróci, i neoliberalnej wiary w jedynie zbawczą moc rynków. Sojuszników w tym dziele Beck upatruje także wśród młodych ludzi, odczuwających równie intensywnie podwójną przynależność: narodową i europejską.

Gdyby taki projekt politycznej Unii powstał, już to chroniłoby jej państwa przed kryzysami, bo – konkluduje Beck – rynki zainwestowałyby pieniądze i czas w europejską przyszłość. A, co równie ważne, z takim projektem utożsamiłyby się społeczeństwa pogrążone w kryzysie i zagrożone nim. Tyle że nic z takich pomysłów nie wyjdzie bez Niemiec. Skłonić Niemcy, by działały, zamiast zwlekać – to dziś klucz do ratowania Europy.

Beck trafnie zauważa, co jest dziś najważniejsze, żeby wyciągnąć Europę z tarapatów: kwestia socjalna i ponowne zbliżenie społeczeństw do Unii. Dla jej mieszkańców Unia Europejska przestała być przedsięwzięciem politycznym, stała się jedynie dogodną przestrzenią życiową. Któż identyfikuje się z brukselskimi instytucjami? W całej Europie frekwencja w wyborach do Parlamentu Europejskiego jest niziutka, a Unii ufa zaledwie 31 procent jej mieszkańców, jednak, dodajmy dla pociechy, w Polsce to zaufanie wynosi 45 procent (Eurobarometr TNS, jesień 2013). Ba, w konfrontacji z bezpośrednimi zagrożeniami Unia wypada jeszcze gorzej: tylko jedna piąta Europejczyków sądzi, że UE to najlepszy gwarant „skutecznego przeciwdziałania skutkom kryzysu”. Ale – i w tym nadzieja – niemal połowa z nich uważa, że Unia daje im najwięcej szans, by w przyszłości skorzystali z dobrodziejstw globalizacji i uchronili się przed jej złymi skutkami (Eurobarometr, wrzesień 2013).

Setki milionów obywateli czuje się związanych z Europą, jej wartościami, widzą w niej protektorkę swej przyszłości, ale nie ma politycznego europejskiego „ludu”. Zbudować polityczną więź Europejczyków z Unią, czyli sprawić, by czuli się przez nią reprezentowani – to najpilniejsze zadanie.

W tę stronę idą też pomysły Becka, ale takich koncepcji jest więcej. Boryka się z tym wielu intelektualistów, aktywistów i nawet garstka polityków. Gdyby je zebrać, ułożyłaby się z nich nie tylko pokaźna biblioteka, lecz także wyraźna linia. Przydać więcej władzy Parlamentowi Europejskiemu, po prawdzie jedynemu ciału w Unii obdarzonemu ponadnarodowym demokratycznym mandatem. Owszem, ostatnio zyskał on siłę: ma rozbudowane prawo weta, kontroluje Komisję Europejską, czyli komisarzy,współtworzy unijne prawo. Ale powinien móc więcej – kosztem władzy państw i ich rządów. Równoważyć tę siłę PE mógłby, w miejsce szefa Komisji Europejskiej wyznaczanego przez rządy, prezydent Unii wybierany w powszechnych europejskich wyborach. Taki prezydent miałby wystarczający mandat, by wraz z europarlamentem powoływać unijnych komisarzy. A przywódcy państw dysponowaliby prawem weta wobec tych rozstrzygnięć. Prawem rozsądnie sformułowanym, by zapobiegać permanentnej obstrukcji. Taka demokratyzacja Unii przyciągałaby do niej Europejczyków, bo władza nie tylko opiera się na reprezentacji, również sama ją rodzi. Wywołuje potrzebę i poczucie identyfikacji.

Ale wszystkie te pomysły są diabła warte bez rewolucji budżetowej. Dziś Unia dysponuje zaledwie jednym procentem rocznego PKB krajów członkowskich. Wzmacnianie jej i demokratyzowanie w tej postaci byłoby jedynie budowaniem szumnych pozorów. Jeśli Unia ma być naprawdę silna, jeśli ma przejmować różne zadania państw narodowych i tworzyć z nich politykę Europy, musi mieć wielokrotnie więcej pieniędzy. Na co? Problemów nie do rozwiązania na szczeblach krajowych jest bez liku, od spraw obrony przez energetykę po politykę społeczną. Ale zacząć trzeba od kwestii społecznych. Od stabilizacji państwa socjalnego, zgoda, w nowej postaci, bo to ono od pokoleń sprzęgło się w Europie z nadziejami społeczeństw. Gwarantuje pokój społeczny oraz wspiera poczucie godności ludzkiej i obywatelskiej. Ułatwia bowiem wpisanie własnego życia w los zbiorowości na równych prawach z innymi. Dzięki państwu socjalnemu ludzie „gorszego pochodzenia” ekonomicznego czy społecznego mogą mieć takie same aspiracje jak ci bardziej uprzywilejowani. I co ważniejsze, mogą je realizować. W tym sensie państwo socjalne tworzy nasze społeczeństwa. Bez niego Europa łatwo zamieni się w dzikie pola, gdzie wykluczeni będą toczyć, nie bez przemocy, permanentny bój z tymi, którym się dobrze wiedzie.

Dlatego wokół tych kwestii, tak bliskich wszystkim, powinna krzepnąć ta nasza nowa Europa i kształtować się europejska opinia publiczna. Przede wszystkim wokół tego, jak założyć nowy historyczny kompromis z wymogami rynków i budować socjalną europejską federację. Jak wszcząć taką europejską debatę?Wiele pomysłów reformowania Europy zbiega się z propozycjami Jürgena Habermasa, formułowanymi także na użytek niemieckich socjaldemokratów, by federalną Europę budowały elity, wsłuchując się w oczekiwania ludzi. Habermas bowiem ustawicznie krytykuje Unię za to, że decyzje zapadają w niej ponad głowami obywateli, bez pochylania się nad ich opiniami.

To jednak propozycja koślawa, brakuje w niej drugiej nogi – szerokiej i innej niż tradycyjne reprezentacji społeczeństw.

Nie da się zbudować nowej Europy bez woli i zaangażowania Europejczyków. Trzeba to robić i odgórnie, i oddolnie.

Tym bardziej że dziś siła opiniotwórcza przesunęła się do społeczeństw. Rozmaite obywatelskie zaangażowania przyciągają miliony Europejczyków. Tę właśnie aktywną część społeczeństw, samorzutnie powstałe elity, należy zaprosić do projektowania i budowania nowej Europy. Tyle że najpierw trzeba te aktywne środowiska wzmocnić w ich własnych krajach. Jednym słowem, rządy muszą postawić na tych, których nie kontrolują i często traktują z niechęcią. Muszą dać im szanse i środki na to, by mieli donośniejsze trybuny i w swoich krajach, i na forum Europy. Niech współdecydują o kształcie kontynentu i niech zasilą także europejskie władze. Ożywiłoby to też drogocenną, a dziś słabnącą europejską praktykę bycia i działania razem, ponad granicami, narodami i konfliktami. Tak budowana Europa miałaby szansę, by przywrócić ludziom wiarę w przyszłość. By wynegocjować możliwy kształt liberalnej demokracji socjalnej oraz uzyskać przyzwolenie obywateli. Mrzonka? Cóż, bywa tak, że dzisiejsze mrzonki stają się jutrzejszymi koniecznościami. Poza tym federalna Europa nie jest marginalnym ekstrawaganckim pomysłem. Przeciwnie, to wielka tradycja naszego kontynentu, obecna w myśli chrześcijańskiej, liberalnej i socjalistycznej. Zresztą, dotychczasowa Unia raczej nie przetrwa. Albo w końcu się rozpadnie, zachowując jakąś postać strefy euro otoczonej państwami autonomicznymi popadającymi w chaos, albo przybierze nową formę. Czemuż by nie rodem z federalistycznej mrzonki?

Wiem: w Polsce słowo „federalizm” wywołuje wśród wielu osób wściekłość, jakby było synonimem zdrady ojczyzny, lub politowanie z powodu stanu psychicznego autora. Nie mnie oceniać mój stan psychiczny, więc zwracam się do tych, którym federalizacja Europy kojarzy się z porzucaniem Polski.

Przede wszystkim w takiej Europie nie znikną narody wraz ze swymi odrębnymi kulturami. Zresztą narody trzymają się dziś mocno, także te, które nie mają swej odrębnej formy państwowej, jak Katalończycy czy Szkoci. Obserwujemy też wyraźny trend narodotwórczy, na przykład na Śląsku w Polsce. W dodatku narody ustawicznie się zmieniają; choćby Polacy z milionami emigrantów w innych krajach Europy żyją po części w diasporze. Może właśnie diaspory to przyszłość narodów?

Wspólną Europę stworzyły narody i idea przyszłości – przypomina filozof Marcel Gauchet. I dopowiada, że europejskie narody mają dwa oblicza. Jedno wojenne i opresyjne. Natomiast drugie – dziś przeważające – to otwartość, dążenie do pokoju i jednoczenia się z innymi. W projekcie sfederalizowanej Europy chodzi właśnie o to, by wzmocnić przyjazne cechy narodów, zostawiając im władzę. To one przez swoich reprezentantów kontrolowałyby nową Europę.

Usłyszę na to: a zdradzona suwerenność państwa? Ale współczesne państwo stanowi tylko jedną z władz nad ludźmi, w dodatku bardzo słabą. Tę słabość widzieliśmy choćby w kryzysie. Państwo jednak nie jest w stanie obronić nas także przed innymi efektami globalizacji: nagłym przemieszczaniem się kapitałów, brutalną likwidacją miejsc pracy w zdawałoby się stabilnych społeczeństwach czy skokami cen i kosztów życia.

Nawet najsilniejsze państwa przestały być bezpiecznym schronieniem, co oznacza, że tradycyjne pojęcie suwerenności stało się puste. Nie tylko w tym banalnym sensie, że różne posunięcia uzgadniamy w ramach Unii. Problem jest daleko bardziej dramatyczny. Unia przejęła tylko cząstkę naszej suwerenności, my zaś utraciliśmy jej bardzo wiele. Tej luki stworzonej przez nieokiełznane procesy światowe nic dziś nie wypełnia. Ludzie, nie tylko w Polsce, w całej Europie, mogą zasadnie czuć się bezbronni, poddani tyrańskiej władzy niekontrolowanych żywiołów. Dla tych, którzy chcą jedynie przetrwać w spokoju, to groźne; dla tych, którzy czują się obywatelami mającymi prawo do rozstrzygania o losach swoich i wspólnoty, to w dodatku upokarzające. A strach i upokorzenie nie są dobrymi filarami demokracji. To kolejny powód, by federalizować Europę.

Bo kto dziś broni niewzruszonej i świętej suwerenności państwa, przeciwstawiając ją zjednoczonej Europie, ten, chcąc nie chcąc, pieczętuje bezbronność własnego społeczeństwa wobec rynków i globalizacji.

Zresztą, w takiej Europie państwa nie znikną, staną się tylko mniej władcze w tych skrawkach suwerennej władzy, które im pozostały.

A problem główny, jak zawsze w historii, jest taki: jaka forma polityczna może najlepiej zagwarantować nam wolność i bezpieczeństwo. Państwo jako gwarant w tej sprawie zawodzi. Zostaje nam tylko federalna Europa.

Fragment książki Marka Beylina Spokojnie, to tylko rewolucja. 25 lat wolności i co dalej, Agora 2014. Pominięto przypisy. 

***

Serwis >>WYBORY EUROPY jest współfinansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij