W różnicy między walką o wejście do rdzenia UE a walką o dogodny, integracyjny „pakiet usług” zawiera się kluczowy dziś spór o strategię Polski w przyszłej UE.
Czeka nas Europa postatlantycka, z priorytetem dla bezpieczeństwa kosztem wolności i elastyczności kosztem spójności, wieszczy Piotr Buras, przypominając przy okazji perłę apokaliptycznej eseistyki sprzed ponad 70 lat – Zweigowski Świat wczorajszy. Wieszczy, na to wygląda, słusznie. Przyszłością kontynentu nie musi być apokalipsa ani III wojna światowa, ale Unia Europejska w znanym nam kształcie nie przetrwa, a wielkie zmiany są nieuniknione. Polsce łatwo nie będzie, ale kilku rzeczy unikać powinna z pewnością: pozostawania na obrzeżach nowych sfer integracji (bo tam solidarności będzie najmniej), osłabiania instytucji wspólnotowych (bo bez nich grozi nam koncert mocarstw), wreszcie grania „na boku” z Wielką Brytanią czy USA (bo ich interesy są dziś sprzeczne z naszymi, a do tego sprzyjałoby to dezintegracji UE i wspólnoty transatlantyckiej). Tyle szef warszawskiego biura ECFR.
To miłe (dla mnie) uczucie, zasadniczo się zgadzać z cenionym nie tylko przeze mnie ekspertem. I bardzo przykra świadomość, że tak słuszną diagnozę sytuacji najważniejszy polityk w kraju ma mniej więcej tam, gdzie inteligenckie lamenty nad Trybunałem Konstytucyjnym. A skąd znamy takie intymne szczegóły? Z wywiadu Jarosława Kaczyńskiego o Niemcach i Europie, który ukazał się na łamach „Franfurter Allgemeine Zeitung”, a który można streścić następująco: owszem, Angela Merkel w Kanzleramcie to dziś najlepsze, co nas, Polaków może spotkać (ale głównie dlatego, że Schulz to lewak, do tego prorosyjski i antypolski). Pomagajmy uchodźcom, ale w miejscu, z którego uchodzą, bo jak przybywają tutaj, to w końcu rozwalą naszą chrześcijańską cywilizację (i to będzie wasza wina, bo żeście ich swoją „gościnnością” nam na głowę ściągnęli). Na Unii w obecnym kształcie zyskujecie tylko wy, wasza kanclerz jest numerem jeden w Europie, a to przecież „nie jest zdrowa sytuacja”. Pomysłu Europy różnych prędkości „nie traktujemy dziś poważnie”, wzmocnić trzeba państwa narodowe, zredukować kompetencje Brukseli. I szlus. Aa, i jeszcze Europa jako mocarstwo z parasolem atomowym, oparte na arsenale francuskim.
czytaj także
Koncepcja rozluźnienia integracji europejskiej w kontrze do idei „federalizmu wykonawczego” Berlina jakoś trzymała się kupy, kiedy jeszcze mogliśmy udawać, że opoką „opcji polskiej” będzie Wielka Brytania. No ale już wiemy, że nie będzie. Międzymorze, podobnie jak Polska w roli lotniskowca USA w Europie to żarty. O Francuzach broniących Polski przed rosyjskim atakiem jądrowym trudno pisać bez zażenowania. Co nam więc pozostało? Chyba jednak dogadanie się z Niemcami?
Uważa tak centrolewicowy Buras, uważają tak konserwatywni Krawczyk z Kędzierskim, my z naszej kawiorowej jaczejki też tak uważamy. Od lewa do prawa różnie rozkładamy akcenty, różnie ważymy i oceniamy sprawy energii i klimatu, polityki historycznej czy pożądany kształt polityki gospodarczej w Europie. Ale wspólne dla kilku manifestów „opcji niemieckiej” z ostatnich tygodni jest przekonanie, że w jakkolwiek sensownie urządzonej Europie Niemcy będą w centrum, a Polska musi być w ich pobliżu. Co więcej, to mógłby być układ korzystny i dla obydwu stron, i przy okazji dla otoczenia.
Trzeba się dogadać z Niemcami. Uważa tak centrolewicowy Buras, konserwatywni Krawczyk z Kędzierskim, i my z naszej kawiorowej jaczejki też tak uważamy.
O szczegółach pisaliśmy niedawno, warto jednak skupić się dziś na kwestii ogólniejszej. Czy Unia Europejska z Berlinem w centrum będzie się dzielić na „rdzeń” i „peryferie”, a może raczej składać się będzie, trochę w dzisiejszym duchu, z różnych sfer współpracy (polityka obronna, polityka imigracyjna, polityka ubezpieczeń społecznych…), dodatkowo z opcją opt-out, czyli prawem rezygnacji z części dotychczasowych polityk (co naszemu rządowi marzy się np. w sprawie klimatu).
W tej właśnie różnicy (walczmy o wejście do rdzenia vs. walczmy o dogodny, integracyjny „pakiet usług”) zawiera się kluczowy dziś spór o strategię Polski w przyszłej UE. Zdaniem Piotra Burasa powstania rdzenia jest na dłuższą metę nieuniknione, bo tylko współpraca na kilku polach na raz, gdzie interesy i aspiracje różnych państw będą się równoważyć pozwoli na wzajemną solidarność: tylko pod warunkiem pomocy w kwestii uchodźców Południe gotowe będzie dokładać się do obrony militarnej Wschodu, itp. W takim układzie pogłębiłby się trend dwóch prędkości, z solidarnym dzieleniem kosztów i zysków tylko w ramach rdzenia i stopniową marginalizacją peryferii. Konserwatywni realiści (np. Marcin Kędzierski) liczą jednak na „integrację zróżnicowaną” UE w innym sensie, tzn. na scenariusz nie tyle kręgów integracji, ile właśnie indywidualnego jej profilowania pod potrzeby poszczególnych państw. Pozatraktatowy – jedyny dziś możliwy – model integracji teoretycznie pozwala na tę drugą opcję. Tyle że w takiej Europie a’la carte, z wybieraniem najsmaczniejszych kąsków przez wszystkich, wzajemnej solidarności będzie tyle, co kot napłakał. Kłopot w tym, że pod rządami PiS i w świetle deklaracji Jarosława Kaczyńskiego, walka Polski o wejście do rdzenia i jego kształtowanie nie wydaje się prawdopodobna.
Co więc pozostaje? W najkrótszym okresie wielkich zmian nie będzie – Niemcy nastawiają się na „strategiczną cierpliwość” w oczekiwaniu na konkretne ruchy administracji Trumpa i wyniki wyborów we Francji; w dłuższej perspektywie muszą jednak myśleć o większej asertywności i samodzielności Europy. O kształcie UE za parę lat zadecyduje to, co pomiędzy. Wygląda więc na to, że najrozsądniej byłoby walczyć o „otwarty i zróżnicowany” charakter możliwej integracji (do czego nawołuje realistycznie myśląca prawica, ale już nie rząd) przy zachowaniu świadomości, że „z przyczyn obiektywnych” (a nie ideologicznego zamysłu) i tak wyjdzie z tego podział na solidarystyczne centrum i rozproszone peryferie. Dla Polski i Niemiec naturalnymi polami współpracy „od zaraz” byłaby wspólnota obronna i polityka przemysłowa, z energetyką w dalszej (wymagającej dużych kompromisów) perspektywie. Jeśli zmieni się polityczna atmosfera, powinniśmy spróbować wejść w kolejne obszary, choć, jak celnie wskazuje w „TP” Olaf Osica, różnice kultur i politycznych temperamentów, a więc i politycznych strategii między naszymi krajami są głębsze i trwalsze niż rządy PiS, a nawet CDU.
Choćby z tego ostatniego powodu nie należało po wizycie kanclerz Niemiec spodziewać się cudów, ani nawet umiarkowanych przełomów – choć opiniotwórcza „FAZ” dopatrzyła się aż „złamania tabu” w ostrożnej akceptacji przez premier Beatę Szydło „zróżnicowania mechanizmów integracji, o ile wszystkim krajom członkowskim zagwarantuje się, że nie naruszą one reguł wspólnego rynku”. Ze strony kanclerz Merkel padło trochę grzecznościowych uwag (historyczna rola Solidarności), delikatna aluzja do stanu demokracji w Polsce („wiemy, jak ważne są pluralistyczne społeczeństwa, niezależność mediów i wymiaru sprawiedliwości”), ale i wskazówka, co do przyszłego modelu integracji: „każde państwo UE powinno mieć możliwość podejmowania współpracy na jakimś nowym polu, nie mogą jednak powstawać jakieś ekskluzywne kluby”. Z kolei minister Szymański komentując wspólną kolację w Łazienkach przyznał, że otwarcie traktatowej puszki pandory „wiąże się z ryzykami politycznymi”.
Czytając te wypowiedzi optymistycznie można więc uznać, że model „integracji zróżnicowanej” nie jest wykluczony, a to by znaczyło, że obecny twardy kurs Kaczyńskiego pt. „więcej państwa narodowego” plus „renegocjacja traktatów” nie zamknie nam jednak drogi do rdzenia UE po kolejnych wyborach.
Nie wiemy, rzecz jasna, czy to o tych wszystkich sprawach Jarosław Kaczyński rozmawiał z Angelą Merkel, w towarzystwie wybitnego znawcy Maksa Webera oraz nie mniej wybitnego znawcy Platona. Miejmy jednak nadzieję, że Angela Merkel wywiezie z Warszawy coś więcej niż wrażenie, że Polacy nie lubią tolerancji oraz przekonanie o upadku idei postępu.