Świat

Sierakowski w Cambridge: Spin-doktor Giedroyć odchodzi z partii?

Kto naprawdę oddał Lwów i Wilno Ukraińcom?

Jest to skrócona wersja wystąpienia Sławomira Sierakowskiego na Uniwersytecie Cambridge. Tekst ukazał się pierwotnie w „Magazynie Świątecznym Gazety Wyborczej” i na stronie internetowej Wyborcza.pl. 

**

Kryzys w Grecji i przemiany na krajowej scenie politycznej przykrywają dziś kwestię Ukrainy, która pozostaje przecież tematem o pierwszorzędnej wadze dla przyszłości Polski. Obyśmy nie zapomnieli, że to tam się rozstrzyga przyszłość Polski. Tymczasem po wyrzuceniu Radka Sikorskiego i Bartłomieja Sienkiewicza, dwóch ekspertów od polityki wschodniej z rządu i w ogóle z polityki, a także po przegranej Bronisława Komorowskiego, polska polityka wschodnia nie ma już żadnego lidera. Można również odnieść wrażenie, że zainteresowanie Ukrainą spadło także wśród zwykłych Polaków. Każde współczucie ma niestety swój termin ważności.

Gdy słabnie więc fala emocjonalnego poparcia dla Ukrainy, warto uświadomić sobie do bólu twarde, pragmatyczne podstawy wciąż oficjalnie obowiązującego w naszej polityce paradygmatu myślenia o kwestii ukraińskiej. Tym bardziej, że wiele wskazuje na to, iż po raz pierwszy po ’89 roku jest on zagrożony. Zaczęło się już podczas wyborów prezydenckich, gdy nagle większość kandydatów w większej lub mniejszej skali chciała układać się z Rosją, kosztem europejskich aspiracji Ukraińców. Ton Ewy Kopacz także się nieco zmienił w porównaniu do jej poprzednika. A wszystko podobno ma być przesunięciem się od nadmiernego romantyzmu w myśleniu o polityce wschodniej w stronę realpolitik.

Pragmatyzm tak, ale nie głupi

Nie tylko w Polsce kwestia Ukrainy najlepiej pokazuje, że w polityce są mądre i głupie pragmatyzmy. W głupich pragmatycznych argumentach na Zachodzie wyspecjalizowali się niektórzy amerykańscy intelektualiści lewicy i wielu niemieckich polityków lewicy, których nazwałem „użytecznymi idiotami Putina” w tekście dla „NYT” i „Gazety Wyborczej”. Ich argumenty mają być pragmatyczne, ale de facto są tylko pseudopragmatyczne, bo przynoszą zgoła odwrotny skutek, czyli pogarszają sprawę. Najczęściej nie są to zresztą wcale argumenty uwarunkowane pragmatyzmem, ale antyamerykanizmem, czyli moralnym resentymentem.

Często to, co mogłoby być pragmatyczne w relacji z państwem zachodnim, przynosi zupełnie odwrotny skutek, gdy mamy do czynienia z Rosją.

Rosja bowiem nie jest byłym imperium, które pożegnało się ze swoją misją, ale jest byłym imperium, które się z tym nie pogodziło. Dlatego ustępowanie Rosji jest dla niej zachętą do pójścia dalej, gdy dla innego państwa mogłoby być zachętą do kompromisu. Wojna w Gruzji wybuchła zaraz po szczycie NATO, gdy Zachód nie mógł się zdecydować, czy zaprasza Gruzję do NATO, czy nie i wysłał niejasną wiadomość. Rosji nie trzeba było dwa razy powtarzać. Wiedziała, jak dalej postępować z Gruzją.

To jest przykład głupiego pragmatyzmu. Podobnie jak argumenty, że zniesienie sankcji może być dla Rosji zachętą do odprężenia. Historia Rosji nie zna analogicznego przypadku. Zna natomiast przypadki, gdy Rosja przyciśnięta do muru ustępowała, jak podczas kryzysu w Zatoce Świń w 1961 roku.

To teraz przyjrzymyjmy się, ile romantyzmu, a ile realpolitik jest w podstawach dotychczasowej polskiej polityki wschodniej.

Niemoralny Giedroyć

To fakt, że Jerzy Giedroyć w naszej pamięci zbiorowej funkcjonuje jako postać krystaliczna –sumienie narodu. Narodu, który nie miał szczęścia ani do geografii, ani do historii. Jakże się zdziwimy, jeśli zajrzymy do jego przedwojennej biografii, którą wydał jakiś czasu temu Marek Żebrowski. W dzisiejszej nomenklaturze można byłoby go śmiało nazwać cycznicznym populistą, macherem medialnym, spin-doktorem dygnitarzy, a nawet bojówkarzem. Do końca życia w wywiadach mówił: „dla mnie nie ma moralności w polityce”.

Zaczynał od szefowania endeckiej organizacji, jaką była Patria i kolegowania się z późniejszymi ONR-owcami, żeby następnie podczas zamachu majowego przejść na stronę piłsudczyków. „Wyleczyło mnie to zupełnie z parlamentaryzmu  mówił  i przekonało o konieczności rządów autorytarnych”. Giedroyciowi, a szczególnie publicystom jego pism, zdarzało się poruszać na granicy antyzemityzmu, a może i ją przekraczać; zdarzało mu się powoływać na hitleryzm, był zwolennikiem posiadania kolonii, poparł prześladowanie opozycji w Brześciu, a nawet założenie obozu w Berezie Kartuskiej.

Ciekawie pisał o grupie Giedroycia żydowski publicysta i sprawozdawca sejmowy Bernard Singer: „Na prawym skrzydle znajduje się legja mocarstwowa, wychowankowie dawnej narodowej demokracji, dzieci ziemian, zwolennicy monarchistycznej władzy, połączonej z jakimś nieokreslonym liberalizmem wobec mniejszości narodowych. Zresztą trudno się zorjentować w bagażu ideologicznym tej grupy. Panicze buntują się, czegoś nie chcą, ale nie wiedzą jeszcze dokładnie, czego chcą. (…) Miast nacjonalistycznych haseł endecji wysunięto program imperjalistyczny. U stóp Smoleńska rozłożyć miał swe namioty wódz wojska polskiego, aż po Królewiec sięgać miała władza polska”.

Minister rolnictwa Leon Janta-Połczyński, którego „teczkowym” i „spin-doktorem” był młody polityk, musiał stopować jego radykalne pomysły. Miłosz „oświadczył mi  – wspominał JantaPołczyński – któregoś dnia: <<Mogę się pochwalić Panu Ministrowi, mam nareszcie zorganizowaną bojówkę dla jego ochrony (…) Moi bojówkarze są dobierani wyłącznie po inteligencji. Pan ich nigdy nie będzie widział, ale musi Pan mieć poczucie swego bezpieczeństwa>>”. Oczywiście Minister się nie zgodził. Giedroyciowi  opisuje jego biograf zdarzało się i później wykorzystywać nie tylko pióra, ale i pięści swych kolegów z „Myśli Mocarstwowej” i podaje przykład, gdy „mołojcy” Giedroycia mieli wybić szyby w ambasadzie Niemiec, na polecenie swojego przywódcy.

Kto naprawdę oddał Lwów i Wilno Ukraińcom?

Dla Giedroycia Ukraina zawsze była bardzo ważna. Program jego i jego środowiska (Ksawery i Mieczysław Pruszyński, Aleksander i Adolf Bocheński) wpisywał się przed wojną w szerszy nurt zwany „prometejskim”, który zmierzał do osłabienia Związku Radzieckiego z powodu etnicznych napięć. W tamtym czasie Giedroyć chciał asymilacji państwowej, czyli zdobycia lojalności Ukraińców, którzy w zamian za przychylność wyrzekliby się swoich aspiracji niepodległościowych w ramach obszarów należących do II RP, czyli Wołynia i Galicji Wschodniej. Prometeizm wówczas był zjawiskiem pozytywnym, gdy alternatywą były pacyfikacje Ukraińców i typowa polityka kolonialna. Ale też przegranym i anachronicznym, gdyż przechowywał polski protekcjonalizm wobec Ukraińców i nie doceniał ich własnych aspiracji niepodległościowych.

Politykę wschodnią trzeba było wymyślić od nowa i jednocześnie oprzeć się moralnemu szantażowi „akceptacji czwartego rozbioru Polski”, czyli powojennych granic. Właśnie wydana dwutomowa książka Stanisława A. Kowalczyka Wena do polityki, choć jej bohaterem jest Juliusz Mieroszewski, uważany za tego, który odważnie zrewolucjonizował nasze myślenie o wschodzie, ukazuje stopniowy, ale nie skokowy charakter zmiany tego sposbu myślenia.

Znaczny postęp dokonał się już na początku lat 50., gdy Paryska „Kultura” niewiele jeszcze znaczyła na emigracji. Polski poeta Józef Łobodowski poddał totalnej krytyce dotychczasowe postępowanie Polaków wobec Ukraińców. Pokój w Rydze z 1920 roku nazwał ukraińską Jałtą. Wymienił znaczące bitwy podczas wojny polsko-bolszewickiej, które udało się wygrać dzięki Ukraińcom, o czym do dziś się nie mówi. Łobodowski wprost potępił politykę władz II RP wobec Ukraińców. Podkreślił absurdalny z punktu widzenia obu narodów charakter „wzajemnej rzezi” na Wołyniu w czasie II Wojny Światowej. Stąd już było tylko krok do fundamentalnego pytania, które otworzyło drogę Mieroszewskiemu do ostatecznej zmiany sposobu myślenia: jaki sens dla polskiej niepodległości ma wzajemna nienawiść między Polakami i Ukraińcami?

Łobodowski sformułował program, ale był to program politycznie słaby, z jednym tylko, ale bardzo ważnym i sensownym punktem, czyli z bezwarunkowym poparciem dla aspiracji niepodległościowych Ukrainy. Nie przesądzał przy tym przebiegu granic. Proponował polsko-ukraińskie kondominium na spornych obszarach (tzw. Ziemi Czerwieńskiej). Namawiał Ukraińców do wstąpienia do przyszłej federacji narodów Europy Środkowo-Wschodniej.

Ale nie Łobodowski wywołał największe kontrowersje. W tym 1952 roku pojawił się list alumna seminarium katolickiego w Pretorii, Józefa Majewskiego, który zbulwersował Polonię, w efekcie czego „Kultura” straciła wielu prenumeratorów.

Autor stwierdził i dobrze to uargumentował, że Wilno i Lwów nigdy nie były rdzennie polskimi miastami i że polskie aspiracje do ich przejęcia powinny wygasnąć.

Dopiero na tak przygotowanym gruncie mogły dwie dekady później pojawić się teksty Juliusza Mieroszewskiego. Ostateczna zmiana paradygmatu dokonała się, gdy publicysta „Kultury”, zamiast zajmować się relacjami narodu polskiego z ukraińskim, litewskim i białoruskim, skupił się na konkretnych warunkach zapewnienia bezpieczeństwa przyszłemu państwu polskiemu, gdy rozpadnie się z ZSRR wzdłuż swoich wewnętrznych granic republik. Zauważmy, że ich istnienie Mieroszewski uważał za bardzo istotną okoliczność.

Mieroszewski zdawał sobie sprawę, że jego rozumowanie jest chłodne i pragmatyczne, ale wiedział też, że może nabrać wymiaru moralnego i w ten sposób zostać bardzo wzmocnione. Bo żadne argumenty tak nie mobilizują narodów, jak argumenty moralne. I w ten sposób realizm stał się z czasem nowym idealizmem i stąd pewnie taki odcień romantyzmu w wizerunku naszej polityki wobec Ukrainy. I stąd jednocześnie zagrożenie, że zsunie się w stronę jakiejś znowu protekcjonistycznej i nierealnej wizji polskiej strefy wpływów, co przydarzyło się Lechowi Kaczyńskiemu. Generalnie jednak dzięki osiągnięciom środowiska Giedroycia nie mamy takich problemów jak Węgry dziś, niepogodzeni ze zmianami terytorialnymi i dalej rojący o Wielkich Węgrzech, co tylko je czyni jeszcze mniejszym w geopolityce.

Jest to skrócona wersja wystąpienia Sławomira Sierakowskiego na Uniwersytecie Cambridge. Tekst ukazał się pierwotnie w „Magazynie Świątecznym Gazety Wyborczej” i na stronie internetowej Wyborcza.pl. 

 

**Dziennik Opinii nr 208/2015 (992) 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Sławomir Sierakowski
Sławomir Sierakowski
Socjolog, publicysta, współzałożyciel Krytyki Politycznej
Współzałożyciel Krytyki Politycznej. Prezes Stowarzyszenia im. Stanisława Brzozowskiego. Socjolog, publicysta. Ukończył MISH na UW. Pracował pod kierunkiem Ulricha Becka na Uniwersytecie w Monachium. Był stypendystą German Marshall Fund, wiedeńskiego Instytutu Nauk o Człowieku, uniwersytetów Yale, Princeton i Harvarda oraz Robert Bosch Academy w Berlinie. Jest członkiem zespołu „Polityki", stałym felietonistą „Project Syndicate” i autorem w „New York Times”, „Foreign Policy” i „Die Zeit”. Wraz z prof. Przemysławem Sadurą napisał książkę „Społeczeństwo populistów”.
Zamknij