Terapia proponowana przez polskich wolnościowców wygląda bardziej jak rozprawka z wiedzy o społeczeństwie niż projekt ustawy, ale postawiona diagnoza jest słuszna.
Ban dla Konfederacji na Facebooku za szerzenie dezinformacji dotyczącej pandemii i mowę nienawiści był jednym z najgorętszych tematów zeszłego tygodnia. Gdy konserwatyści poznali na własnej skórze moc tak hołubionego przez siebie wolnego rynku, padły górnolotne pytania o wolność słowa i granice władzy korporacji technologicznych.
Z wolnościowców można się podśmiechiwać, ale sytuacja z Konfederacją i Facebookiem uwidoczniła poważny problem. Big tech trzeba regulować, tylko że nasi politycy nie mają o tym bladego pojęcia.
50 baniek za ban
Już dwa dni po utracie strony na Facebooku Konfederacja zaprezentowała projekt ustawy o ochronie debaty publicznej w internecie. Zakazywałaby ona serwisom społecznościowym kasować treści publikowane przez organizacje polityczne pod groźbą kary do 50 milionów złotych.
Co ciekawe, w rozumieniu projektu serwisem społecznościowym jest każda usługa elektroniczna „polegająca na umożliwieniu użytkownikom udostępniania treści innym użytkownikom”, z której w Polsce korzysta ponad milion osób rocznie. W tak szerokiej definicji mieszczą się nie tylko Facebook, Twitter czy YouTube, ale też Allegro, dysk internetowy Dropbox czy strona do organizowania charytatywnych zrzutek Siepomaga.pl. Innymi słowy: według wizji wolnościowców żadna większa witryna z funkcją publikowania treści nie miałaby prawa egzekwować własnego regulaminu wobec partii politycznych.
czytaj także
Ironiczne jest, że Albicla, strona reklamowana przez środowiska prawicowe jako „polski Facebook” i strefa wolnego słowa, mogłaby dalej usuwać treści do woli. Nie ma bowiem wystarczającego zasięgu, by spełniać definicję serwisu społecznościowego według Konfederacji.
Jeszcze ciekawszy jest kolejny ustęp ustawy. Według niego 50-milionowa kara czekałaby także administratora serwisu, który „ogranicza dostęp innych użytkowników serwisu społecznościowego do treści publikowanych przez organizację polityczną, w szczególności poprzez wyświetlanie tych treści innym użytkownikom serwisu społecznościowego na innych zasadach niż przyjęte dla ogółu użytkowników”.
W założeniach chodzi tu o sprzeciw wobec tak zwanych shadow banów. Portale społecznościowe serwujące treści na podstawie algorytmu rekomendacji, jak Facebook czy Instagram, mogą obcinać zasięg stronom i użytkownikom. Ma to na celu przede wszystkim odfiltrowanie oszustw, spamu i dezinformacji.
Facebook jako przykłady treści, którym ogranicza zasięg, wymienia między innymi farmy reklam, linki do podejrzanych domen i sensacyjne treści dotyczące zdrowia. Od kilku lat jednak amerykańscy konserwatyści promują teorię spiskową, według której platformy społecznościowe shadowbanują ich w celach politycznych.
Do tej pory nie znalazły się na to żadne dowody, co nie przeszkodziło polskiej prawicy w podchwyceniu tematu. Stąd w proponowanej przez Konfederację ustawie zapis o zakazie ograniczania zasięgu. Pomysł absurdalny i zdradzający elementarne braki w wiedzy o tym, jak funkcjonują social media.
Szczegółowe działanie algorytmów rekomendacji to pilnie strzeżony sekret internetowych korporacji. W dodatku mechanizmy te ciągle ewoluują i często testowane są w różnych wariantach w celu maksymalizacji czasu spędzanego na stronie przez użytkowników, niezależnie od ich politycznych upodobań. Wreszcie – natura tych algorytmów polega na personalizacji treści, więc mówienie o „zasadach przyjętych dla ogółu użytkowników” jest z gruntu chybione.
W skrócie, partia otwarcie romansująca z faszystami, której dostęp do debaty publicznej został ograniczony za publikowanie treści niebezpiecznych i nienawistnych, chce dać sobie gwarant, że w przyszłości będzie mogła publikować, co chce i gdzie chce, bez konsekwencji. A kto się temu sprzeciwi, niech płaci 50 baniek.
Jak Konfederacja rozumie wolność gospodarczą? Sprawdziliśmy to
czytaj także
Dość cenzury na forach dla majsterkowiczów
Konfederacja nie jest jedyną polską partią, która zabiera się za regulowanie big tech. Wiceminister sprawiedliwości z ramienia Solidarnej Polski, Sebastian Kaleta, od ponad roku pracuje nad ustawą o ochronie wolności słowa użytkowników serwisów społecznościowych.
Na fali afery o Facebooka Kaleta odkurzył swój projekt i zaprezentował go wspólnie ze Zbigniewem Ziobrą. Ministerstwo Sprawiedliwości chce, by przy Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji powstała pięcioosobowa Rada Wolności Słowa, do której będą mogli odwoływać się użytkownicy serwisów społecznościowych, którym administratorzy skasowali treści lub zablokowali konto. Rada będzie mogła nakazać portalom cofnięcie decyzji pod groźbą milionowych kar.
Już we wrześniu Rzecznik Praw Obywatelskich Marcin Wiącek negatywnie zaopiniował ten projekt, twierdząc, że „wiążą się z nimi wątpliwości dotyczące poszanowania podstawowych praw obywateli”. Nie należy jednak robić sobie złudzeń, że Ziobro i Kaleta wzięli sobie te uwagi do serca.
Ale nawet pominąwszy uwagi RPO, pomysł Ministerstwa Sprawiedliwości, podobnie jak ten Konfederacji, rozbija się o realia działania serwisów społecznościowych. Największe platformy mają ogromne sztaby moderatorów – dla Facebooka zajmuje się tym 15 tysięcy osób – którzy pracują pod presją i w wielkim stresie, a i tak nie są w stanie przejrzeć wszystkich zgłaszanych treści i muszą wspomagać się algorytmami. Tymczasem Ziobro i Kaleta wierzą, że może nad tym czuwać pięcioosobowa polityczna rada z nadania Sejmu.
czytaj także
Dodatkowo, według ich projektu serwis społecznościowy to po prostu strona internetowa, która ma ponad milion użytkowników i pozwala na tworzenie i udostępnianie treści. Innymi słowy, jeśli projekt Ministerstwa Sprawiedliwości wejdzie w życie, to gdy moderator na forum Elektroda.pl skasuje wam posta, śmiało możecie zaskarżyć sprawę do Rady Wolności Słowa.
Pomysły ziobrystów i Konfederacji na regulowanie big tech balansują gdzieś między kompletnym niezrozumieniem skali i natury problemu a cynicznym wykorzystywaniem debaty o wolności słowa, żeby z mediów społecznościowych uczynić niczym nieskrępowane tuby propagandowe.
Ich indolencja byłaby nawet zabawna, gdyby nie to, że z problemami wynikającymi z niedoregulowania branży internetowej borykamy się już teraz. Pogłębiają się tym bardziej, im dłużej pozostają nierozwiązane, choć brak rozwiązań i tak wydaje się lepszy od prawicowych fantazji o walce z shadow banami.
Europejski kierunek
Krzysztof Bosak, jeden z liderów Konfederacji, w niedawnym wywiadzie dla Spider’s Web powiedział: „Rynek informacyjny jest strategicznym sektorem, a w Polsce social media powinny być traktowane równie poważnie co media tradycyjne, bo też wpływają na demokrację. W przypadku mediów tradycyjnych mamy przecież specjalne prawo prasowe, regulujące prawa i obowiązki nadawców. Podobnie w przypadku operatorów telekomunikacyjnych. Platformy społecznościowe są gdzieś na styku mediów i telekomunikacji i stają się obecnie informacyjnym krwiobiegiem demokracji”.
Terapia proponowana przez Bosaka i jego kolegów po szalu wygląda bardziej jak rozprawka z wiedzy o społeczeństwie niż projekt ustawy, ale postawiona diagnoza jest słuszna.
Giganci mediów społecznościowych mają ogromną władzę. Facebook, Instagram, YouTube, Twitter i TikTok docierają do miliardów użytkowników i sięgają do każdego zakątka świata. Ich algorytmy rekomendacji decydują o tym, jakie treści zobaczymy, a jakie nas ominą. Nikt nie ma takiego wpływu na obieg informacji na świecie jak te korporacje. W każdym innym strategicznym sektorze – energetyce, telekomunikacji, zbrojeniówce – obowiązują ścisłe reguły gry. W internecie zaś najwięksi gracze sami są sobie arbitrami. Decyzje o moderowaniu treści podejmują wyłącznie w trosce o rachunek zysków i strat.
Od czasu referendum w sprawie brexitu i wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych w 2016 pytanie o to, w jaki sposób media społecznościowe kształtują demokrację, stało się jednym z najważniejszych tematów współczesności.
Facebook był nieustannie krytykowany za to, że nie robi wystarczająco wiele, by zapobiegać dezinformacji. Prezes firmy, Mark Zuckerberg, bronił się frazesami o wolności słowa, której jego zdaniem cyfrowe platformy nie powinny ograniczać. Tym szlakiem szli też pozostali internetowi giganci.
Karta odwróciła się w zeszłym roku, po tym, jak Facebook i Twitter zablokowały konta Donalda Trumpa za podżeganie do zamachu stanu. Decyzja ta wywołała ogromne kontrowersje. Kolejną granicą wolności słowa okazała się pandemia. Portale społecznościowe zaczęły oznaczać posty zawierające fałszywe lub mylące informacje na temat koronawirusa, ponownie rozpalając debatę o tym, gdzie kończy się ich władza.
Ale niezależnie od tego, w którą stronę wychylają się tendencje administratorów – czy dopuszczania kompletnej samowolki, jak w przypadku niemoderowanych treści nawołujących do ludobójstwa Rohingjów, czy bardziej restrykcyjnego egzekwowania regulaminu, jak w przypadku strony Konfederacji – ich działania pozostają nieskuteczne. Platformy wciąż są pełne fake newsów i mowy nienawiści. Do tego stopnia, że regularnie doprowadzają młodzież do myśli samobójczych.
Od symbolicznego początku debaty o miejscu mediów społecznościowych w demokracji za chwilę minie sześć lat. Internetowi giganci przez cały ten czas zapewniali, że potrafią rozwiązać własne problemy, ale do dziś im się nie udało. A dostęp do informacji jest kwestią zbyt ważną, by przez kolejne lata miał pozostać poligonem doświadczalnym korporacji z Doliny Krzemowej.
Dobra wiadomość jest taka, że Unia Europejska dostrzega wagę problemu i pracuje nad projektem Digital Services Act, który ma usprawnić i ujednolicić europejskie prawo dotyczące firm internetowych. DSA skupia się na wielu kwestiach, które projekty Ministerstwa Sprawiedliwości i Konfederacji opisują nieudolnie albo nie robią tego wcale.
W pierwszej kolejności rozróżnia typy platform cyfrowych i dostosowuje przepisy zależnie od ich zasięgu i rodzaju działalności. Niektóre z założeń DSA to utworzenie Europejskiej Rady ds. Usług Cyfrowych, która zajmie się nadzorowaniem rynku internetowego, wymuszenie na portalach społecznościowych transparentności w kwestii tego, jak działają algorytmy rekomendacji i reklam, oraz stworzenie możliwości odwołania od decyzji moderatorów.
Metawersum ma cię skłonić do wydawania pieniędzy. A czy może zrobić też coś dobrego?
czytaj także
Dodatkowo, największe platformy zostaną zobowiązane do kooperacji z badaczami zajmującymi się ich wpływem na społeczeństwo. DSA nie jest oczywiście dżinem z lampy, który na nasze życzenie rozwiąże wszystkie problemy współczesnego internetu. W opinii organizacji pozarządowych nie jest też dokumentem bezbłędnym. Electronic Frontier Foundation zgłasza zastrzeżenia do zbyt dużej ingerencji w prywatność użytkowników, w tym w wymóg rejestracji numeru telefonu dla twórców treści pornograficznych, zaś Access Now zwraca uwagę na niejasności w tym, jak regulacje Digital Services Act miałyby być egzekwowane.
To jednak wciąż największa nowelizacja europejskiego prawa dotyczącego usług cyfrowych w XXI wieku i fundament, na którym można budować regulacje Facebooków tego świata. Zarówno w kwestii ochrony wolnego słowa, jak i walki z dezinformacją. Przy wszystkich niedoskonałościach to wciąż krok we właściwą stronę.
Niestety, jest też zła wiadomość.
DSA a USA
Rzecznik Praw Obywatelskich w opinii na temat projektu Ministerstwa Sprawiedliwości rekomendował poczekanie z dalszymi pracami, aż DSA wejdzie w życie. Ale ziobryści nie są zainteresowani podążaniem ścieżką wyznaczoną przez DSA i uważają unijny projekt za szkodliwy.
Tak mówi o nim wiceminister Kaleta: „Te rozwiązania niosą ogromne ryzyko dla polskich obywateli. One wręcz wzmacniają możliwości tych wielkich podmiotów w zakresie cenzurowania. Podmioty mają się podporządkować unijnemu prawu, ale niemal wyłącznie w zakresie usuwania treści niezgodnych z tym prawem”.
Strona ministerstwa pisze o DSA w podobnym tonie: „Ministerstwo Sprawiedliwości dostrzega, że niestety rozporządzenie to, wolą Komisji Europejskiej oraz niektórych państw, podąża w kierunku cenzorskim, skupiając się wyłącznie na ułatwieniu usuwania treści z internetu”.
To nieprawda, że DSA skupia się tylko na usuwaniu informacji. Po pierwsze, zakres projektu jest dużo szerszy niż rodzimych propozycji. Po drugie, unijne przepisy mają zapewniać użytkownikom drogę odwołania od decyzji moderatorów wielkich platform, zaś państwom członkowskim możliwość audytowania systemów moderacji. Niestety prawda nie interesuje ani Ministerstwa Sprawiedliwości, ani Konfederacji, która także jest krytyczna wobec DSA. Polska prawica w kwestii regulacji internetowych gigantów zdecydowała się obrać kierunek amerykański i stała się echem republikańskich narracji zza oceanu.
Zwolennicy Donalda Trumpa, szczególnie od kiedy profil byłego prezydenta został skasowany z największych portali społecznościowych, lubują się w opowieściach o tym, że Facebook, Twitter i YouTube to cenzorzy walczący z wolnością słowa. W wyrażaniu takich opinii zupełnie nie przeszkadza im fakt, że prawicowe treści i konserwatywni twórcy cieszą się tam największą popularnością, zaś sam Mark Zuckerberg regularnie spotykał się z prominentnymi konserwatystami.
Do amerykańskich polityków polską prawicę przybliża też stopień obycia z big tech. Gdy kilka lat temu przedstawiciele Facebooka i Google zeznawali przed amerykańskim Kongresem, musieli odpowiadać na pytania takie jak „Czy kiedy wysyłam maile z WhatsAppa, to widzą je reklamodawcy?”, „Czy zdaje sobie pan sprawę z problemu piractwa internetowego?” albo „Dlaczego kiedy wpisuję w Google idiota, to wyskakuje Donald Trump?”. Przesłuchanie godne Rady Wolności Słowa.
Marsz Niepodległości był spokojny. I właśnie to powinno nas martwić
czytaj także
Platformy internetowe urosły do tego stopnia, że mają dziś większy wpływ na opinię publiczną niż media tradycyjne, zarówno w Polsce, jak i na świecie. Do tej pory ten wzrost był nieregulowany, co przyniosło konsekwencje w postaci fali dezinformacji i hejtu oraz ciągłych wojenek o granice wolności słowa.
Musimy się z tym zmierzyć, bo Facebook, Google i Twitter już pokazały, że same nie chcą lub nie potrafią. Niestety, w momencie, gdy potrzeba nam trzeźwego spojrzenia i kooperacji z Unią w sprawie DSA, na pierwszy plan wysuwają się konserwatyści z niebezpieczną mieszanką eurosceptycyzmu, cynizmu i niekompetencji.
Oby ich projekty skończyły jak strona Konfederacji na Facebooku.