Niekompetentny i pełen pychy Trump kontra merytoryczna, ale pozbawiona wyrazistości Clinton.
How low can you go? Czyli „jak nisko można upaść?” – pytali przed debatą komentatorzy i komentatorki, i to samo pytanie będzie towarzyszyć kampanii prezydenckiej w USA aż do końca. Nie chodzi wyłącznie o to, jak bardzo poniżej pasa uderzać będzie Trump i do jak brukowych argumentów zejdą sztaby, ale także jakie nowe dno osiągną rankingi obojga kandydatów, którzy już pobili w tej niechlubnej kategorii rekordy. Pierwsza z przedwyborczych debat nie wyczerpała z pewnością morza oskarżeń, jakie mają wobec siebie nawzajem dwie połówki podzielonej Ameryki, którą – choć nie odzwierciedlając linii podziału w stu procentach wiernie – reprezentują dziś Trump i Clinton. Debata pokazała jednak dość rzetelnie, o co w tej kampanii chodziło, jakie są najważniejsze merytoryczne i pozamerytoryczne wątki w wyborach, a także jakie problemy ma dziś demokratyczna polityka w ogóle.
Po kolei. O czym była debata? Pierwszą jej część, zwyczajowo zarezerwowaną dla polityki krajowej i gospodarki, zdominował temat umów handlowych i wypływania z USA miejsc pracy. Kandydaci odbijali się od NAFTA, podpisanej w połowie lat 90. przez administrację Billa Clintona umowy handlowej znoszącej cła i podatki od handlu między krajami Ameryki Północnej, która zacieśniła więzy handlowe między USA i sąsiadami, Kanadą i Meksykiem. Hillary, nieco z musu obrończyni porozumienia – dziś bowiem ze sceptycyzmem odnosi się do analogicznych planów, ukrywających się pod akronimami TPP (z krajami Pacyfiku) oraz TTIP (z UE) – przekonywała, że miejsc pracy w USA nie ubyło, ale przybyło, a kraj gospodarczo zyskał. Trump pięciokrotnie nazwał NAFTA najgorszym porozumieniem w historii. W krytycyzmie, który z pewnością przemawia do białej klasy robotniczej, punktował poprzednie rządy za całkiem realne problemy: spadającą produkcję przemysłową w amerykańskiej gospodarce, upadek miast przemysłowych, deficyt handlowy. Było to o tyle łatwiejsze niż nieco chybotliwe stanowisko Clinton w sprawie handlu, że znalezienie pojedynczego, tajemniczego i niejasnego faktu („układu”) i zrzucenie nań odpowiedzialności za całe zło – im mniej wyborcy z tego rozumieją, tym lepiej – to elementarz prawicowego populizmu.
„NAFTA to najgorsze, co się zdarzyło” – tyle mieli fani i fanki Trumpa zapamiętać, i to się z pewnością udało. A że niekoniecznie popiera go w tym partia, łożący na republikanów miliarderzy, którzy (podobnie jak i sam Trump) raczej na NAFTA nie stracili, to już drobiazg.
Trump stosuje się do dobrze znanej zasady, że łatwiej przykuć uwagę, zmobilizować, a następnie przekierować gniew, jeśli najpierw zbuduje się strach.
NAFTA stała się synonimem tego, co niedobre, a kolorowe, nawet jeśli groteskowe obrazki („amerykańskie lotniska wyglądają jak z trzeciego świata”) pozwoliły odnieść się do treści szerokim masom wyborców na zasadzie prostej gry skojarzeń. Dobrze to znamy. Kontra Clinton była merytoryczna, ale pozbawiona tej nośności, była sekretarz stanu po prostu trzeźwo zauważyła, że jeśli nie będzie w kraju bardziej sprawiedliwych podatków, to nic po pomstowaniu na umowy handlowe. Gdy przyszło atakować, Clinton sugerowała, że być może Trump wcale zresztą w Ameryce podatków nie płaci i dlatego odmawia ujawnienia swojego zeznania podatkowego.
W dalszej części debaty kandydaci odpowiadali na pytania o zapalne sprawy społeczne: przemoc policji, rasizm, dostęp do broni. Tam, gdzie Clinton serwowała poprawne ogólniki, Trump meandrował. Z jednej strony chciał, aby na sali wybrzmiało echo Ronalda Reagana („prawo i porządek!”), z drugiej jednak nie mógł zapędzić się i skrytykować prawa do posiadania broni, tak popularnego wśród wyborców republikanów. Twierdził więc, że on „zabierze broń gangom”, jednocześnie atakując Clinton za właściwie analogiczne stanowisko. Różnica taka, że wcześniej w tym samym segmencie Trump straszył „gangami imigrantów” – aby Amerykanie nie mieli wątpliwości, kto jest winny przemocy w ich kraju. Obcy. Gdy Clinton wytknęła mu kłamstwo – wbrew temu, co mówił, w Nowym Jorku wskaźnik morderstw maleje, nie rośnie – brnął dalej, sugerując, że kiedyś z przestępcami obchodzono się bez ceregieli i było to skuteczniejsze. Powtarzał też – miłe dla prawicowego ucha – komunały o gorsecie politycznej poprawności, sugerując, że „policja boi się zrobić cokolwiek”.
Odważna teza w kraju, w którym policja ma szerokie uprawnienia, a regularnie opisywane przez prasę przypadki nadużycia siły podczas służby bynajmniej nie wskazują, żeby policjanci bali się sięgnąć po paralizator, pałkę albo pistolet, gdy uznają to za konieczne.
Ale, raz jeszcze, polityczna strategia Trumpa każe mu utrzymywać, że USA znajduje się w ruinie – w szczególności wszystkie te obszary funkcjonowania państwa, za które odpowiada rząd federalny.
Część końcową, dotyczącą polityki zagranicznej, zdominowało tak zwane Państwo Islamskie i terroryzm. Trump zaatakował NATO za to, że jest „przestarzałe” i nie zajmuje się tym, czym powinno, czyli zwalczaniem terroryzmu. Również i tu, aby rozdmuchać strach, Trump zwielokrotnił zagrożenie, jakie stanowi ISIS – o ile grupa w rzeczywistości jest przerażającą zbieraniną morderczych fanatyków i zwyczajnych przestępców, to terroryzują oni przede wszystkim teren Syrii, Iraku i Afganistanu, największe okrucieństwa zadając cywilom na Bliskim Wschodzie. Powiązane z ISIS komórki mogą odpowiadać też za zamachy w Europie. Ale sugerowanie – jak robi to Trump – że ISIS jest zagrożeniem militarnym dla USA i NATO w całości, jest niepoważne, podobnie jak sugestia, że nikt nie podejmuje militarnych wysiłków przeciwko tej bojówce. W zniszczeniu ISIS przeszkadza polityka – ale nie brak siły militarnej. Trump zaś idzie tak daleko, żeby odmalować radykałów jako regionalną potęgę, do tego „lepszą w internecie” niż USA, które „wymyśliły internet”. W całej tyradzie zawarte jest jednak oskarżenie fundamentalne – i wcale niezmyślone – o rolę USA w destabilizacji regionu i umożliwieniu powstania ISIS.
Oczywiście, zapytany o plan pokonania ISIS, Trump odwrócił całą sytuację, próbując wykpić Hillary, że „o jej planie to można sobie poczytać w internecie”. Faktyczny plan Trumpa na bezpieczeństwo na świecie, jeśli cokolwiek takiego można z wypowiedzi w debacie wyczytać, polega na globalnej zrzutce na USA, które będą świadczyć usługi ochronne za pieniądze albo nie będą świadczyć ich wcale – trudno powiedzieć. Kluczowe jest to, że inni powinni płacić Ameryce za to, że jest. „Wystarczy z nimi pogadać” – przekonywał w pewnym momencie.
Zapytany o globalne cyberbezpieczeństwo w kontekście ataków elektronicznych na Amerykę przeprowadzanych spoza jej terytorium, odpowiedział natomiast, że ma syna, syn ma dziesięć lat i dobrze radzi sobie z komputerem.
To ostatnie zdanie z pewnością najlepiej obrazuje moc niekompetencji, ignorancji i pychy, jaką wprowadziła do prezydenckiego wyścigu kandydatura Trumpa. To nie do Ameryki jednak i nie do samych debat ogranicza się dziś problem z polityką „po prawdzie” – mamy ten problem w Wielkiej Brytanii, jest on coraz widoczniejszy w Polsce i w Rosji; w stabilnych demokracjach, krajach wkraczających na drogę nieliberalną, jak i w autokratycznych demokracjach potiomkinowskich. Co robić, gdy w spektaklu polityki liczy się jedna waluta, a jest nią uwaga? Jak nie równać w dół, kiedy za najbardziej bałamutną, wulgarną, niespójną wypowiedź nie ma kary? Jak wiele swojego czasu zainwestować w fact-checking, prostowanie fałszu, polemikę na argumenty, żeby cokolwiek z tego czasu zostało jeszcze na zajęcie własnego stanowiska? To głęboka i perfidnie skonstruowana pułapka, ziejąca dziura po tym, co mieliśmy za racjonalną sferę publiczną. Hillary próbowała – przekonamy się, na ile skutecznie – pokonać błazna jego własną bronią, wykpiwając go i traktując jako pożałowania godnego pozera. Być może słusznie.
Ale rola błazna jest dwojaka, on także w stu kpiarstwach przemyca jedną ważną prawdę, zdolną ośmieszyć cały dwór skuteczniej niż najlepsza kpina.
Zapis debaty i fact-check na stronach NPR.
**Dziennik Opinii nr 271/2016 (1471)