„Gdy nie ma prawdy, ani sposobu, by do niej dojść, nadchodzi chaos”.
Po głosowaniu za Brexitem w Wielkiej Brytanii i wyborze Donalda Trumpa na kandydata republikanów w wyborach prezydenckich w USA; gdy nie słabnie poparcie dla partii skrajnych w Europie, a i poza granicami Zachodu kwitną coraz bardziej kuriozalne populizmy – wiele ekspertek, publicystów, komentatorów i komentatorek życia publicznego zaczyna dochodzić do Sokratejskiego „wiem, że nic nie wiem”. Znajdują się w pozycji, gdy coraz trudniej cokolwiek przewidywać, ale i trudniej w ogóle bronić jakichkolwiek stabilnych prawd w świecie, który raz po raz je podważa.
Jedna z instytucji dziennikarskich policzyła, że taki Trump w 70% swoich wypowiedzi przedstawia nieprawdę lub przeinacza fakty – nie wydaje się jednak, żeby przeszkadzało mu to w kampanii. Raczej odwrotnie: to za bycie wbrew wszystkiemu wyborcy go nagradzają. Produkowanie politycznych faktoidów zyskało na znaczeniu i skuteczności: czy będzie to Beata Szydło opowiadająca o rzekomych 340 miliardach wyrzuconych przez rząd Platformy, czy „birthersi” w USA opowiadający, że Obama tak naprawdę jest urodzonym poza granicami kraju muzułmaninem. Więcej: opłaca się zawodowo nie tylko mijać z prawdą, ale i z granicami, które do niedawna wydawać się mogły nieprzekraczalne. Przypadek Milo Yiannopoulosa, który za koordynowanie kampanii nienawiści został wyrzucony z Twittera i jeszcze poczytuje sobie to za sukces, zwiastuje nowy trend w i tak już nieznośnej kakofonii dezinformujących treści. Coraz więcej osób mówi otwarcie, że żyjemy w czasach „po prawdzie”. Oto kilka głosów, które pomagają nam złapać perspektywę.
Może przestańmy najpierw fantazjować?
W „New York Review of Books” Masza Gessen mówi kolegom i koleżankom z amerykańskiej prasy, żeby uspokoili się nieco w swojej manii porównywania (i łączenia) Trumpa z Putinem. Ta obsesja, tłumaczy Gessen, świadczy o niezdolności do przyjęcia dość podstawowego, choć bolesnego faktu: Trump jest produktem dzisiejszej Ameryki, nie Rosji. Nie trzeba było Putina, żeby amerykańska prawica wybrała drogę, którą wybrała, a na jej końcu czekał, by spić śmietankę, Trump. Amerykanie są zdolni do błędnych i w konsekwencji destrukcyjnych wyborów: jednym z nich jest właśnie nominowanie Trumpa przez republikanów.
Wiele osób nie chce przyjąć tego do wiadomości, jakby to Europa i reszta świata miały monopol na tyranów, autokratów i zwyczajnych bufonów.
Wiele osób nie chce przyjąć tego do wiadomości, jakby to Europa i reszta świata miały monopol na tyranów, autokratów i zwyczajnych bufonów. Niektóre poważne tytuły przedstawiają całe teorie spiskowe, jakoby Trump był faktycznie rosyjskim agentem, figurantem wyniesionym do nominacji przez kremlowską intrygę. Gessen konfrontuje te teorie z rzeczywistością i sprawnie obala. Jasne, że Rosja nie życzy USA dobrze, ale z samego faktu, że Trump kilka razy był nad Moskwą, nie wynika jeszcze nic konkretnego. Oczywiście, łatwiej wypierać niewygodne fakty. Ameryka – pisze Gessen – po prostu „nie mogła sobie wyobrazić” nominacji dla Trumpa, choć skłonna była wyobrazić sobie różne fantastyczne scenariusze. Teraz musi wyobrazić sobie dość przerażający: prezydenta Trumpa.
Technologia kontra dziennikarstwo
Katherine Viner z „Guardiana” obszernie mierzy się z problemem „zakłócenia prawdy” przez media społecznościowe. Dziś bańki komunikacyjne i łatwość produkcji propagandy doprowadziły do szybkiej erozji zaufania i wiarygodności, o które olbrzymim wysiłkiem i nakładem jeszcze niedawno walczyły media jakościowe. „Nie znaczy to, że nie ma już prawd. Znaczy to po prostu, że – a ten rok to pokazał – nie możemy już zgodzić się, czym te prawdy są. A gdy nie ma prawdy, ani sposobu, by do niej dojść, nadchodzi chaos” – pisze Viner. Tekst to gorzki i mało pocieszający. Redaktorka naczelna brytyjskiego dziennika, a wcześniej jego czołowa specjalistka od dziennikarstwa w internecie, jeszcze kilka lat temu wierzyła w otwartą i opartą na szacunku oraz horyzontalnej wymianie wspólnotę dziennikarek i czytelników. Dziś już wie, że wspólnotowe odruchy – w środowisku zwanym „mediami społecznościowymi” – zostały wyparte przez odruchy stadne, a otwarcie się mediów doprowadziło faktycznie do otwarcia się na najgorszego rodzaju brednie, radykalizmy i przemoc. Czy dziennikarstwo jakościowe uratuje swój etos?
Welcome to the scream room
A skoro przy przemocy jesteśmy – świetny materiał Laurie Penny pokazuje, jak wygląda jej twarz. Penny pojechała na konwencję republikanów – w tym roku to freak show sam w sobie – żeby spotkać się z trollem trolli, internetowym guru podłości i zawodowym mizoginem, Milo Yiannopoulosem. Jegomość ten jest znany ostatnimi czasy z tego, że udało mu się sprowokować Twittera do zablokowania jego konta – wcześniej rutynowo napastował aktorkę nowych Pogromców duchów, Leslie Jones. Wszyscy nienawidzący „feminazistek” i cierpiący z powodu „terroru politycznej poprawności” biali chłopcy mogą znaleźć w Milo swojego przewodnika i idola, co ten oczywiście wykorzystuje do promowania siebie i zarabiania grubych pieniędzy. Na konwencję republikanów przywiózł Penny jego szofer i służba. To, co dzieje się dalej, to trochę senny koszmar, ale trochę też znajoma z bardziej swojskich zakątków internetu karuzela absurdu – w wyjątkowo zgrabnie, elokwentnie i efektownie materiale Penny możemy też niestety zobaczyć przyszłość Polski i Europy, jeśli radykalizacja po obu stronach oceanu dalej będzie przebiegać podobnymi ścieżkami.
Post-prawdy
Peter Pomerantsev pyta, czy fakty jeszcze się liczą. „Żyjemy w świecie «post-prawdy» albo «post faktu»”. Nie zaledwie w świecie, w którym politycy kłamią – zawsze kłamali – ale takim, w którym właściwie nie interesuje ich już, czy w ogóle mówią prawdę”. Pomerantsev przedstawia nam szeroki wachlarz różnych strategii dezinformacyjnych, tak różnorodny, że w istocie może zawrócić w głowach: Russia Today, kampania za Brexitem, teorie spiskowe, no i oczywiście Trump oraz jego słynne rozpoczynanie zdania od „wielu ludzi mówi…”. Po takim wstępie można powiedzieć wszystko i nie odpowiada się za nic – nie powinno więc dziwić, że kandydat republikanów szczególnie sobie tę metodę upodobał. Pomerantsev stawia ważne pytania, a szukając odpowiedzi szuka bardzo szeroko – w historii, filozofii, technologii, kulturze i popkulturze. Jest też o wpływie ecstazy na politykę i „demokracji potiomkinowskiej”. Naprawdę warto.
BONUS: A może wcale nie jesteśmy lepsi?
A na drugą nóżkę, Piers Robinson pyta, czy media Zachodu nie są przypadkiem równie nasączone propagandą, co rosyjskie? I czy widzimy propagandę, gdy jest to nasza propaganda? Niektórych wkurzy.
**Dziennik Opinii nr 221/2016 (1421)