Świat

Dymek o Clinton: Jastrzębica dryfuje do środka

Hillary Clinton to żadna rewolucja. Ale równościowa polityka centrum może się okazać bardzo potrzebna.

Czy Hillary Clinton jest wymarzoną kandydatką lewicy? Oczywiście, że nie. Ale czy jej nominacja i ewentualna wygrana niosą ze sobą jakieś nadzieje? Niewątpliwie.

Postawmy obok siebie kilka faktów: kryzys z 2008 roku nie doczekał się spójnej prospołecznej odpowiedzi, nierówności nie maleją, Kongres ma za sobą ciężkie lata impasu, a republikanie pokazali już, jak wiele z legislacyjnego i obywatelskiego dorobku ostatnich lat są w stanie pogrzebać w imię powrotu do Białego Domu. Po ośmiu latach urzędowania Obamy zostały zawiedzione nadzieje i kilka kluczowych projektów: Obamacare, czyli powszechne ubezpieczenie zdrowotne; podwyżka płacy minimalnej dla pracownic i pracowników federalnych; nuklearny deal z Iranem i nowe otwarcie z Kubą. Czy to wiele?

Jak na osiem lat to pewnie niedużo. Ale republikanie – w wypadku ewentualnej wygranej – byliby w stanie utrącić, zastopować lub cofnąć każdy z tych projektów. Obamacare? Socjalizm. Podwyżki płac? Przeciwnie, zamrożenie i cięcia budżetowe. Iran? Nie można im ufać, dopóki nie poddadzą się bezwarunkowo i zupełnie, w najgorszym wypadku powiemy kolegom z Izraela, gdzie mają spuszczać atomówkę. Kuba? Może i zgodzimy się na jakąś formę otwarcia rynku, ale żeby wykreślać tych komuchów z listy „państw zbójeckich” i nawiązywać jakieś stosunki, to już za wiele.

Republikańska agenda w tych wyborach to wolność, wolność i jeszcze raz wolność. Dla lobbystów, Wall Street i Tea Party przede wszystkim.

Dorobek prawny tej partii w poszczególnych stanach, gdzie ma większość lub swojego gubernatora, to m.in. nadanie statusu osoby płodom, zakaz lub utrudnianie aborcji, poluzowanie praw chroniących zasoby naturalne, kontrowersyjne poprawki o wolności religijnej. Republikanie otwarcie sygnalizują, że interesują ich tylko bodźce z dwóch stron: wielkich korporacyjnych pieniędzy i coraz bardziej radykalizujących się chrześcijańskich konserwatystów. Obie te grupy są w stanie szantażować dziś cały blok prawicy – jedni upominają czołowych polityków, że są za mało probiznesowi, podczas gdy drudzy twierdzą, że za mało patriotyczni.

W takich realiach GOP może wystawić w wyborach ludzi, którzy odpowiedzą na te sygnały bez konieczności robienia szpagatu. Mamy więc już kandydatury Teda Cruza, który ma się za pomazańca bożego i heroicznego odnowiciela tradycji, oraz Marca Rubio, nieprzejednanego jastrzębia w Senacie; jego lista oskarżeń pod adresem Obamy jest tak długa, że gdyby ją spisać, zajęłaby dużą część Biblioteki Kongresu. Obaj za fundamentalne dla Ameryki sprawy uważają zakaz przerywania ciąży, podatek liniowy i likwidację resztek pomocy społecznej. USA pod ich rządami może być krajem wojny, która się nie kończy, i permanentnego kryzysu społecznego związanego z imigracją, co skutecznie sprowadzi miliony pracujących ludzi do statusu podklasy.

Dopiero na tym tle można realnie zważyć zalety i wady propozycji demokratów, czyli kandydatury – na razie bez konkurencji wewnętrznej – Clinton. Robert Reich pisze, że może być to prezydentura, która postawi się bankierom, przywróci ustawę Glassa-Steagalla (ograniczającą wpływ niebezpiecznych instrumentów finansowych na gospodarkę), podwyższy płace minimalną do 15 dolarów na godzinę i zablokuje projekty w rodzaju TTIP i TPP. To wszystko, niestety, mrzonki. Reich zdaje się zbyt ufnie zakładać, że skoro Elisabeth Warren – faktyczna przeciwniczka dzikiego kapitalizmu finansowego – zrezygnowała, a obie spotkały się kiedyś z Clinton na kolacji, to kampania demokratów nabierze nagle lewicowego i pracowniczego rysu. Tak się nie stanie.

Nie znaczy to, że Hillary Clinton, która zdaje się mieć kompleks „braku kontaktu ze zwykłymi ludźmi”, nie opowie się za gospodarką stabilniejszą i spokojnym, kontrolowanym wzrostem. Adresatem jej kampanii będzie Ameryka klasy średniej, która wcale nie ma powodu, żeby kochać Wall Street, ale też nie żąda zasadniczej korekty systemu. Chce raczej kupić pewną utopię stabilności, której nie dał im Obama, a wciąż sprzedać chce Clinton.

Hillary ma tu wiele atutów. Po pierwsze, wykorzysta całkowitą jedność liberalnej opinii publicznej w tak zwanych sprawach światopoglądowych, by rozgrywać fanatycznych republikanów przeciwko im samym, wskazując na agresywną i wewnętrznie podzieloną opozycję jako tych, którzy rozchwiali Amerykę i doprowadzili do paraliżu Waszyngtonu. Po drugie, obiecując mocną pozycję USA na arenie międzynarodowej, pokaże wyborcom, że ich dobrobyt jest zależny także od geopolitycznej pozycji mocarstwa. Clinton nie tylko odbierze prawicy monopol w sprawach wojny – była w końcu szefową dyplomacji w bardzo zapalnych czasach – ale pokaże też, że istnieje jeszcze olbrzymie pole manewru w rozgrywkach z Iranem, Chinami, Rosją. Prowojenni neokonserwatyści nigdy nie byli w stanie go dostrzec, czym osłabili strategiczną pozycję Ameryki. Po trzecie, będzie gwarantem utrzymania stałego kursu w polityce społecznej. Czyli trzymania parasola, który starał się rozłożyć Obama. Można spokojnie wyobrazić sobie, że nawet rozczarowani Obamą wyborcy z, dajmy na to, głęboko wierzącej mniejszości kubańskiej czy meksykańskiej, wciąż nie zagłosują na konserwatywnego republikanina, który chce odebrać im ubezpieczenie zdrowotne i szansę na szkołę dla ich dzieci. Clinton, choć pewnie nie stanie się nigdy twarzą wielkich społecznych reform, może przynajmniej zadbać o ich ciągłość.

Nie jest to program rewolucyjny, ale na tle konserwatywnej rewolucji, która marzy się partii herbacianej, Cruzowi, Rubio, najmłodszemu z Bushów, libertarianom z klanu Paulów, jest to obietnica równościowej polityki środka.

Faktu, że Clinton jest – i na poziomie deklaracji, i na poziomie czynów – przeciwniczką dyskryminacji, także nie można przeoczyć. Amerykańskich socjalistów czy lewicę europejską stanowisko Clinton wobec gejów i aborcji może mało obchodzić, ale w USA kwestie te rozgrywają się w szerokim kontekście praw obywatelskich, pracowniczych i społecznych, więc twarda gra na rzecz równości jest czymś więcej niż tylko „obyczajówką”. A jest i szansa, że Clinton wykorzysta impet ruchów społecznych w całych Stanach, które przez ostatnie lata budowały mocny i spójny program w kluczowych sprawach, od Nowego Jorku po Seattle. To kwestie gazu łupkowego, lokalnej energetyki, podwyższenia płacy minimalnej, dekryminalizacji narkotyków, zmniejszenia liczby osadzonych w więzieniach i skuteczniejszych programów społecznych, które ludzie przegłosowują w swoich miastach i stanach, ale wciąż nie mają one przebicia na poziomie ogólnokrajowym, przykryte przez wielkie pieniądze lobbystów i polaryzację polityczną w Kongresie.

Pierwsza kobieta na najwyższym urzędzie USA może nie przynieść wielkiej zmiany. Nie przyniósł jej też przecież pierwszy niebiały prezydent. Ale wobec prądu, który spycha całą amerykańską politykę na prawo, dryfowanie w stronę środka jest przecież płynięciem w lewo, prawda?

 

**Dziennik Opinii nr 118/2015 (902)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Dymek
Jakub Dymek
publicysta, komentator polityczny
Kulturoznawca, dziennikarz, publicysta. Absolwent MISH na Uniwersytecie Wrocławskim, studiował Gender Studies w IBL PAN i nauki polityczne na Uniwersytecie Północnej Karoliny w USA. Publikował m.in w magazynie "Dissent", "Rzeczpospolitej", "Dzienniku Gazecie Prawnej", "Tygodniku Powszechnym", Dwutygodniku, gazecie.pl. Za publikacje o tajnych więzieniach CIA w Polsce nominowany do nagrody dziennikarskiej Grand Press. 27 listopada 2017 r. Krytyka Polityczna zawiesiła z nim współpracę.
Zamknij