Prezydent, który wypowiedział wojnę społeczeństwu

Gdy w Chile wybuchły protesty, prezydent Piñera wyprowadził wojsko na ulice i ogłosił, że kraj jest na wojnie z potężnym i nieprzejednanym wrogiem.
Sebastián Piñera. Fot. Mediabanco Agencia

6 lutego w wypadku helikoptera zginął Sebastián Piñera – były dwukrotny prezydent Chile i jeden z najważniejszych liderów prawicy na kontynencie. Przez jednych uwielbiany, przez innych szczerze znienawidzony.

Choć od tej śmierci minął już tydzień, wciąż wielu Chilijczyków nie może w nią uwierzyć. Sebastián Piñera – były prezydent Chile i jedna z najważniejszych postaci prawicy w Ameryce Południowej – zginął w wypadku podczas lotu helikopterem.

Do katastrofy doszło w jeziorze Ranco, na południu kraju. Troje współpasażerów polityka – jego siostra Magdalena i zaprzyjaźniony przedsiębiorca Ignacio Guerrero wraz z synem – przeżyło feralny lot. Zostali w porę ostrzeżeni przez pilotującego Piñerę i tuż przed upadkiem zdołali wyskoczyć z maszyny. Były prezydent, który najpewniej nie zdążył odpiąć pasów, utonął w wodach jeziora.

Jego śmierć nastąpiła w szczególnie trudnym czasie dla Chile, po tygodniu potężnych pożarów, które stały się jedną z największych klęsk żywiołowych, jakie w ostatnich latach spotkały ten kraj. W największym stopniu dotknęły one środkową część wybrzeża, m.in. miasta Viña del Mar, Quilpué i Limache. Od początku lutego, w ciągu niespełna tygodnia, ponad 15 tysięcy domów zostało zniszczonych, co najmniej 131 mieszkańców zginęło, ponad 370 osób uważa się za zaginione. Ogień pochłonął ok. 560 tysięcy kilometrów kwadratowych lasów, parków oraz terenów mieszkalnych.

Chile skręca w prawo. Tu coraz życzliwiej wspominają Pinocheta

W dniu poprzedzającym wypadek Piñera rozmawiał z aktualnym prezydentem Gabrielem Boricem, oferując pomoc w akcjach ratunkowych i organizację finansowego wsparcia. 6 lutego jego nagłe odejście na chwilę przyćmiło tragedię tysięcy Chilijczyków. U niektórych wzbudziło radość. Na wieść o tej śmierci kilkaset osób w Santiago wyszło świętować na ulice, a leżąca w sercu stolicy Plaza Italia wypełniła się skandującym tłumem. Wśród wielu mieszkańców przeważał smutek – a przede wszystkim zaskoczenie. 74-letni Piñera, na którego dwie kadencje przypadło m.in. kilka katastrof naturalnych, największa rewolta społeczna w historii kraju oraz trudne miesiące pandemii, wydawał się niezniszczalny.

Recepta na sukces

Na czele państwa stał dwukrotnie – w latach 2010–2014 i 2018–2022. Był pierwszym od 1958 roku demokratycznie wybranym prezydentem Chile reprezentującym prawicę. Sam często dystansował się wobec prawicowego środowiska, uchodził za umiarkowanego konserwatystę.

W młodości był zwolennikiem centrowej chadecji. W 1980 roku wziął udział w głośnym Caupolicanazo, wydarzeniu zorganizowanym przez Demokrację Chrześcijańską na znak protestu przeciwko reżimowi i projektowi pinochetowskiej konstytucji. Zachowywał dystans wobec swojego starszego o rok brata José Piñery, który był autorem prywatnego systemu emerytalnego AFP i ministrem w okresie dyktatury, uważanym za jednego z głównych twórców neoliberalnego modelu.

W 1988 roku, podczas słynnego referendum, które doprowadziło do upadku reżimu, Sebastián Piñera ponownie opowiedział się po „jasnej stronie mocy”: optował za opcją „nie” dla dalszych rządów Pinocheta, „tak” dla demokratycznych wyborów. Bronił tej postawy przed innymi przedstawicielami prawicy – w tym przed własnym bratem – i często pozostawał w swoim zdaniu osamotniony.

Jednak rok później, w wyborach, które przypieczętowały finał dyktatury, został szefem kampanii Hernána Büchiego – jednego z neoliberalnych „Chicago Boys” i parokrotnego ministra w rządzie Pinocheta. A w kolejnych latach i podczas obu kadencji, pomimo odcinania się od twardej, historycznej prawicy, często otaczał się postaciami związanymi niegdyś z reżimem. To zręczne balansowanie, dla jednych będące synonimem talentu politycznego, dla innych politycznej śliskości, stało się znakiem rozpoznawczym Piñery. Były prezydent miał opinię osoby, która potrafi „dogadać się z każdym” – czego symbolem była umowa z opozycją, dotycząca otwarcia procesu konstytucyjnego, jaką podpisał w listopadzie 2019 roku. Właśnie to wydarzenie zapoczątkowało cykl referendów, mających na celu uchwalenie nowej konstytucji, która zastąpiłaby dotychczasową, reżimową (do czego ostatecznie nie doszło).

W 2009 roku, gdy po raz pierwszy wygrał wybory prezydenckie, krajem od dwóch dekad rządziła centrolewicowa koalicja Concertación – składanka nielicznych „nowych” twarzy i znacznie liczniejszych przedstawicieli dawnej antypinochetowskiej opozycji. Figura znienawidzonego dyktatora długo stanowiła spoiwo lewicowych środowisk w Chile. Ale w 2009 wspólnego wroga już nie było, generał zmarł trzy lata wcześniej. Lewicy brakowało też silnego lidera, a jej kandydat, były prezydent Eduardo Frei Ruiz-Tagle, miał mało charyzmy i równie niewiele społecznego poparcia. Prawa strona miała więc ułatwione zadanie, a w dodatku spore grono polityków, którzy w latach reżimu nie rządzili – takich jak właśnie Piñera.

Chile odrzuciło projekt konstytucji antykobiecej i konserwatywnej. Jak do tego doszło? [wyjaśniamy]

Dla prawicy, a nawet zmęczonych dwudziestoletnimi rządami centrolewicy wyborców centrum, wydawał się kandydatem idealnym. Stanowił uosobienie dawnej elity, która swój status i przywileje zyskała na długo przed przewrotem wojskowym. Był przedstawicielem Odnowy Narodowej (Renovación Nacional) – formacji prawicowej, ale nie pinochetowskiej. Konserwatywnej, ale nie skrajnej i fundamentalistycznej.

Mimo politycznego doświadczenia i rodzinnych związków karierę prezydencką Piñera rozpoczął jako przedsiębiorca. Zawsze był postrzegany przede wszystkim jako hombre de negocios – człowiek biznesu. W chwili wygrania wyborów pozostawał od paru lat najbogatszym człowiekiem w kraju, największym udziałowcem państwowej linii lotniczej LAN, właścicielem stacji telewizyjnej Chilevisión i paru innych przedsiębiorstw. Miał wówczas 60 lat i majątek szacowany na ponad 2,2 mld dolarów. A do tego dyplomy dwóch prestiżowych uczelni: magistra na Pontificia Universidad Católica de Chile i doktora Harvardu.

Architekt i ratownik

„Nie jestem kandydatem przeszłości, chcę być architektem przyszłości” – mówił w 2010 roku w orędziu, ćwicząc grymas uśmiechu, który nie schodził mu z twarzy przez kolejne lata, nawet w najtrudniejszych momentach.

Dwa tygodnie przed inauguracją jego rządów, 27 lutego 2010 roku, doszło tu do jednego z najsilniejszych trzęsień ziemi w historii – miało magnitudę ok. 8,8 i pochłonęło 525 ofiar śmiertelnych. W całym środkowo-południowym Chile zniszczonych zostało ponad 500 tysięcy domów. Zdewastowane były szkoły, fabryki, porty, pola uprawne, drogi i autostrady. Szacuje się, że w wyniku „27-F” (jak określano tragedię) kraj stracił blisko 30 miliardów dolarów, a przywrócenie stanu sprzed kataklizmu miało zająć co najmniej jedną kadencję.

50 lat po chilijskim puczu Pinochet postanawia umrzeć

Przejmując urząd, Piñera był tego świadomy. Zapowiedział: „To nie będą rządy trzęsienia, tylko rządy odbudowy”. Dodając sobie animuszu nadmierną gestykulacją, która stała się jego znakiem rozpoznawczym, nowy prezydent uspokajał rodaków: „Odbudujemy Chile po kataklizmie. Postawimy nasz kraj na nogi!”.

Pomimo tego uśmiechu i optymistycznych zapowiedzi (a może właśnie z ich powodu) wielu mieszkańców nie miało do Piñery zaufania. Irytowały ich jego (nie zawsze naturalny) luz i udawana bliskość z resztą społeczeństwa. Piñera lubił uchodzić za kogoś „z ludu”. Przy każdej możliwej okazji chętnie podkreślał „prostotę” swoich gustów, a na święta niepodległości przebierał się ochoczo w ludowe stroje.

Tym, co irytowało Chilijczyków jeszcze bardziej, były popełniane publicznie gafy prezydenta. Pierwsza padła już na początku pierwszej kadencji: Piñera wspomniał niedawny dramat trzęsienia ziemi i zamiast maremoto (trzęsienie dna morskiego) powiedział marepoto. Było to przejęzyczeniem, które jednak zabrzmiało komicznie, bo wyrazem „poto” określa się w Chile… pupę. Na polityka szybko spadła fala krytyki, która nie ucichła do czasu, gdy uwagę zaczęły przyciągać kolejne lapsusy. Błędy i wpadki tego typu były na tyle liczne, że zasłużyły sobie na ukuty przez rodaków termin – piñericosas (piñeryzmy) .

Wielu Chilijczyków wierzyło jednak, że nowy prezydent – przedsiębiorca i tzw. człowiek sukcesu – jest najlepszym lekiem na to, co spotkało ich obolałą ojczyznę. Piñera, słynący zresztą z pracoholizmu, zabrał się żwawo do działania. Ogłosił program finansowego wsparcia dla najbardziej poszkodowanych mieszkańców, zaoferował budowę ponad 40 tys. domów tymczasowych i zapowiedział konstrukcję przeszło 200 tys. domów w ciągu następnych czterech lat (projekt zdołał zrealizować w niewielkim stopniu).

W pierwszych miesiącach jego rządów Chilijczycy mogli oglądać w mediach odważnego prezydenta, który biegał wśród gruzów w żółtym kasku ochronnym, przytulał załamanych mieszkańców, witał się z przedstawicielami lokalnych władz. Przyklejony uśmiech nie schodził mu z twarzy, zniszczone miasta zamieniały się w plac budowy, a wskaźniki popularności rosły.

Kilka miesięcy później, 5 sierpnia 2010 roku, nadeszła kolejna katastrofa. W wyniku tąpnięcia w kopalni San José na północy kraju 33 górników zostało uwięzionych ponad 600 metrów pod ziemią. To wypadek szczególnie symboliczny dla tego górniczego kraju, od początku intensywnie nagłaśniany przez media. Choć szansa na uratowanie mężczyzn graniczyła z cudem, dzięki brawurowej akcji po 70 dniach od wypadku nastąpiło szczęśliwe zakończenie. Zdeterminowany Piñera postawił sobie za cel wyprowadzić wszystkich mężczyzn na górę – bez względu na czas, koszty i poświęconą energię. Współpracownicy prezydenta wspominali po latach, że ta operacja stała się jego obsesją.

Chile: krach wolnorynkowej dystopii

 

Na polityczne korzyści obu akcji ratunkowych nie trzeba było długo czekać. Odbudowa kraju po zniszczeniach i pomyślnie poprowadzona operacja w kopalni, transmitowana na cały świat, zapewniły prezydentowi opinię skutecznego i solidnego lidera, sprawdzającego się w najcięższych sytuacjach kryzysowych. Jednym słowem: opinię człowieka idealnego do rządzenia państwem, które kataklizmy ma wpisane w DNA.

Ta strona jego wizerunku, obok niejasnych finansowych uwikłań oraz licznych wpadek i przejęzyczeń, utkwiła w świadomości Chilijczyków. Stała się też jednym z czynników decydujących o wygranej Piñery w wyborach w 2017 roku. Pomógł fakt, że mierzył się z mało charyzmatycznym oponentem – tym razem był to Alejandro Guillier. Nigdy potem rządy Piñery nie cieszyły się takim poparciem jak wtedy.

Król w krainie nierówności

Dla wielu nie był politycznym liderem, lecz przede wszystkim jednym z najzamożniejszych Chilijczyków, do tego z niewyjaśnionymi sprawami korupcji na koncie. W ostatnich latach oskarżano go m.in. o udział w budzącej wątpliwości prywatyzacji jednej ze spółek wydobywczych. Wcześniej podejrzliwie patrzono na okoliczności wykupienia chilijskiego Banku Talca, który niedługo potem zbankrutował.

Zawsze zapracowany Piñera uosabiał indywidualizm i neoliberalizm, które zawładnęły krajem. Symbolizował uśmiechnięte, zadowolone z siebie Chile, któremu „się udało”, podczas gdy wielu nie udało się wcale. Szczególnie symboliczne w tym kontekście były okoliczności śmierci byłego prezydenta, który zginął za sterami swojego prywatnego helikoptera, podczas lotu z jednej letniej rezydencji do drugiej.

Piñera – człowiek, który bogacił się przez całe życie – umarł dokładnie tak, jak żył. Spotkała go śmierć, jakiej nie wyobraża sobie zdecydowana większość Chilijczyków, dalekich o lata świetlne od jego skrajnie uprzywilejowanej rzeczywistości. Ta głęboka i radykalna przepaść między społeczeństwem oraz wybranym dwukrotnie prezydentem wydaje się szczególnie znacząca. Historia finansowego sukcesu Piñery – pochodzącego z dobrej rodziny, studiującego na uczelniach, na które niewielu jego rodaków może sobie pozwolić – była jednocześnie historią nierówności, jakie od pokoleń panują w Chile.

W Chile podział na lepszych i gorszych jest nie tylko ekonomiczny, ale też rasowy

Ten przywilej nie jest jednak w Chile doświadczeniem tylko takich jak on milionerów. Cechuje całą polityczną elitę, pochodzącą zwykle z lepiej sytuowanych rodzin. Chilijscy parlamentarzyści, senatorzy i prezydenci należą do najwyższej kasty finansowej bez względu na to, czy reprezentują prawą, czy lewą stronę sceny. Ich zarobki odpowiadają średnio 37 pensjom minimalnym i są najwyższe wśród 38 państw OECD. Głowa państwa cieszy się zresztą tym ekonomicznym przywilejem przez całe życie – po ustąpieniu z urzędu otrzymuje dożywotnią pensję o wysokości 15 mln chilijskich pesos (czyli ok. 15 tys. dolarów) miesięcznie.

Wróg numer jeden

Pamięć o Piñerze byłaby dziś najpewniej inna (chyba trochę lepsza), gdyby nie nieszczęsna druga kadencja. Na jego ostatnie rządy złożyły się głównie długie miesiące masowych protestów, które w październiku 2019 roku wstrząsnęły Chile – równie silnie jak najpotężniejsze terremotos. W pewnym sensie sam je dodatkowo prowokował swoimi nietrafionymi słowami i błędnymi decyzjami. Należało do nich m.in. usprawiedliwianie brutalnej przemocy policji, wyprowadzenie wojska na ulice i dosłowne wypowiedzenie wojny własnemu społeczeństwu, które w głośnym przemówieniu z października 2019 roku nazwał „potężnym i nieprzejednanym wrogiem”.

Masowe demonstracje Chilijczyków przeciw społecznym nierównościom były zarazem sprzeciwem wobec jego rządu – pełnego zamożnych technokratów i głuchego na problemy najbiedniejszych mieszkańców, bagatelizującego ich lęki, frustracje i potrzeby. Protesty ucichły dopiero wraz z nadejściem pandemii COVID-19, która z jednej strony przyniosła wiele politycznych problemów (m.in. konflikty z opozycją), z drugiej pewne sukcesy. Do tych drugich zaliczyć można dość skuteczne poradzenie sobie z pandemicznym dramatem, błyskawiczne ściągnięcie szczepionek i rekordowo szybkie zaszczepienie znacznej większości społeczeństwa.

 

Jeszcze w okresie pandemii, w 2021 roku, Piñera podjął też całkiem odważną jak konserwatystę decyzję: zalegalizował małżeństwa osób tej samej płci i ich prawo do adopcji dzieci. Zawsze zresztą określał się jako sojusznik środowisk LGBT+. Podkreślał też konieczność większego otwarcia się kraju na imigrantów, m.in. z Wenezueli (jeszcze w 2018 roku jego rząd utworzył dla nich specjalną „wizę demokratyczną”, znacznie ułatwiającą osiedlenie się w Chile). Za sprawą tej decyzji Piñera znalazł się pod ostrzałem skrajnej prawicy – od tamtej pory, jak w wielu innych krajach świata, wykorzystującej wzmożoną falę migracji do własnych, populistycznych celów.

Drugą kadencję kończył z rekordowo niskim poparciem, które nie przekraczało 24 proc. Większość społeczeństwa nie mogła mu wybaczyć już nie tylko potężnej fortuny czy drażniącego charakteru, ale też politycznej przemocy, do której dochodziło podczas pacyfikacji protestów. Na plakatach, ulicznym graffiti i w popularnych protest songach wielu Chilijczyków życzyło mu śmierci.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Magdalena Bartczak
Magdalena Bartczak
Dziennikarka i reporterka
Dziennikarka i reporterka, z wykształcenia polonistka (UW) i filmoznawczyni (UJ). Korespondentka z Ameryki Południowej, głównie z Chile, gdzie przez sześć lat mieszkała. Autorka książki reporterskiej „Chile południowe. Tysiąc niespokojnych wysp” (Wydawnictwo Muza, 2019).
Zamknij