Serwis klimatyczny

Popkiewicz: Polska Wunderwaffe przeciwko wiatrakom z Niemiec

Rząd mówi o zalesianiu. Zapomnijcie o tym. Jest jedno dobre rozwiązanie.

Michał Sutowski: W Polsce wymogi unijnej i globalnej polityki klimatycznej przyjmowane są sceptycznie bądź wręcz uznawane za lewacki spisek – bynajmniej nie tylko przez obecnie rządzących, ale także przez część opozycji. Pan w swojej najnowszej książce postuluje rewolucję energetyczną. Po co właściwie nam ta cała rewolucja?

Marcin Popkiewicz: To może od początku. To nauka decyduje o tym, co jako mieszkańcy Ziemi powinniśmy zrobić, względnie czego nie robić. Polityka to kwestia podziału kosztów i konsekwencji zmian klimatycznych i szczegółowych instrumentów działań – ale o tym później. Na poziomie całej planety liczy się nie tyle samo tempo emisji CO2, ale to, ile dwutlenku węgla wpakujemy do atmosfery łącznie. Połowa naszych emisji zmierza właśnie tam, druga połowa kończy w oceanach i biosferze lądowej, ale tam się już bardzo mało wchłania. I teraz: IPCC, czyli najważniejsza agenda klimatyczna ONZ, w 2011 szacowała, że do końca XXI stulecia możemy posłać do atmosfery bilion, tzn. tysiąc miliardów ton CO2. Rocznie emitujemy go trzydzieści kilka miliardów ton, przy czym dziś mamy rok 2015, co znaczy, że 200 miliardów z naszego limitu już zużyliśmy. Pozostało więc jeszcze 800 miliardów – jeśli faktycznie nie chcemy, żeby średnia temperatura na Ziemi podniosła się o więcej niż 2 stopnie w stosunku do ery przedprzemysłowej.

To chyba nie jest źle? Starczy na jakieś ćwierć wieku.

Dodam jeszcze, że te szacunki emisji dotyczą tylko spalania paliw kopalnych. Jeśli dołożymy do tego postępujące wylesianie Ziemi – to najoptymistyczniej licząc, wyczerpujemy do 2100 roku kolejne 60 mld ton CO2 z naszego limitu. Jest jeszcze cement, z którego na potęgę – zwłaszcza w krajach rozwijających się – buduje się drogi i budynki. Emisje z jego produkcji będą odpowiadać co najmniej za kolejne 150 mld ton emisji, więc zostaje nam już tylko 600. Jak uwzględnimy zjawiska naturalne, tzn. występujące w przyrodzie, ale związane z postępującym ociepleniem – szybszy rozkład materii w glebach, w tym w wiecznej zmarzlinie, susze czy wielkie pożary – to zostaje nam już tylko 400-500 mld ton do wyemitowania. A to znaczy, że w kilkanaście lat przy obecnym tempie emisji będziemy powyżej progu 2C. Gdybyśmy emisje zredukowali o połowę, limitu wystarczyłoby na jakieś 30 lat.

A co właściwie oznacza „wystarczy”? Że do tego momentu jest bezpiecznie?

No nie, bo już te 2 stopnie więcej to jest tak naprawdę jazda po bandzie. Oznacza to np. długoterminowy wzrost poziomu morza o ponad dwadzieścia metrów. Ja jestem z Gdańska i stwierdzenie, że jest to OK, jakoś do mnie nie przemawia, że nie wspomnę o losie mieszkańców Bangladeszu, delty Nilu czy mieszkańców atoli koralowych. Te 2 stopnie znaczą koniec ich świata; do tego dojdzie przesuwanie się stref klimatycznych, wielkie susze, jak ostatnio w Syrii…

No dobrze, Bangladesz, Nil i rafa koralowa są jednak dość daleko. Ocieplenie nie ma jakichś pozytywnych stron? Nie chce się pan kąpać w cieplejszym Bałtyku?

Lokalne i chwilowe korzyści mogą być, ale im większa będzie zmiana klimatu, tym bilans będzie gorszy. I nie chodzi tu o to, że świat cieplejszy o 2 czy 4 stopnie byłby gorszy od obecnego – gdybyśmy taki świat zastali. Chodzi o to, że problemem jest sama zmiana, a zwłaszcza jej tempo. Ludzie mieszkają na gęsto zaludnionych terenach, np. wokół Morza Śródziemnego – i nagle dziesiątki milionów z nich będą chciały, czy raczej musiały, przenieść się dwa tysiące kilometrów na północ.

Dziś w Europie mamy problem z milionem uchodźców – a co, jak będzie ich 20 czy 100 milionów?

Obecna zmiana klimatu zachodzi naprawdę błyskawicznie. Kiedy Ziemia wychodziła z epoki lodowcowej 20 tysięcy lat temu, temperatura na powierzchni była o 4 stopnie niższa. Teraz może się zwiększyć o kolejne 4 stopnie lub więcej przez jedno tylko stulecie, wychodząc poza przedział zmian klimat z ostatnich milionów lat! To spowoduje zmiany wręcz tektoniczne: od wędrówki ludów, przez zmianę struktury upraw i całych ekosystemów, po rzecz tak wydawałoby się prozaiczną, jak pożary lasów, których już jest coraz więcej w Kanadzie, Rosji, Australii czy Indonezji. I żeby nie było wątpliwości – klimatu zbliżonego do Grecji taka np. Puszcza Białowieska nie przeżyje. Dwa lata temu byłem na spacerze pod Baranią Górą i tam już możemy się dowiedzieć – z gustownych tabliczek sfinansowanych z jakiegoś funduszu – że świerki tu wymierają, bo jest im za sucho i za gorąco.

Nie można posadzić jakiś innych drzew? Mówi pan, że wylesianie zmniejsza nam limit CO2  – no to zalesiajmy!

Faktycznie, jest nawet takie fajne hasło „gospodarki neutralnej węglowo”. To ma być polska Wunderwaffe przeciw idei dekarbonizacji gospodarki. Chodzi w tym o to, żeby wprawdzie więcej emitować, ale za to sadzić nowe lasy, które nasz CO2 pochłoną. Problem w tym, że to będzie bardzo trudne ze względów gospodarczych, ale także klimatycznych – przykład Beskidu już podawałem. W Puszczy Białowieskiej drzewa też umierają, w wyniku suszy i upałów. Do tego nasze leśnictwo twierdzi, że skoro i tak umierają, to lepiej je wyciąć na drewno. Dziki las potrzebuje wprawdzie rozkładającego się drzewa, ale leśnicy zawsze dostrzegą w nim drewno gospodarcze… Jeśli połączyć takie zjawiska jak przerzedzanie się lasów, zmienne wzorce opadowe, rabunkowa nieraz wycinka oraz fakt, że nawet jak czegoś nie wytniemy, to z wymienionych wyżej powodów może pójść z dymem – nie wygląda to budująco i nie rokuje najlepiej dla możliwości przyrostu biomasy leśniej.

A jak z naszym planem zalesiania wyglądamy na tle reszty Europy?

Z powierzchnią lasów jest nie najgorzej, mniej więcej w okolicach średniej europejskiej, choć oczywiście z taką Finlandią nie możemy się porównywać. W Polsce lasy zajmują około 30 procent powierzchni i ten udział rośnie, choć nowe lasy to zazwyczaj plantacje desek, a nie złożone ekosystemy. Tak czy inaczej, ogólny kierunek na zalesianie jest dobry, choćby dlatego, że lasy pozwalają na retencję wody, co chroni przed powodziami.

Ale wycinkę Puszczy Białowieskiej rząd planuje.

To bardzo mały areał, a korzyści gospodarcze z pozyskiwania drewna w skali całej gospodarki czy nawet samej gospodarki leśnej są mikroskopijne.

To jest praktycznie ostatnia puszcza w Europie i ważny symbol, więc pomysły jej niszczenia za możliwość uzyskania kilkuset tysięcy kubików drewna uważam za chore.

Niemniej ogólna tendencja w Polsce zmierza do zwiększenia leśnych areałów.

To może jednak wchłoniemy sami to, co wyemitujemy?

No raczej nie bardzo. Stężenie CO2 w powietrzu za czasów Mieszka I wynosiło mniej więcej 280 cząsteczek na milion cząsteczek powietrza – tzw. ppm. Potem przyszła rewolucja przemysłowa, w efekcie czego to stężenie zaczęło rosnąć. Dziś wynosi około 400 ppm i rocznie rośnie o ponad 2 ppm. Z tego całego przyrostu o 120 ppm jakieś 50 jest wynikiem wylesiania, a za 70 odpowiadają spalane paliwa kopalne. Wylesianie było kiedyś głównym źródłem emisji, ale to się zmieniło i obecnie przypada na nie tylko niecałe 10% emisji CO2, a na emisje z paliw kopalnych blisko 90%. A zatem w teorii, gdybyśmy na Ziemi wrócili do poziomu zalesienia z czasów Mieszka, to zmniejszylibyśmy stężenie CO2 o jakieś 50 ppm.

To chyba sporo.

Sporo, ale realnie można zwiększyć powierzchnię lasów na świecie o jakieś 10 procent – i to już byłby radykalny program, bo areały konkurowałyby przecież z produkcją żywności i uprawami energetycznymi. A patrząc na nasze podwórko, to gdyby cała Polska na powrót zamieniła się w puszczę i mokradła, to skompensowałoby to około 30 lat polskich emisji CO2 ze spalania węgla. Jeśli przybędzie nam lasów o kilka procent – a to przecież jest wariant optymistyczny – to skompensujemy tym dwa lata polskich emisji. To też coś, ale prawdziwa „neutralność węglowa” poprzez sadzenie lasów to utopia.

To co właściwie możemy zrobić?

Podstawowe pytanie polityczne brzmi: jak ten cały „budżet węglowy”, czyli nasz limit, podzielić między poszczególne kraje, z których jedne emitują od dawna i dużo, niektóre krótko i też dużo, a niektóre bardzo mało – i te akurat są najbardziej zagrożone skutkami emisji, jak kraje Afryki czy państwa wyspiarskie.

A co konkretnie znaczy „dużo” i „mało”?

Jeśli liczyć emisje razem ze śladem węglowym towarów sprowadzanych z zagranicy, ale konsumowanych na miejscu, to Europa emituje około 10 ton CO2 na głowę mieszkańca rocznie, USA około 20, Chiny około 6, a Indie 1,5. Polska jest na poziomie 8 ton rocznie, czyli mieści się w europejskiej średniej. Czy to dużo? Cóż, zejście Europy do poziomu indyjskiego byłoby dziś niewykonalne – nawet te kraje europejskie, które produkują prąd w źródłach niskoemisyjnych – np. Francuzi ze swoim atomem – emitują „tylko” około 6 ton na mieszkańca, co jest pochodną wysokiego poziomu życia.

Generalnie za połowę emisji odpowiada styl życia 10 procent populacji świata, a za lwią ich część – klasa średnia, która ma rosnące aspiracje konsumpcyjne.

Coraz zamożniejsi Chińczycy czy Hindusi też chcą mieć klimatyzację, samochody i inne fajne udogodnienia. I to jest dziś około 2 mld ludzi, a do końca stulecia prognozuje się, że klasa średnia na świecie ma liczyć 5 mld – a i tak to będzie tylko połowa ludzkości. Nietrudno policzyć, że przy niezmienionej efektywności energetycznej oznacza to prawie trzykrotnie większe zużycie energii niż dziś, co przy zbliżonym do obecnego miksie energetycznym oznaczałoby też trzykrotny wzrost emisji – a jak już zauważyliśmy, do połowy stulecia emisje powinny spaść do zera.

Planeta planetą, ale przynajmniej w Europie gra toczy się o stawki liczone w twardej walucie. Zdaniem wielu komentatorów unijny pakiet klimatyczny służy Niemcom, u których całej Energiewende towarzyszy wzrost znaczenia gazu ziemnego – o oczywistych implikacjach geopolitycznych. Kto i w co zatem w Europie gra?

To jasne, że każdy gra również o swoje interesy – i także w tej grze powinniśmy się jako Polacy odnaleźć. Świat stoi dziś paliwami kopalnymi: nasz poziom życia i jego komfort, nasze samochody i lodówki zawdzięczamy właśnie ropie, węglowi i gazowi. I z tego komfortu dobrowolnie nie zrezygnujemy, choćbyśmy mieli popełnić planetarne samobójstwo. Zarazem węgiel, ropa i gaz to zasoby nieodnawialne, których nie starczy, by zapewnić American lifestyle 10 miliardom ludzi. Jestem pewny, że żyjemy w ostatnim stuleciu dominacji paliw kopalnych – a im dłużej będziemy przy nich trwać, tym więcej za nie zapłacimy: ociepleniem klimatu, postępującym wylesieniem, nowymi areałami ziemi zajętymi pod biopaliwa, szczelinowaniem na Lubelszczyźnie i wysiedlaniem ludzi pod odkrywki pod Legnicą czy Gostyniem, wydobyciem ropy w Arktyce itd. I mniej więcej już sobie to wszystko uświadamiamy. Także to, że na zużywane rocznie przez świat 13 bilionów (tysięcy miliardów!) ton ekwiwalentu ropy przyszłościowe źródła energii: atom, wiatr i słońce odpowiadają wciąż za zaledwie za 300 miliardów.

Ale czy coś z tego wynika dla naszych – i nie-naszych – interesów?

W tej sytuacji możliwe są – z punktu widzenia świata i Polski – dwa wyjścia. Pierwsze: uznajemy, że paliwa kopalne są niezastąpione, co oznacza koniec naszej cywilizacji. Krótko mówiąc: wracamy do jaskiń, a na świecie z 7 miliardów ludzi będzie mogło zostać pewnie 7 milionów. Ale tego scenariusza nie chcemy. Mamy też wyjście drugie: przechodzimy na atom, na odnawialne źródła energii albo na jakąś kombinację obu; a dla Polski OZE rokuje dużo lepiej. Trzeba zatem szukać alternatyw dla paliw kopalnych i je rozwijać, bo taka transformacja to będzie długi proces, obejmujący energetykę, transport, budownictwo, przemysł, rolnictwo i resztę gospodarki. I teraz, jeśli taka globalna transformacja się nie uda albo będzie dramatycznie powolna, to we własnym interesie musimy się starać o system energii odnawialnej oparty na własnych zasobach – nawet jeśli ropa będzie kosztować 500 dolarów za baryłkę, a Putin zakręci kurki z gazem i ropą, to światła nam nie zgasną i rolnictwo jakoś się utrzyma.

A jeśli się uda? I świat jednak zacznie przechodzić na technologie zielone?

W skali świata taka transformacja będzie kosztować dziesiątki tysięcy miliardów dolarów. I teraz najważniejsze: ktoś je wyda, a ktoś zarobi, bo będzie sprzedawać reszcie świata. Niemcy, Duńczycy, Chińczycy, Amerykanie czy Francuzi już dość dawno na to wpadli. Francja uznała na przykład, że ich atom ma działać, póki działa – ale nowych elektrowni już nie planują budować, za to zakładają stopniową transformację w kierunku OZE. To rozsądna decyzja – skoro transformacja jest nieunikniona, to mądra strategia zakłada, że trzeba zdobywać udziały w rynku przyszłości, bo inaczej padnie się jej ofiarą. Jeśli nie wyciągniemy z tego odpowiednich wniosków, to za dekadę czy dwie będziemy zgrzytać zębami, płacąc krocie Chińczykom czy Niemcom za czyste źródła energii. Możemy być jednak beneficjentem tej zmiany – i jesteśmy do tego całkiem nieźle predysponowani.

Pod jakim względem? Samo „wyciąganie wniosków”, choćby i najsłuszniejszych, jeszcze nie oznacza, że możemy wiele ugrać.

Pierwszy z brzegu przykład: kilkanaście lat temu samorządy zaczęły wymieniać tabor, od pociągów kolei podmiejskich po autobusy i tramwaje. Dzięki tym zamówieniom na wielką skalę takie firmy jak Pesa, Newag czy Solaris, w latach 90. praktycznie nieznane, rozwinęły innowacyjną produkcję, którą dziś są w stanie eksportować w świat, z Niemcami włącznie. Polska ze swoimi trzydziestoma kilkoma milionami mieszkańców to wystarczająco duży rynek wewnętrzny, żeby polskie firmy mogły na nim urosnąć do skali, która potem pozwoli im wyjść na zewnątrz. A branż, które możemy rozwinąć w kontekście transformacji energetycznej, jest mnóstwo: domy zeroenergetyczne, inteligentne sieci przesyłowe, lokalne biogazownie, wiatraki, ogniwa fotowoltaiczne, elektrownie wirtualne, magazyny ciepła, nie mówiąc o transporcie zbiorowym, gdzie już mamy silną pozycję. To wszystko dałoby nam bezpieczne miejsca pracy przyszłości – to chyba dobra alternatywa dla utraconych dziesiątek miliardów złotych, które wypłyną do Francji czy USA, jeśli zdecydujemy się jednak na atom.

Skoro można produkować własne wiatraki, to może i własne elektrownie atomowe? Obecny rząd, podobnie jak poprzedni, deklarują wolę rozwijania polskiego atomu.

Odnoszę wrażenie – po tempie obecnych prac, a raczej jego braku – że chodzi raczej o to, by elektrownię atomową budować, ale niekoniecznie zbudować. Taka „budowa” jak dziś oznacza przecież dobre posady za dziesiątki tysięcy złotych… Planowany termin uruchomienia pierwszej elektrowni niedawno przesunięto na lata 30. i pewnie będzie można go dalej przesuwać. Po za tym atom jest jednak drogim źródłem energii, zwłaszcza przy uwzględnieniu kosztów budowy, a potem dezaktywacji bloków jądrowych. Precedensy europejskie są takie, że inwestorzy godzą się na budowę dopiero po zagwarantowaniu im kontraktów różnicowych na zakup elektryczności rzędu 50 groszy za kWh – trzy razy więcej od obecnych cen hurtowych – i to aż na 30 lat! Pomijam już fakt, że elektrownie atomowe budowałyby w Polsce firmy zagraniczne, niemal pod klucz – bo na dwa-trzy obiekty nie ma sensu rozwijać technologii własnych.

OZE i technologie efektywnościowe, od budownictwa po sieci przesyłowe, oznaczają za to miejsca pracy w Polsce – i wytwarzanie produktów i usług, na które będzie na świecie zbyt rzędu dziesiątek, a później setek miliardów.

Moja teza jest prosta: warto mieć udział w tym torcie!

Stać nas?

Zdecydowanie tak, skoro dziś utrzymujemy systemowo nierentowne górnictwo, tzn. kopalnie, których stare złoża są przetrzebione i które trzeba wydobywać w trudnych warunkach geologicznych. Utrzymujemy przemysł ewidentnie schyłkowy na koszt podatników za miliardy! Owszem, ślijmy te miliardy na Śląsk, inwestujmy je w przemysł – ale po nowemu! Chińczycy – zachowując proporcje – też dopłacają do całych sektorów, ale w ich wypadku to jest przyszłościowa fotowoltaika czy sieci inteligentne. No to kto jest mądrzejszy? My, którzy ładujemy miliardy w czarną dziurę w ziemi, czy oni, którzy finansują w koła zamachowe gospodarki i lokomotywy eksportu w przyszłości? Stawiamy sobie złe pytania: jak utrzymać miejsca pracy w nierentownych kopalniach na Śląsku przy niskich cenach węgla, zamiast: jak na tym Śląsku i w całym kraju zapewnić przyszłościowe miejsca pracy.

A jak je zapewnić? Obecna praca w kopalniach to jakiś konkret, a „zielone miejsca pracy przyszłości” to na razie abstrakcja.

Dziś w kopalniach pracuje około 90 tysięcy ludzi, w firmach z sektorem powiązanych w sumie około 300 tysięcy. To całkiem sporo, ale też nikt nie mówi, że mamy jutro te kopalnie zamknąć i zatopić. Chodzi o to, żeby, po pierwsze, kopalnie zupełnie deficytowe zamknąć, a w pozostałych, po drugie, fedrować przez 7 dni w tygodniu, a nie 5 – bo kopalnie mają ogromne koszty stałe. Po trzecie, górnik w Polsce idzie na emeryturę po 25 latach pracy pod ziemią, więc nie trzeba nikogo albo mało kogo zwalniać – wystarczy nie zatrudniać nowych i stopniowo wygaszać wydobycie. Pamiętajmy, że za reform Steinhoffa w ciągu kilku lat odeszło z pracy 100 tysięcy górników – dzisiaj proces o podobnej skali byłby rozłożony na dłuższy okres, tzn. praktycznie do przejścia wszystkich na emeryturę. I jednocześnie – tworzymy nowe miejsca pracy, o których już mówiłem, a do których na Śląsku są świetne kompetencje techniczne.

Są na Śląsku miasta, dla których zamknięcie kopalni oznacza katastrofę społeczną, np. Bytom.

A dalsze jej działanie – katastrofę górniczą, bo miasto się dosłownie zapada. Kopalnia fedruje pod miastem, bo już tylko tam się opłaca, a wykorzystane chodniki ze względu na koszty zamyka na tzw. zawał, a nie „na podsypkę”, w efekcie czego poziom terenu się obniża. Żeby nie było wątpliwości – ja  zagrożeń ekonomicznych nie lekceważę i wiem, że trzeba tam będzie skierować miliardy na inwestycje. Mówię tylko, że w zdecydowanej większości miejsc, gdzie w czasie reform Steinhoffa likwidowano kopalnie, nie ma dziś szczególnie wysokiego bezrobocia.

A co mieliby robić ci górnicy, których jednak zwolnić trzeba będzie, bo pewnie nie wszyscy będą mogli się przenieść do kopalń rentownych? Krótko mówiąc: jakie fabryki mogą powstać w miejsce kopalń i całego ich otoczenia?

Zostając tylko w kontekście transformacji energetycznej: sam program termomodernizacji, czyli przede wszystkim ocieplania budynków, instalacji wentylacji z odzyskiem ciepła i wymiany systemów grzewczych, to przy polskich potrzebach robota dla dziesiątek tysięcy ludzi na 30 lat, z kooperantami tej branży dobrze ponad 100 tysięcy. Tytułem anegdoty: były premier Waldemar Pawlak opowiadał, jak w jakiejś szkole na Śląsku zobaczył, że ekipa remontowa kładzie kable. Zapytał, co robią, a oni na to, że fotowoltaikę okablowują – po urzędach i szkołach, chociaż wcześniej tysiąc metrów pod ziemią okablowywali chodniki… I naprawdę państwo nie musi zaraz „budować fabryk”. Może za to dać ulgi podatkowe, dopłacić do kredytów bądź je gwarantować – doświadczenie Niemiec i Czech pokazują, że za jedno euro włożone w ten sposób do sektora państwo otrzyma kilka euro zwrotu. Dzięki podatkom, ale przede wszystkim dzięki zwiększonej aktywności gospodarczej – bo taka transformacja rodzi długoterminowy i zarazem zdrowy boom gospodarczy. Zmniejszamy zużycie energii, zmniejszamy import surowców, zmniejszamy koszty emisji CO2, mamy mniej smogu. To mnóstwo oszczędności w żywym pieniądzu, nie mówiąc o w ogóle nieliczonych kosztach zewnętrznych.

I same tanie kredyty to umożliwią?

Trzeba urealnić normy budowlane – w Polsce nowo budowane domy zużywają 100 kWh energii na m2 rocznie. To jest średniowiecze! A mówię o budynkach nowych, bo średnia wszystkich, jakie u nas stoją, to między 150-200. Dom niskoenergetyczny zużywa 40-50 kWh na m2, pasywny jakieś 15 – a to technologia sprzed ćwierć wieku, więc dziś można uzyskać nawet 7-8.

Kto bogatemu zabroni…

No właśnie nie! Dwaj topowi eksperci od budownictwa energooszczędnego kłócili się niedawno, ile to kosztuje – czy takie domy są o 5 proc droższe, czy raczej 10 procent tańsze? No to z uśrednienia stanowisk tego sporu – bo nie czuję się aż tak wybitnym ekspertem od termoizolacji – wychodzi mi, że pewnie kosztują mniej więcej tyle samo, tylko potem nie płacę za ogrzewanie i jakość mojego życia jest wyższa niż w tradycyjnym wampirku energetycznym, w którym muszę dorzucać węgiel do pieca, a dla oszczędności może i śmiecia. Znam wielu przedsiębiorców, którzy konstruują oprogramowanie do inteligentnych sieci przesyłowych czy tzw. elektrownie wirtualne. Mamy do tego w Polsce świetne kompetencje techniczne i naprawdę dobrych inżynierów. Państwo nie musi ich trzymać na swoim garnuszku – wystarczyłoby podnieść standardy budowlane. Powiedzmy: 15 kWh zużytej energii na m2 rocznie do 2020 roku. I to nasze, lokalne firmy będą budować domy w tych technologiach. Przy zbliżonych kosztach, odpowiednim wymogu regulacyjnym i chłonności naszego rynku będą stawiać je tysiącami – a za 5 lata będą je też budować Szwedom, Niemcom i Austriakom.

No dobrze. Mamy sporo przekonujących argumentów, a do tego górnictwo wcale nie ma w Polsce dobrej prasy, zwłaszcza u klasy średniej. To czemu Polska wciąż „węglem stoi i stać będzie”?

Jakimś powodem jest bezwład umysłowy elit.

Nasi decydenci mniej więcej w latach 70. nauczyli się, jak działa świat: mamy np. ministra energetyki, którego ostatnio w mediach określono jako ministra hibernatusa.

Sprawia wrażenie, jakby kilka dekad spędził w wiecznej zmarzlinie, bo o węglu i zużyciu energii mówi rzeczy, które może i miałyby sens, ale za wczesnego Gierka. I to dotyczy zarówno polityków, jak i politycznych nominatów na czele spółek energetycznych, których interesuje głównie 50 tysięcy miesięcznie i święty spokój. Nie mamy wizjonerów, takich, jacy stoją na czele koncernów niemieckich.

Bo wizjoner koniecznie nie lubi węgla?

Największe w Niemczech koncerny potrafią odróżnić działalność schyłkową od przyszłościowej. Tę pierwszą wyodrębniają z firmy i pakują w spółkę-córkę, która będzie zmierzać – stopniowo oczywiście – do jej wygaszenia. EON w zeszłym roku wydzielił węgiel i atom, a główna spółka będzie zajmować się OZE; niedawno podobnie postąpił RWE. U nas dominuje opór za wszelką cenę, także dlatego, że energetyka związana jest z polityką. To prawdziwa dojna krowa dla partii politycznych: rady nadzorcze, płatne ekspertyzy, zawsze można gdzieś procent od inwestycji zagospodarować… Po tym, jak nasi decydenci sprywatyzowali system finansowy, największe konfitury zostały w energetyce i między innymi dlatego prawo energetyczne pisze w Polsce sektor energetyczny.

Niektóre koncerny reklamują się jednak produkcją „czystej energii”.

Wszyscy giganci: PGE, Tauron, Energa i Enea stoją węglem, a udział odnawialnych źródeł w ich miksie jest minimalny, więc szybkie zmiany na pewno nie są w ich interesie. Na krótką metę transformacja energetyczna podkopuje przecież model biznesowy naszych koncernów, bo jak gmina stawia biogazownię albo ludzie instalują sobie ogniwa fotowoltaiczne czy termoizolację, to od wielkiej energetyki kupią mniej energii. Nasze spółki niekoniecznie są dziś w stanie włączyć się do zielonego systemu, czy raczej włączyć prosumentów, bo większość korzysta ze starych, wielkich bloków, które źle współpracują ze źródłami o zmiennej mocy jak wiatr czy słońce. Kiedyś stawiano bloki o mocy 500 megawatów, potem w Bełchatowie zbudowano bloki na ponad 800 MW, teraz stawia się nawet mastodonty o mocy ponad 1000 MW! To bez sensu w warunkach zmiennego popytu na prąd, bo taki wielki blok włącza się i wyłącza cały dzień, zresztą ze szkodą dla stanu całej maszynerii. Transformacja energetyczna oznacza konieczność rozwoju systemów elastycznych pod względem popytu na energię i jego podaży, bardziej rozproszonych, z mniejszymi blokami oraz stosowania kogeneracji, co znaczy, że bloki energetyczne produkują również ciepło.

Mówimy cały czas o węglu, a jak to wszystko ma się do gazu i ropy naftowej? To też są paliwa kopalne i też „emisyjne”. I do tego z importu.

Ropa to głównie kwestia transportu i w tym sensie nie jest to konkurencja dla węgla – chyba że poszlibyśmy w elektryfikację transportu. Co w polskich warunkach oznacza jak na razie po prostu więcej komunikacji zbiorowej. Z gazem sprawa jest ciekawsza. Niemcy równolegle z Energiewende przestawiają się na gaz – i na ich miejscu robiłbym to samo, bo to świetne uzupełnienie energii z wiatru i ze słońca – elektrownie gazowe można łatwo włączać i wyłączać.

Ale gaz jest z Rosji, tak samo jak ropa.

Jest, ale być nie musi. Profesor Jan Popczyk pisał kiedyś w kontekście upraw energetycznych, że przecież jeszcze w latach 50. na wsi głównymi „maszynami” rolnymi i środkiem transportu były konie, blisko 3 miliony. Koń potrzebuje 3/4 ha pastwiska i 3/4 ha owsa, czyli w sumie półtora hektara na konia. Łącznie potrzeba zatem było trochę ponad 4 mln hektarów upraw energetycznych. Gdyby ten sam areał przeznaczyć na paliwo do biogazowi dziś, to uzyskalibyśmy odpowiednik 20 mld m3 gazu ziemnego. Przypomnę, że Polska zużywa go rocznie 16 mld m3, z czego 9 mld sprowadza z Rosji.

Biogaz mógłby nas uniezależnić od Rosji?

Pod kątem importu gazu, tak. Co prawda biogaz to nie jest ścisły ekwiwalent gazu ziemnego, bo ziemny to niemal czysty metan, a biogaz zawiera 60 procent metanu i 40 procent CO2 plus drobne domieszki. I teraz: jeśli jednocześnie mamy dużo wiatraków i fotowoltaiki, możemy nimi zasilić elektrolizery generujące wodór i tlen. Wodór dodajemy do biogazu, gdzie łączy się on z CO2 i zamienia w metan. I w rezultacie otrzymujemy biometan, czysty i nieemisyjny, bo wcześniej rośliny z upraw energetycznych wyciągnęły ten sam CO2 z powietrza. Do takiego systemu można zaprząc całą infrastrukturę gazową, którą już przecież mamy – od wielkich magazynów gazu po sieci przesyłowe. Wiatr, słońce i gaz łącznie dają prąd na stałe, bo jeśli słońce nie świeci i wiatr nie wieje, to odpalamy biogazownie. Gaz przecież można magazynować miesiącami. A do tego bloki biogazowni to nie są mastodonty po 1000 MW, które muszą stać w polu w polu, gdzie nie ma co zrobić z wytwarzanym przez nie ciepłem. Obecnie tracimy w ten sposób 60 procent produkowanej energii, która uchodzi do pobliskiej rzeki, którą w ten sposób podgrzewa, albo chłodnią kominową do atmosfery. Biogazownie można stawiać tam, gdzie jest potrzebne ciepło i rozprowadzać po okolicy – a jeśli je obudować magazynami ciepła, to można nimi stabilizować cały system elektroenergetyczny. Do takich sezonowych magazynów magazynów pakuje się ciepło, kiedy biogazownia działa w lecie, i używa go zimą, kiedy jest najbardziej potrzebne. To samo zresztą dotyczy ciepła z ogniw fotowoltaicznych.

Skoro to wszystko takie proste, to czemu biogazownie nie rosną jak grzyby po deszczu? Albo raczej jak te uprawy energetyczne?

Bo ramy prawne są tak uciążliwe, że małym inwestorom to się nie opłaca. Jeśli gmina planuje budowę małej biogazowi, to papiery musi przygotować takie, jakby stawiała Bełchatów II. Do tego wszystkiego „konkurencyjność” paliw kopalnych wynika z eksternalizacji kosztów. Węgiel jest relatywnie tani, bo rachunku za rtęć, smog i zanieczyszczenie powietrza się producentom nie wystawia. Gdyby obowiązywała zasada, że zanieczyszczający płaci, to prąd z węgla byłby mniej więcej trzy razy droższy.

Nie trzeba więc wcale „dotować” OZE, wystarczy uczciwie liczyć cenę wszystkich źródeł energii.

Wystarczy wprowadzić ramy prawne sprzyjające stawianiu domów nisko- bądź zeroenergetycznych czy efektywnemu energetycznie transportowi… Duńczycy policzyli, że nowy system w porównaniu ze starym kosztuje mniej więcej tyle samo; różnice mogą wynosić kilkanaście procent. Otrzymujemy za to zupełnie inną strukturę kosztów produkcji energii: dziś głównym kosztem są paliwa, po zielonej transformacji największy koszt to miejsca pracy. Wydajemy te same pieniądze, ale nie wysyłamy ich do kremlowskich oligarchów, lecz finansujemy za nie lokalne miejsca pracy – od termomodernizacji, obsługi instalacji wiatrowych, ogniw słonecznych, inteligentnych sieci przesyłowych i biogazowi aż po dywersyfikację produkcji rolnej. To oznacza też aktywizację lokalnych społeczności i potencjalnie zmniejszanie rozpiętości dochodów, bo te same – podkreślam – środki, zamiast do oligarchów na Kremlu, arabskich szejków czy menadżerów naszych spółek węglowych trafiają do polskiej klasy średniej. One zostają w naszej gospodarce i przy okazji stymulują rozwój innowacyjnych technologii, potencjalnie eksportowych. Nie wspominając o tym, że stanowią polisę ubezpieczeniową od gazrurek Putina.

Najpoważniejszy chyba argument przeciwko rewolucji energetycznej w Polsce odwołuje się do doświadczeń niemieckich. Zdaje się, że cała Energiewende to dość droga impreza, na którą chyba tylko Niemców stać.

Niemcy postawili sobie faktycznie ambitne cele, bo ceny gwarantowane na energię z wiatru i fotowoltaiki lata temu, gdy były to jeszcze drogie technologie, ustalono na naprawdę wysokim poziomie – uznano, że trzeba je dofinansować, żeby technologie mogły się rozwinąć. Punktem wyjścia była strategiczna decyzja niemieckich elit przy poparciu niemieckiego społeczeństwa, że system docelowo oparty na własnych zasobach energetycznych to sprawa niemieckiej racji stanu. I przy takiej strategii – bez precedensu w rozwiniętym kraju przemysłowym na świecie – oczywiście popełniają błędy, ale też szybko się na nich uczą. Za dużo np. środków zainwestowali w fotowoltaikę, a za mało w sieci przesyłowe i magazyny energii. Regularnie robią jednak przegląd: to działa dobrze, a to źle, co trzeba zmienić. I Bundestag potrafi stosowną ustawę przyjąć w miesiąc. Podkreślam: czasem się mylą, podejmują wielki wysiłek – ale mają wyznaczony cel i konsekwentnie go realizują.

Ale to chyba naprawdę dużo kosztuje.

To prawda, zwłaszcza kilka lat temu dopłaty do zielonej energii były ogromne. Ale dziś ceny hurtowe wynoszą kilkanaście groszy za kWh, za to detaliczne kilkadziesiąt – w efekcie wręcz nie opłaca się sprzedawać wyprodukowanej energii na giełdzie, nawet jeśli prosument ma jej nadmiar. Kiedy pojawią się wydajne akumulatory – dzisiaj są jeszcze drogie, ale szybko tanieją – to nie będzie jednak stanowiło problemu. Poza tym pamiętajmy, że w sprawie Energiewende panował w Niemczech konsensus społeczny: Niemcy zbiorowo uznali, że świat pójdzie w tę stronę, więc jak ruszą z tym odpowiednio wcześnie, to będą mieli przemysł, kompetencje i będą liderem na rynku. Stwierdzili po prostu, że brak korzyści związanych z rozwojem kompetencji w przyszłościowej dziedzinie jest dużo gorszy od kosztu zaniechania transformacji.

To znaczy?

O jednym z tych kosztów już mówiłem – ktoś będzie zielone technologie produkował, a ktoś kupował. Jak jeszcze chwilę poczekamy, to możemy się na pociąg nie załapać. Ale poza utraconymi korzyściami – koniecznością kupowania cudzych zamiast sprzedawania własnych technologii – pozostaje dużo bardziej przyziemny problem. Nasza energia, po prostu, będzie drożeć, podczas gdy u sąsiadów ceny hurtowe energii spadają dzięki OZE. My niemal „od zawsze” eksportowaliśmy prąd, a dziś zaczynamy być importerem prądu netto. I trzymając się kurczowo energetyki węglowej, pogłębimy tę tendencję. Kiedy bowiem buduje się instalacje wiatrowe czy fotowoltaiczne, to nakłady inwestycyjne są wprawdzie wysokie, ale potem energia jest za półdarmo, tzn. za konserwację i koszty pracy. My i tak mamy szczęście, że nasze stare elektrownie są już dawno zamortyzowane, więc produkują energię po cenie węgla plus marże. Nowe jednak będą już wymagały poniesienia nakładów inwestycyjnych…

Energia z OZE może być w Polsce tańsza od konwencjonalnej?

Dla budowanego właśnie Opola próg rentowności szacuje się na 37 groszy za kWh wyprodukowanej energii, do tego należy doliczyć koszty zakupu uprawnień do emisji w planowanym przez Komisję Europejską wymiarze. Można szacować, że nasz prąd będzie kosztował w latach 30 około 50 groszy, a w latach 40. nawet 70 groszy za kWh – przypomnę, że dziś hurtowa cena energii wynosi około 15 groszy za kWh. Wszystko będzie tańsze od węgla: słońce, gaz, wiatr i atom – a my będziemy płakać i zgrzytać zębami, że umoczyliśmy ciężką kasę w instalacjach, które czynią nas niekonkurencyjnym gospodarczo skansenem.

A czy musimy zwiększać zużycie energii?

Kiedy słyszę, że powinniśmy dążyć do podwojenia zużycia prądu na głowę, to mam wrażenie, że ktoś się z cegłówką na pomyślunek zamienił. Potrzeba nam wyższej jakości usług energetycznych, a nie wyższego zużycia! Można mieszkać w nieocieplonym domu, który zużywa 250 kWh energii na metr kwadratowy, a można w takim, który zużywa 10 kWh. Czy 25-krotnie większe zużycie energii oznacza tu 25-krotnie wyższy poziom życia? Nie! W niskoenergetycznym domu jakość życia będzie nieporównywalnie wyższa!

Ale skoro Polska ma rosnąć w siłę – także demograficznie – to chyba na samym entuzjazmie nasza gospodarka nie pojedzie?

To kwestia efektywności energetycznej, która zresztą się poprawia, choć do wytworzenia jednostki PKB potrzebujemy dwukrotnie więcej energii niż gospodarki unijne. Uważam, że na dłuższą metę zużycie energii, przy rosnącej efektywności i wzroście gospodarczym, może zostać na obecnym poziomie. Obok zmiany miksu źródeł powinniśmy też zmierzać do zwiększania zużycia prądu wobec innych typów energii, co można osiągnąć, jeśli zelektryfikujemy transport. Energię możemy też zaoszczędzić dzięki kogeneracji, o której była już mowa, bo dzisiaj naprawdę sporo jej marnujemy. Przeciętnie na Polaka przypada 80 kWh wyprodukowanej energii dziennie; z tego 1/3 idzie na ogrzewanie. Kłopot w tym, że i produkujemy, i zużywamy ją nieefektywnie. Na nasze 11 kWh prądu na głowę potrzebujemy uzyskać aż 30 kWh z węgla o wydajności 30 procent – reszta ulatuje do atmosfery. Zbudowanie systemu energetycznego z pełną kogeneracją, tzn. każda elektrownia jest jednocześnie ciepłownią, z budownictwem efektywnym energetycznie i silnie zelektryfikowanym transportem – pozwoliłoby produkować tyle samo energii przy dużo większym PKB.

Czy coś istotnego w sprawach polskiej energetyki zmieniło się po ostatnich wyborach?

Język debaty zmienił się radykalnie – zwolennicy dekarbonizacji dotąd nie byli nazywani „zdrajcami narodu”. Jeśli chodzi o kwestie prawne, to trzeba jednak przyznać, że przy tzw. poprawce prosumenckiej cała opozycja – łącznie z PiS – była za, a Platforma oczywiście przeciw. Choć PiS, jak już doszedł do władzy i zaczął obsadzać stanowiska w wielkiej energetyce, też zaczyna majstrować przy ustawie o OZE. Kiedy Unia Europejska stawiała wymogi dotyczące polityki klimatycznej, to PO opóźniała i kombinowała, ale jednak akceptowała wspólne ustalenia krajów Unii. Dziś rządzący zapowiadają, że będą szli pod prąd – nie tylko Unii Europejskiej, ale też Chin i USA.

A na szczycie w Paryżu poszli? Jak pan ocenia polskie stanowisko? I czy w ogóle paryskie postanowienia mają tak wielkie znaczenie, jakie organizatorzy szczytu klimatycznego próbują im przypisać?

Świat kolektywnie się obudził i zadeklarował zamiar ograniczenia ocieplenia nawet znacząco poniżej progu 2C. Z jednej strony porozumienie paryskie jest bardzo ambitne, ale z drugiej zobowiązania krajów są sformułowane dość miękko, na zasadzie dobrowolności. Od strony pozytywnej można powiedzieć, że skoro wszystkie kraje, łącznie z krajami UE, USA i Chinami, wypracowały wspólną wizję przyszłości i będą podejmować wielkoskalowe działania w kierunku transformacji energetycznej, to jest to wyraźny sygnał dla przedsiębiorstw i instytucji finansowych, w co warto inwestować, a co jest passé. Z paliw kopalnych ropa i gaz będą jeszcze przez dłuższy czas bardzo pożądane, ale węgiel jest pierwszy na liście paliw schyłkowych.

Sekretarz generalny węglowej organizacji lobbystycznej Euracoal podsumował po szczycie w Paryżu, że teraz reprezentowany przez niego przemysł będzie nienawidzony i krytykowany jak kiedyś handlarze niewolników.

Z punktu widzenia Polski pozostaje przyjąć do wiadomości, że świat stoi na progu wielkiej transformacji. Dalsze pozostawanie w węglowych okopach, w konflikcie z resztą świata, nie ma żadnego sensu. Naszym zadaniem powinno być teraz wytyczenie optymalnej dla polskiej gospodarki ścieżki zmian, tak żebyśmy byli beneficjentem wielkiego nowego rynku, a nie skansenem i ofiarą transformacji.

**
Marcin Popkiewicz – autor książek „Rewolucja energetyczna. Ale po co? oraz Świat na rozdrożu”. Prowadzi portal Ziemia na Rozdrożu.

CZYTAJ NASZ SPECJALNY SERWIS O SZCZYCIE KLIMATYCZNYM W PARYŻU: RELACJE / KOMENTARZE / ANALIZY / FILMY / INFOGRAFIKI

Serwis przygotowany dzięki wsparciu European Climate Foundation.

**Dziennik Opinii nr 352/2015 (1136)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij