„W samo południe” Ziemilskiego to przejmująca analiza politycznego zapomnienia: społeczeństwo, które kiedyś odwołało komunizm, schowało się w prywatności.
Ostatni raz byłem w wałbrzyskim teatrze pięć lat temu w związku z protestem katolickich działaczy, którzy żądali wyciągnięcia konsekwencji wobec twórców i dyrekcji teatru za obrażanie uczuć religijnych. Chodziło o spektakle Ja jestem zmartwychwstaniem Przemysława Wojcieszka i Balkon według Jeana Geneta. Protestujących zaproszono na dyskusję do teatru, ale nie przyszli, udali się bowiem na pielgrzymkę do Rzymu, rozmawialiśmy więc w gronie samych twórców i krytyków. Teatr Dramatyczny był wtedy jeszcze przed remontem, wyglądał jak swój własny duch, podobnie zresztą jak samo miasto, będące widmem dawnego ośrodka przemysłowego. Wciąż można było w nim kręcić filmy o negatywnych skutkach polskiej transformacji w scenerii rozpadających się kamienic i z pijanymi bezrobotnymi górnikami w charakterze statystów.
Po pięciu latach Wałbrzych wygląda dużo lepiej. Dzięki europejskim pieniądzom miasto przeszło gruntowny lifting, kamienice odnowiono, wstawiono nowe okna i drzwi, wymieniono dziurawy asfalt na bazaltową kostkę, postawiono nowe latarnie. Przed odnowionym teatrem powstał amfiteatr z pseudogrecką kolumnadą – nad projektem można wybrzydzać, ale na pewno zmienił tę niegdyś zapuszczoną okolicę.
Trudniej z rewitalizacją ludzi – w niedzielne popołudnie na zrewitalizowanych ławeczkach trwa w najlepsze konsumpcja wyrobów alkoholowych. O stanie lokalnej gospodarki świadczą liczne punkty skupu złomu oraz wszechobecne reklamy pożyczek chwilówek (również z komornikiem dla zadłużonych).
Nawet sklep „Wszystko za 5 zł” ma w Wałbrzychu ekonomiczną wersję „Wszystko za 2,90 zł”.
Z jakichś powodów mieszkańcy nie chcą się zmienić w przebojową klasę średnią i pić latte zamiast piwa „Wojak”. Nie wystarcza wyremontowanie kilku ulic, aby odwrócić trwającą od dwudziestu lat zapaść.
Z atmosferą dzisiejszego Wałbrzycha koresponduje świetnie najnowsza premiera Teatru im. Szaniawskiego – spektakl W samo południe w reżyserii Wojtka Ziemilskiego, poświęcony podwalinom polskiej demokracji: pierwszym demokratycznym wyborom 4 czerwca 1989 roku. To od tej daty zaczął się w Wałbrzychu powolny upadek przemysłu wydobywczego, który pociągnął za sobą upadek miasta. Spektakl nie jest jednak kolejną krytyką polskiej transformacji, ale swoistym testem pamięci: Ziemilski sprawdza, co zapamiętaliśmy z tych kluczowych dla Polski dwóch dekad demontażu komunizmu i budowania nowego ustroju.
Posługuje się do tego pamięcią aktorek i aktorów, którzy są współtwórcami scenariusza. Sara Celler-Jezierska, Rozalia Mierzicka, Małgorzata Łakomska, Piotr Mokrzycki, Piotr Tokarz i Ryszard Węgrzyn opowiadają ze sceny własne wspomnienia z ostatnich dwudziestu lat. Katalizatorem pamięci są prywatne przedmioty: prezent na Pierwszą Komunię, kaseta z Psami Pasikowskiego, szlafrok ukochanej babci, kluczyki do samochodu, stare czasopismo. Za ich pomocą wywołują z przeszłości pojedyncze obrazy i całe historie: pierwsze zagraniczne podróże, pierwsze konsumpcyjne szaleństwa, pierwsze zarobione pieniądze, pierwsze miłości i pierwsze rozstania.
Ziemilski nie po raz pierwszy opowiada wielką historię z perspektywy osobistej – wcześniej zrobił to w Małej narracji, spektaklu-wykładzie o własnym dziadku, którego IPN oskarżył o współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa. Tutaj tworzy cały pejzaż „małych narracji”, które składają się na obraz życia po 1989 roku.
Charakterystyczne jest, że nie ma tu wielkich wydarzeń, które kształtowały historię najnowszą Polski: „nocy długich teczek” i upadku rządu Olszewskiego w 1992 roku, klęski wyborczej Wałęsy i wyboru Kwaśniewskiego na prezydenta w 1995 roku, afery Rywina w 2002, sukcesu PiS w wyborach 2005 roku i klęski w 2007. Mamy za to powrót do Polski z emigracji (1993), oddanie krwi (1995), pierwszą komunię (1998 – prezent: konsola Playstation), kupno prezerwatywy w 2005 roku, która przeterminowała się w 2007, i urodziny dziecka w 2011 (aktorka demonstruje zasuszony pępuszek).
Tak jakby strumień codziennego życia unieważnił wielką historię.
Ona jest oczywiście gdzieś w tle: z historiami aktorów przeplatają się opowieści o kandydatach do Sejmu i Senatu z 1989 roku i ich późniejszych losach, gdzieś tam likwidowane są państwowe zakłady, powstają i upadają prywatne firmy, tworzy się wolny rynek, otwierają się granice, już nie Bułgaria, ale Chorwacja staje się kierunkiem wakacyjnych wyjazdów, a obowiązkowy rosyjski zostaje zastąpiony w szkołach angielskim. Ale na pierwszym planie zostaje historia prywatna: dowiadujemy się, że jeden z byłych kandydatów założył w latach 90. firmę kosmetyczną, a inny prowadzi dzisiaj ranczo. Kilku nie chciało rozmawiać z twórcami, są starzy, chorzy i nie chcą wracać do przeszłości.
To osobiste spojrzenie na historię nabiera nowego znaczenia w drugiej części, która jest dekonstrukcją naszej pamięci politycznej. Aktorki (Rozalia Mierzicka i Małgorzata Łakomska) pytają widzów, czy pamiętają nazwisko choć jednego kandydata, na którego głosowali w ostatnich wyborach samorządowych w 2010 roku. Na moim przedstawieniu nikt nie podniósł ręki. Można oczywiście powiedzieć, że w polskim systemie głos na pojedynczego kandydata liczy się mniej niż głos na partyjną listę, że media prezentują głównie polityków krajowych, lokalni pozostają w cieniu, ale kto z ręką na sercu może powiedzieć, że zna nazwisko swojego kandydata? To jest pytanie nie tyle o pamięć, ile o kondycję polskiej demokracji. 24 lata od pierwszych wyborów maleje zaangażowanie polityczne, coraz mniej ludzi uczestniczy w wyborach, polityka staje się medialnym pojedynkiem, więź między wyborcami a ich reprezentantami jest fikcją. I nie wiem, co jest gorsze, czy quasi-demokratyczne wybory do kontraktowego Sejmu z 1989 roku, czy dzisiejsze wybory, w których nikt niczego właściwie nie wybiera.
Jeszcze bardziej dotkliwy jest finał, w którym Piotr Tokarz dekonstruuje słynny plakat Tomasza Sarneckiego z 1989 roku, przedstawiający Gary’ego Coopera jako szeryfa z filmu W samo południe, który zamiast colta trzyma w ręku kartkę wyborczą. Po pierwsze – zauważa aktor – na kartce nie ma nazwiska kandydata, ale napis „wybory”, trudno więc tu mówić o prawdziwym demokratycznym wyborze. Po drugie – w filmie szeryf broni miasteczka przed bandytami sam, wspierany tylko przez żonę, mieszkańcy są zbyt tchórzliwi, aby mu pomagać. Po trzecie – zabija swoich przeciwników wcale nie w uczciwym pojedynku, ale strzelając w plecy i zza węgła.
Mit szlachetnego szeryfa rozpada się na naszych oczach razem z mitem pojedynku dobra ze złem, do którego miało dojść w samo południe 4 czerwca 1989 roku.
Chwilę wcześniej na ekranie oglądamy serię zdjęć przedstawiających zlikwidowane państwowe zakłady na Dolnym Śląsku. Syndykiem masy upadłościowej był jeden z ówczesnych kandydatów do Sejmu.
Spektakl W samo południe powstał w ramach tematycznego sezonu pod hasłem „!Zapooomnij?”, którego motywem przewodnim jest pamięć zbiorowa. Jak pamiętamy dzieciństwo w PRL, rodzinne uroczystości, święta kościelne i państwowe? Co nam zostało w pamięci z postulatów sierpniowych i Konstytucji III RP? Projekt Ziemilskiego jest przejmującą analizą politycznego zapomnienia: społeczeństwo, które 24 lata temu poszło do urn, aby odwołać komunizm, dzisiaj zapomniało, po co są wybory. Schowane we własnej prywatności, na ogół nie angażuje się w sprawy publiczne.
„Mimo wszystko wierzę w happy end”, kończy swój monolog aktor. Chcę podzielać tę wiarę, ale kiedy wieczorem wracam lokalnym autobusem do Wrocławia, z każdym kilometrem słabnie we mnie przekonanie, że ten trwający od dwudziestu kilku lat film zakończy się szczęśliwie.
W samo południe, reż. Wojtek Ziemilski, Teatr im. Szaniawskiego w Wałbrzychu