Teatr

Gruszczyński: A w konopiach strach…

Uwaga na demoralizację! Nawet z niewinnego „Dziadka do orzechów” może nagle wyleźć straszny kosmaty dziad. Z Anne Applebaum polemizuje Piotr Gruszczyński.

Pamiętacie: „Jadą, jadą dzieci drogą, siostrzyczka i brat i nadziwić się nie mogą, jaki piękny świat”? Maria Konopnicka, która tekst napisała, ukryła w nim dziwne słowa: „Tutaj stoi mała chatka pod słomiany dach, przy niej wierzba rosochata, a w konopiach strach” Pomijając dalej występującego bociana, który porwał żabę, („a bociek kle, kle”) ten „w konopiach strach” występujący zaraz po złowróżbnie brzmiącej wierzbie rosochatej, budził we mnie, w dziecku, paniczne przerażenie. Nie miałem pojęcia, że chodzi o stracha na wróble, nie wiedziałem, czym są konopie, które budziły poczucie dziwności. Uwielbiałem tę piosenkę, czekałem na w konopiach stracha, żeby bać się i dziwić. I właściwie nigdy nie ciekawiły mnie opowieści, w których wszystko się dobrze układa i kończy, nie ciekawiły mnie feerie obrazów, tylko, to, co wychodziło poza ramy czy kadr, co było dziwną strefą przejściową między czymś znanym i opanowanym przez sztukę a dziwnym i żywiołowym opanowanym przez życie, a może nawet śmierć. Na szczęście nie byłem dzieckiem Anne Applebaum, bo myślę, że linijkę o strachu i konopiach wykropkowałaby na zawsze z mojego życia.

Tak, po przeczytaniu w „Gazecie Wyborczej” felietonu Anne Applebaum Dziadek do orzechów. To jest piękne wiem już, czego się dzieciom robić nie powinno. Występująca w roli dla siebie nowej, bo krytyka teatralnego, dziennikarka „The Washington Post” pisze na przykład tak: „W polskiej inscenizacji  – a przynajmniej tej, którą widziałam dwa tygodnie temu – były niezwykłe dekoracje i przepiękne kostiumy, a akcja kręciła się wokół magicznej latarni, do której weszły wszystkie postacie, żeby jakoś tam przetańczyć długi drugi akt”. Precyzja opisu i nieporadność wobec spektaklu jest zatrważająca. Ale nie o język mało giętki kruszyć będę kopie. Chodzi o propagowanie pewnego szczególnego gustu i światopoglądu. Wracam więc do Dziadka.

Anne Applebaum siedzi w Teatrze Wielkim Operze Narodowej w Warszawie ze swoimi dziećmi. Z uniesieniem notuje obserwacje z widowni: „Wszyscy rodzice należą do klasy średniej i wszyscy bardzo chcą dać swoim dzieciom choć raz liznąć kultury wysokiej, zanim zatoną raz na zawsze w morzu pop-kultury. Na cóż jeszcze nas stać?”. Słodko-gorzka ta sielanka. Z jednej strony cudownie jest się pławić w sosie klasy średniej, nieprzewarstwionej czymś, czy raczej kimś niegodnym. Z drugiej strony lęk ściska Applebaum za gardło, że jej dzieci zaraz zatoną w morzu pop-kultury. Jakże to tak? Z wyżyn opery prosto w rynsztok pop-kultury? Czyżby pójście do opery było jedynie śmiertelnym dorocznym obowiązkiem, który nie ma nic wspólnego z codziennością? Może dzieci trzeba częściej niż raz w roku zabierać na rzeczy wartościowe i nie pozostawiać ich przez cały rok w objęciach gier komputerowych i Internetu? 

I tu kłopot: może nawet dałoby się to zrobić, tylko znowu lęk i strach. Tym razem nie chodzi o ogłupienie pop-kulturą, ale o rzecz znacznie straszniejszą: demoralizację. Ta nie czai się ani w mediach, ani w rozstrzelanych grach tylko właśnie w teatrach. Można naprawdę słabo trafić. Nawet z niewinnego Dziadka do orzechów może nagle wyleźć straszny kosmaty dziad. Applebaum to wie i to jest źródłem jej traumy. Sama od dzieciństwa chodziła na Dziadki, więc w sumie jest dziadkową ekspertką i wie, jak to wszystko powinno wyglądać. Nic nie mąciłoby jej szczęścia na widowni, na której „wszyscy rodzice należą do klasy średniej”, gdyby nie złe wspomnienie z Deutsche Staatsoper. To tam zamiast wzorcowego Dziadka zobaczyła razem z dziećmi „dziwne, mroczne i bardzo niemieckie widowisko pełne aluzji do kazirodczych związków – Klary z ojcem chrzestnym lub jego z jej matką. Nie było żadnej bitwy – może z obawy by nie urazić pacyfistycznych uczuć berlińczyków”. Podobnie pewnie zdemolowane są te dzieci i matki, które w tym roku obejrzały wersję monachijską, o której czujna Appelbaum przeczytała, że była „śmiałym komentarzem na temat stanu naszego społeczeństwa”. Na szczęście w Rosji ponoć nadal „stawia się na cudownie wysportowanych tancerzy”. 

Nie byłoby po co pastwić się nad tym tekstem, gdyby nie jedna prosta i bardzo niebezpieczna rzecz. Otóż, autorka pozwala sobie na wyrażanie mocnych opinii w sprawach, o których nie ma pojęcia, a upoważnia ją do tego przynależność do nieomylnej i obdarzonej bezbłędnym gustem klasy średniej. Klasa średnia wie nie tylko, jak powinien wyglądać Dziadek do orzechów. Z pewnością wie też, jak wygląda porządny Hamlet, jak wyglądają porządne Dziady, Życie snem i Wiśniowy sad. Hamlet na pewno powinien mieć czarne rajtuzy i białą czaszkę w dłoni. Bo jeśli będzie wyglądał inaczej, to nie tylko dzieci pani Applebaum będą niezadowolone, ale ona sama także nie odnajdzie się w tej sztuce, którą tak wysoko wszak ceni. Pani Applebaum w ogóle wie, co jakie być powinno i jako osoba o guście doskonałym, nie życzy sobie, żeby jej cokolwiek zmieniać. Życzy sobie czego innego.

Na Dziadku do orzechów „nastoletnie dzieci zapadły w fotele, a jedno jak się zdaje zasnęło, niemniej potem twierdziły, że były zadowolone”. Otóż właśnie, dzieci te już w pełni nadają się do wprowadzenia w dorosły rygor obowiązków kulturalnych. Trochę sobie pośpią, nic ich nie dotknie, nie zmąci ich samozadowolenia stowarzyszonego z samozadowoleniem pozostałych widzów z klasy średniej. Na tym zapewne polega zdaniem Applebaum uczestnictwo w kulturze. To prawdziwe, to znaczy uczestnictwo w kulturalnej kulturze.

Przyznaję, że nie wiem, jak wyglądały wspomniane niemieckie inscenizacje Dziadka do orzechów, ale na pewno nie były złe tylko dlatego, że nie zaspokoiły wyobrażenia widzów i ich oczekiwań. Nie posunę się do tego, żeby pisać, że sztuka może jednak powinna zaskakiwać, budzić, wstrząsać i niepokoić, nawet dzieci, bo nie chcę obrażać inteligencji czytelnika. Być może w tamtych inscenizacjach drugi akt nie był aż taki dłużący, na co w krótkim tekście autorka narzeka dwukrotnie. W sumie uznałem najpierw, że „Gazecie Wyborczej” nie wypada drukować takich tekstów. A teraz myślę, że to właśnie dzięki takim tekstom wreszcie mogę zobaczyć, co siedzi w głowach tej prawdziwej klasy średniej. I co więcej, zrozumieć, że nigdy się do tych głów nie przebiję. Ani ja, ani parę innych osób mających odwagę majstrować choćby przy dziadkach do orzechów. Nie przebije się nikt, kogo niepokoi ów „w konopiach strach”.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij