Czy to był eksperyment na moim otwartym mózgu, polegający na aplikowaniu mu tego, co w życiu najsmętniejsze, w dawkach prawie nierozcieńczonych? Jeśli tak, to wypada odnotować sukces. Jolanta Nabiałek o spektaklu „Kino moralnego niepokoju” Michała Borczucha.
Kino spod znaku Zanussiego, Kieślowskiego, Wajdy i innych twórców nurtu moralnego niepokoju obok lekkości nawet nie leżało. Przeciwnie, ma olbrzymi ciężar gatunkowy – egzystencjalne pytania bez odpowiedzi, mroki istnienia, rozważania o życiu, śmierci i przemijaniu. A wszystko to bez współczesnej „beki”, bez zabawy w metapoziomy. Bardzo poważnie. Bardzo na serio. Najnowszy spektakl Michała Borczucha zdaje się sugerować, że to wszystko jest trochę z nudą i o nudzie. W czym, jeśli dobrze interpretuję zamysł reżyserski, wcale nie ma niczego złego.
Nudny w Kinie moralnego niepokoju jest przede wszystkim sam fakt istnienia. Może to ze znużenia wynika cały ten moralny niepokój?
czytaj także
Tamte wąsy, tamte swetry, tamte dialogi
Przede wszystkim mamy ludzi. I ci ludzie chodzą. Idą, idą i idą. W kółko. Nie lubią tego, ale muszą. Poruszają się po pewnej określonej trajektorii, raczej luźno inspirowanej wideoperformansem Józefa Robakowskiego Samochody, samochody. Istotniejsze dla widzów i widzek są fragmenty książki Walden, czyli życie w lesie Henry’ego Davida Thoreau, przytaczane, czy może raczej wymrukiwane, przez Krzysztofa Zarzeckiego, który w roli posępnego odludka sprawdza się jak nikt inny. Kluczowym nawiązaniem jest natomiast Amator Krzysztofa Kieślowskiego.
Prawdopodobnie z braku lepszych pomysłów na scenariusz (autorstwa Tomasza Śpiewaka) ten właśnie film jest w kilku fragmentach odtwarzany przez aktorów i aktorki, co stanowi, jak na moje oko, jakąś 1/3 całego spektaklu. Wychodzi to całkiem zabawnie (choć Amator, podobnie jak reszta dzieł nurtu moralnego niepokoju, zabawny nie był), bo tamte wąsy, tamte swetry i tamte dialogi są rozkosznie niedzisiejsze, więc nawet kiedy Dominika Biernat (w roli Irenki) i Piotr Polak (jako Filip) nie wysilają się na komizm, to on i tak się pojawia. Zwłaszcza że Amator to film o prostym człowieku, który odkrywa w sobie duszę artysty-filmowca ku zgrozie pragnącej tylko świętego spokoju żony. A wiadomo, że nic tak nie śmieszy jak „prości” ludzie, z tym ich „i tam” i „ja tam, panie, nie wiem”. W filmie nie byli zabawni, a ich dramaty miały w sobie szekspirowską gorycz. Odgrywani przez aktorów z doklejonymi wąsami – no cóż.
Co jednak istotniejsze – prości ludzie mają przeważnie nudne żywoty, wypełnione, jak zdaje się sugerować spektakl, świętym spokojem. A święty spokój to nuda. Być może prawdziwi prości ludzie jej nie odczuwają, bo są na to zbyt prości (zaliczam siebie do tej grupy), ale jeśli ktoś, jak Filip, ma w sobie jakiś moralny niepokój, to prędzej czy później zacznie z tej nudy filmować gołębie. Żeby tylko nie chodzić w kółko i w kółko.
czytaj także
W spektaklu pojawiają się, nakładając się na te powyższe, jeszcze dwie opowieści. O dwóch lesbijkach i ich współlokatorze (Ewelina Pankowska, Eliza Rycembel, Bartosz Bielenia) i trójce rodzeństwa, z których jedno to rozchwytywana aktorka (Maja Ostaszewska), drugie to aktor radiowy tracący głos (Marek Kalita), a trzecie to jeszcze jeden brat (Jacek Poniedziałek). Pierwsza opowieść to zasadniczo obraz codzienności, bohater i bohaterki mówią, kiedy jest im przyjemnie, a kiedy nie, i cierpią na moralny niepokój, który niechybnie ma związek z monotonią życia. Druga, oparta na dziennikach Jacka Poniedziałka, to też obraz codzienności, ale z takimi bardziej dorosłymi problemami, generowanymi przez geodetów i zarządców miejskich cmentarzy. Ot, samo życie.
Nie mówić zbyt rozwlekle o rzeczach nużących
Jak już wspomniałam na początku, spektakl Borczucha nie przez cały czas jest nudny. Ale bywa, niestety zbyt często, aby w spektrum, na którego jednym końcu plasują się totalne szmiry i niewypały, a na drugim arcydzieła, zbliżyć się do tych na „a”. Na początku mnie nawet wciągnął, bo podglądanie perypetii współlokatorskiego trójkąta smakowało miłą obyczajówką. Potem zaraz znudził przydługimi monologami Zarzeckiego, który, jak mi się zdaje, celowo podkręcał gałkę z napisem „nuda” w okolice maksimum. W końcu grał człowieka nieszczególnie umiejącego rozpoznać reguły gry społecznej, także tej, która wymaga, aby nie mówić zbyt rozwlekle o rzeczach nużących.
czytaj także
Fragmenty z Amatora były przeważnie śmieszne, więc ciekawe, ale za dużo ich, więc z czasem ciekawe coraz mniej. Zupełnie uśpiły mnie listy trojga rodzeństwa i cały ten wątek uratowała w sumie tylko kapitalna scena na działce, kiedy rodzeństwo spotyka się w końcu oko w oko i grana przez Ostaszewską Marylka z odpowiednią dramaturgią, jak na wybitną aktorkę przystało, opowiada o tym, że groby ich rodziców zostały zlikwidowane. Wkroczenie w tę scenę Zarzeckiego z żuchwą świni, do której próbuje wygłaszać coś w rodzaju inwokacji, było jednocześnie bardzo zabawne (konsternacja pochłoniętego „życiowymi” sprawami rodzeństwa) i bardzo przerażające (czy Zarzecki przez najbliższe czterdzieści minut będzie teraz gadał o tej żuchwie? Spoiluję i uspokajam – nie).
Zamysł reżyserski, który przyświecał temu spektaklowi, wydaje mi się dość jasny. Pokazać, że to wcale nie szekspirowskie dylematy, ale nudna codzienność stanowi o naszych egzystencjach. Większość z nas nie stanie w swoim życiu przed wyborem, czy, dajmy na to, zabić swojego najlepszego przyjaciela, żeby uratować całą galaktykę, czy nie. Wielu natomiast będzie się szarpać z geodetą, kłócić z żoną i smucić, oglądając wiadomości. Już sama zwykłość i powszedniość tych wszystkich spraw może wywołać lekką depresję. A konieczność pałowania się z nimi – całkiem ciężką. Zwłaszcza że gdzieś pomiędzy jednym kęsem chleba powszedniego a drugim umyka nam coś, co ciężko zdefiniować – jakiś sens życia, transcendencja, transgresja, czy coś w ten deseń. A nawet jeśli nie umyka, bo nie istnieje, to mamy wrażenie, że umyka. I nie wiadomo, co bardziej przygnębiające – to, że umyka, czy to, że tego nie ma.
Ja to rozumiem. Ja też mam takie refleksje. Ba, nie jestem pewna, czy nie sprojektowałam ich na ten spektakl. Może był po prostu o niczym, albo o czymś zupełnie innym. Ale wolę założyć, że jednak o tym, bo to trochę usprawiedliwia fakt, że reżyser, którego Moja walka była taka super, tak mnie zanudził (choć nie przez cały czas). Chyba że o to mu właśnie chodziło. Że to był taki eksperyment na moim otwartym mózgu, polegający na aplikowaniu mu tego, co w życiu najsmętniejsze, w dawkach prawie nierozcieńczonych. Jeśli tak, to wypada odnotować sukces.
*
Kino moralnego niepokoju, reż. Michał Borczuch, Nowy Teatr w Warszawie