„Random Access Memories” to dobra płyta: jest świetnie nagrana i pełna dobrze skomponowanych przebojów. A mimo to jest w niej coś odrzucającego.
„Paul Jonson, DJ Funk, DJ Sneak, DJ Rush, Waxmaster, Hyperactive, Jammin Gerald, Bryan Wilson, George Clinton”, kto nie pamięta tej wyliczanki? Teachers z debiutanckiego albumu Daft Punk było jak krótki kurs historii house’u, początek szlaku, który prowadził od Paryża przez Nowy Jork aż do Detroit i Chicago. Klasyka, tak jak i samo Homework. Były tam i bardziej popowe cukierasy, jak Around the World czy p-funkowe Da Funk z niezapomnianym teledyskiem. Album miał też ciemniejszą i bardziej intensywną stronę, np. sterydowe disco Alive albo bezkompromisowe Rollin’ & Scratchin. Miałem to na kasecie, bardzo dawno temu. Katowałem rodziców, przepraszam.
Wraz z premierą kolejnego albumu, Discovery, okazało się jednak, że Daft Punk mają większe ambicje niż nagrywanie „tylko” muzyki do tańca. Discovery to fantastyczna synteza wielkoekranowego popu, wokoderowych wokali, pieczołowicie programowanych maszyn perkusyjnych. Pamiętam, że album z początku wzbudzał olbrzymie kontrowersje, np. w moim ulubionym wówczas „Kaktusie” (czy ktoś jeszcze pamięta to pismo?). O solówce na gitarze w Aerodynamic pisali: „Goodbye Joe Satriani”, przetworzone wokale były jak „rzygi kota” albo podobnie. Czas pokazał, że krytycy się pomylili, Discovery było i jest cudowne, piękne i inteligentne – chętnie zabrałbym je na bezludną wyspę, gdybym kiedykolwiek miał taką okazję.
Dziś sam jestem krytykiem muzycznym – domorosłym, ale zawsze – i też mam ochotę, żeby zjechać nowy album Daft Punk. Pierwsze przesłuchanie było czymś głęboko traumatycznym, okropne soft-rockowe ballady, zdecydowane nadużycie wokodera, progowa pompa w Giorgio by Moroder czy wodewilowe Touch były ponad moje siły. To płyta dla dobrze wychowanych redaktorów Trójki, mógłby ją łyknąć Marek Niedźwiedzki albo Marcin Kydryński – zresztą wcale nie zdziwiłbym się, gdyby The Game of Love poleciało w niedzielnej Sieście. Pamiętam jednak historię Discovery, więc powstrzymałem się od powierzchownych i odruchowych reakcji. Przesłuchałem drugi raz, trzeci, skończyło się na tym, że od tygodnia nie słucham niczego innego. Ale nie nawróciłem się, nadal sądzę że to album co najmniej kontrowersyjny.
Zacznijmy jednak od tego, co w nim dobre. Przede wszystkim Random Access Memories to dowód na to, że pop jeszcze nie zdechł, co więcej nadal ma moc rozpalania masowej wyobraźni, przekraczania różnic w guście, wieku, statusie społecznym (przynajmniej na to liczę). To w dużej mierze zasługa świetnej kampanii promocyjnej, rozgrywanej głównie w realu, a nie w sieci. Spot na Coachelli i w Saturday Night Live, gigantyczne billboardy przy Sunset Strip. Odkrywane kawałek po kawałku Get Lucky też robiło dobre wrażenie, do tego seria krótkich filmów z serii The Collaborators. No i magia tajemnicy, w końcu od roku 1995 Guy-Manuel de Homem-Christo i Thomas Bangalter nie pojawilali się publicznie bez robocich masek. A Daft Punk lubią strzec swoich sekretów, np. nowych garniturów i masek strzeżono pilniej niż nowej powieści Dana Browna. Efekt? Gigantyczne zainteresowanie nie tylko ze strony mediów i zażartych fanów. Random Access Memories to album nie tylko dla zaangażowanych słuchaczy i muzycznych nerdów. To płyta, której słuchają i o której rozmawiają wszyscy. Dowody? Już teraz przewiduje się, że do 2015 roku będzie to najlepiej sprzedający się album na Wyspach. Spotify również został opanowany przez roboty, Get Lucky jest najczęściej odsłuchiwanym singlem, sam album sięgnie po ten tytuł już w przyszłym tygodniu. Jeżeli ktoś kupi w tym roku tylko jedną płytę, najpewniej będzie to właśnie ta.
Skoro wiemy już, że Daft Punk ocalili muzykę pop, warto zadać pytanie, o to jaki to pop. I tu zaczynają się problemy, bo ich wizja jakości jest przeraźliwie konserwatywna. Random Access… to skok w lata 70. i wczesne 80., czasy przed MTV, internetu, okres wielkich budżetów i albumów o statusie filmowych blockbusterów, jak Thriller Michaela Jacksona albo Tusk Fleetwood Mac. Zresztą sam budżet to nie problem, Kanye West też nie oszczędza na swoich płytach, a odpowiednio duże pieniądze pozwalają też na eksperyment i wolność. Thriller był przecież bardziej awangardowy niż wiele niezależnych albumów, bo dzięki budżetowi Jackson mógł sobie pozwolić na pełne zrealizowanie artystycznej wizji. Kłopot w tym, że Daft Punk wykorzystali tę wolność, by wmówić nam, że prawdziwa muzyka skończyła się wraz z Toto. W wywiadach wciąż obsesyjnie wracają do najlepszych dla muzyki lat 70. i 80., samplery i komputery zmienili na drogie studia nagraniowe i doskonałych muzyków sesyjnych, przy nagrywaniu albumu współpracowali z legendami popu – Neilem Rodgersem (Chic) i Giorgio Moroderem (odpowiedzialny m.in. za największe disco-hity Donny Summer). Ten ostatni zresztą opowiedział ciekawą historię, która rzuca światło na proces nagraniowy albumu: „Postawili mnie przed trzema mikrofonami: jednym z lat 60., jednym z lat 70. i jednym z lat 80. Miałem opowiedzieć historię tego, jak zostałem muzykiem. Zapytałem ich: po co to wszystko? Kto usłyszy różnicę? W odpowiedzi usłyszałem: Thomas”. Technologiczny perfekcjonizm, wirtuozeria, rezygnacja z nowych technologii muzycznych – syntezatory pojawiają się tu bardzo rzadko – oraz komputerów, wszystko to jest tak przedpunkowe, jak tylko się da. Oznacza też, że pop jest domeną wybrańców i geniuszy, magia jest możliwa tylko, gdy muzyków i publikę oddziela kordon sanitarny. W jednym z wywiadów mówili:
„Technologia sprawiła, że każdy może robić muzykę, to świetne. Z drugiej strony, kiedy wszyscy potrafią czarować, nie ma już magii. Kiedy publiczność może zrobić wszystko na własną rękę, po co mieliby się przejmować?”.
Rozumiem tę nostalgię. Daft Punk robią wszystko, byśmy zapomnieli, że uznaje się ich za ojców EDM, niezbyt mądrej rąbanki, która w Stanach zastąpiła pop. To naprawdę fatalna muzyka, głupia, głośna, bez krzty uczucia i dynamiki. To dobrze, że roboty zaprotestowały przeciwko tej fali. Jednak z tym protestem trudno się zidentyfikować – jest wykluczający i elitatarystyczny. Skoro głupie dzieciaki popsuły muzykę, trzeba im ją zabrać. Niech publiczność będzie publicznością, a my pokażemy im, jak to się robiło kiedyś. (A naprawdę zabawne jest to, że i Neil Rodgers, i Giorgio Moroder, zaczęli współpracować z Aviciim, czyli modelowym reprezentantem tej sieczki, przeciw której występują Daft Punk. Zresztą Moroder zawsze był chałturnikiem, więc można się było tego po nim spodziewać)
Ale czy naprawdę każda dobra muzyka musi brzmieć jak Sting – dostojnie, luksusowo i w gruncie rzeczy zachowawczo? Często ten muzyczny powrót do przeszłości tłumaczy się wiekiem Bangaltera i de Homema, obaj sięgają 40, więc ta stateczność jest uzasadniona. Tylko że to kiepska wymówka. Są pięćdziesięciolatkowie, których gust jest zdecydowanie „nastoletni”, najlepszym przykładem był brytyjski prezenter radiowy John Peel. Są też dwudziestolatkowie, którzy słuchają Bryana Adamsa. Gust to nie kwestia wieku.
W tym kontekście otwierający płytę Give Life Back to Music nie mógłby się nazywać trafniej. A czy płyta daje to, co obiecuje? W dużej mierze tak, choć jeśli mam być szczery soft-rock to nie moja bajka. Zdecydowanie wolę funkowe, mocno synkopowane Loose Yourself to Music z riffem nerwowym jak poniedziałkowy poranek niż ballady takie jak Within. Najdłuższe na płycie Touch jest tak przegięte, że trudno go nie polubić, podobnie Giorgio by Moroder. Energetyczna końcówka, która zaczyna się od Fragments of Time też jest nie do pobicia. Właściwie album zyskałby na przemeblowaniu kolejności utworów, początek jest zdecydowanie zbyt ponury i powolny – to chyba dlatego pierwsze przesłuchanie było tak trudne.
Random Access Memories to dobra płyta: jest świetnie nagrana i pełna dobrze skomponowanych przebojów. A mimo to jest w niej coś odrzucającego. Być może za dziesięć, dwadzieścia lat sprawi mi więcej przyjemności niż dzisiaj? Choć szczerze mówiąc, mam nadzieję, że nie.