Muzyka

Bożek: Piosenki, które uratowały ci życie

Słuchaczu/słuchaczko The Smiths, czy na pewno chcecie się dowiedzieć o różnych słabościach i wadach swoich idoli?

12 października 1984 roku w Grand Hotelu w Brighton wybuchła bomba. W ten sposób IRA chciała się pozbyć Margaret Thatcher i całego jej gabinetu, który zatrzymał się w hotelu podczas konferencji torysów. Prasa zaroiła się od komentarzy i domysłów, ale jeden z nich wybijał się szczególnie: „Jedyne, czego żałuję, to że Margaret Thatcher wyszła z tego bez szwanku”. Te słowa wypowiedział Steven Morrissey, wokalista zespołu The Smiths. Miłośnik talentu Oscara Wilde’a, gość, który stał się głosem pokolenia i wyrocznią dla dzieciaków w thatcherowskiej Anglii.

Miał idealne kwalifikacje. Dzieciństwo gdzieś w kamienicach czynszowych  Manchesteru, popołudnia z Coronation Street, kiepska szkoła St. Mary’s Secondary Modern School dla tych, którym nie poszło na egzaminach kończących podstawówkę. A Morrisseyowi, choć był mądrym chłopcem zaczytującym się Wildem i brytyjską dramatopisarką Shelagh Delaney, nie poszło. Zresztą w jego podstawówce egzamin 11-plus zdała tylko trójka uczniów, reszta stała się odpadem systemu edukacji.

Szkoła była przekleństwem Morrisseya, choć i tak uniknął kocenia i przemocy. Mogło być inaczej, bo już wtedy był dziwadłem: spokojnym, nieco wyobcowanym chłopcem. Pierwszego dnia do szkoły odprowadziła go mama, poza tym codziennie wracał do domu na obiad. Ale w tej szkole twardzi chłopcy bili się z twardymi chłopcami, nikt nie ruszał mięczaków, bo i po co.

Ale to, że Morrissey uniknął przemocy z rąk kolegów, nie znaczy jeszcze, że uniknął przemocy w ogóle. W St. Mary’s, szkole katolickiej aż do bólu, dyscyplinę wprowadzało się żelazną pałką, rózgą i krzykiem. Prawdziwą mordęgą były codzienne apele, podczas których dyrektor szkoły wybierał sobie jednego ucznia i sprawdzał czystość jego butów albo paznokci, albo to, czy krawat jest zawiązany poprawnie. Jeśli nie, delikwent był częstowany pasem w jego gabinecie. Otwierający drugą płytę The Smiths Headmaster Ritual jest właśnie o tym:

Mid-week on the playing fields
Sir thwacks you on the knees
Knees you in the groin
Elbow in the face
Bruises bigger than dinner plates

Jego gust także był gustem całej generacji, w dużej mierze kształtowanym przez wyśmienitą brytyjską prasę muzyczną. Morrissey słuchał i oglądał koncerty gwiazd glam rocka: Bowiego, T-Rex, Roxy Music. Chociaż już wtedy potrafił błysnąć niekonwencjonalną opinią: o Sex Pistols twierdził, że ich muzyka jest szczeniacka i infantylna. Za to pasjami uwielbiał New York Dolls, amerykańskich prekursorów punk rocka. Założył ich oficjalny brytyjski fanklub, zamęczał prasę muzyczną peanami na cześć. W końcu udało mu się nawet zaczepić w jednym z magazynów, w którym pisał recenzje z koncertów. Ale na tym jego kariera dziennikarska się zakończyła.

Morrissey w ogóle nie był fanem pracy. Przez chwilę pracował jako urzędnik, ale przez większość czasu był na bezrobociu. I w tym dzielił los pokolenia, bo w czasach Thatcher ponad milion młodych osób pobierało zasiłek, a bez pracy było ponad 10 procent Brytyjczyków. Morrissey nie marzył jednak o zatrudnieniu, chciał sławy i kariery muzyka. Praca była bez sensu, czemu dał wyraz w Heaven Knows I’m Miserable Now:

I was looking for a job, and then I found a job
And heaven knows I’m miserable now

O tym okresie swojego życia mówił:

Jestem przypadkiem sypialnianym. Spędziłem mnóstwo czasu w swoim pokoju, pisałem wściekle dużo i byłem pewien, że to wszystko jest straszliwie ważne i że wszystko, co mam do powiedzenia, zapisze się w historii, albo coś w tym stylu. W pewnym sensie miałem rację.

Poza racją miał też sporo szczęścia, bo gdyby nie Johnny Marr, jego marzenia by się nie spełniły. Marr był młodym, ambitnym gitarzystą, niezwykle utalentowanym i diabelnie pracowitym. Jego technika była nieskazitelna i nienachalna; nie był typowym wirtuozem, który zarzyna gitarę niekończącymi się solówkami. Był też krańcowo innym człowiekiem niż Morrissey: otwarty i przebojowy, łatwo zjednywał sobie przyjaciół. Miał świetną opinię u starszych muzyków i grał w wielu zespołach, ale marzył też, by zrobić coś na własną rękę.

Marr wiedział, że Morrissey to odludek i facet, z którym kontakt jest dość trudny, ale też utalentowany wokalista, który szuka zespołu, często za pomocą ogłoszeń w prasie muzycznej. Postanowił więc zaskoczyć go we własnym domu. Tak samo poznali się Jerome Leiber i Mike Stoller, odpowiednio tekściarz i kompozytor, którzy jako partnerzy napisali nieprawdopodobną liczbę przebojów, m.in. Jailhouse Rock Elvisa. Morrissey też to wiedział, bo oprócz New York Dolls kochał też klasyczny amerykański pop i R&B. Tak powstało The Smiths, a reszta, jak to się mówi, była historią.

Tę historię można poznać dzięki książce A Light That Never Goes Out Tony’ego Fletchera, który specjalizuje się w biografiach muzyków. Wcześniej bohaterami jego książek byli REM i Keith Moon z The Who. Wyobrażam sobie, że trudno jest napisać dobrą książkę o The Smiths. To zespół, który zdeterminował wyobraźnię tysięcy młodych ludzi, którego piosenki ratowały fanom życie, wreszcie zespół, którego wokalista miał równie wielki talent do słów, co do skandalizujących wypowiedzi.

Dlatego tak bardzo mnie nie zdziwiło, że książka Fletchera nie oddaje sprawiedliwości The Smiths. Co prawda jest w niej wiele interesujących historii i obserwacji, autor zebrał imponujący materiał źródłowy, ale co z tego, skoro język i sposób prowadzenia historii przypomina raczej książkę telefoniczną. Ma 700 stron, a na pojawienie się pełnego składu zespołu musimy czekać aż do 250. Przedtem dowiadujemy się m.in. o historii Manchesteru, o talencie piłkarskim ojca Morrisseya, wszystko z wyczerpującą kronikarską siermięgą.

Jest też inny problem. Słuchaczu/słuchaczko The Smiths, czy na pewno chcecie się dowiedzieć o różnych słabościach i wadach idoli? Morrissey był na przykład nie tylko chorobliwie nieśmiały, ale także samolubny i nieczuły, czasem do granic autyzmu. Sekcję rytmiczną The Smiths, perkusistę Mike’a Joyce’a i basistę (świetnego!) Andy’ego Rourke’a, traktował z olbrzymim protekcjonalizmem. Sądził, że gdyby nie The Smiths, skończyliby najwyżej jako sprzedawcy w supermarkecie. Ten stan przełożył się też na podział tantiem, bo Marr i Morrissey otrzymywali po 40 procent pieniędzy z koncertów i nagrań, Rourke i Joyce musieli zadowolić się pozostały 20 procentami. Zresztą ten nierówny podział właściwie zadecydował o rozpadzie zespołu w roku 1987. Formalnie przypieczętował go Marr, zmęczony nieustającymi trasami koncertowymi i sesjami nagraniowymi, którym nie umiał powiedzieć stop. Ciśnienie skończyło się niemal śmiertelnym pijackim wypadkiem samochodowym.

To fajne, odbrązawiające ciekawostki, ale nie mówią nam o tym, dlaczego The Smiths stało się tak ważnym zespołem dla całego pokolenia. Żeby nie było: fani nadal mogą wynieść z tej książki mnóstwo fascynujących informacji. The Smiths w trakcie swojej kariery właściwie nie mieli menadżera, Morrissey sam kontaktował się z Geoffem Travisem z Rough Trade i nie szczędził mu przy tym gorzkich słów. Był przekonany, że to, że The Smiths nie królują na listach przebojów, to wyłącznie wina nieodpowiednich działań ze strony wytwórni. Nie przyszło mu do głowy, że gdy nie przychodzi na umówiony wywiad albo gdy upiera się, że The Smiths nigdy nie nakręcą teledysku, też szkodzi własnej karierze.

Gra w pop ma swoje zasady, a The Smiths mieli ambicje większe niż skolonizowanie niezależnej brytyjskiej sceny. Ciekawe była też dynamika wewnątrz zespołu: Morrissey był ascetą, właściwie straight-edge, ale reszta lubiła wypić i przyćpać. Niektórzy za bardzo: Rourke był uzależniony od heroiny, za co nawet wyleciał z The Smiths. Na szczęście nie na długo. Inna zaskakująca informacja: Morrissey nie cierpiał muzyki tanecznej, Marr bardzo ją lubił. Często odwiedzał legendarną Haciendę, grał w Quando Quango, słuchał hip-hopu i chicagowskiego house’u. Morrissey trochę z tego zakpił w How Soon Is Now, ale i tak z tej kpiny wyszła jedna z najlepszych piosenek lat 80.

Dla mnie najciekawsze są opisy koncertów, bowiem The Smiths byli scenicznymi bestiami. Występy na żywo były głośne, mocno fizyczne, widowiskowe – niemal każdy kończył się wjazdem fanów na scenę. A po I Know It’s Over zupełnie inaczej to sobie wyobrażałem.

A Light That Never Goes Out jest więc książką głównie dla fanów, ale i tak będą się musieli wykazać nieludzką cierpliwością. Sam uwielbiam The Smiths, ale na każdej kolejnej stronie żałowałem, że nie jestem słuchaczem np. Depeche Mode – może oni mają lepszych biografów? Początkujący niech lepiej posłuchają płyt. Najlepiej zacząć od Hatfull of Hollow.

 

Tony Fletcher, A Light That Never Goes Out: The Enduring Saga of the Smiths, Crown Archetype, 2012

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Bożek
Jakub Bożek
Publicysta, redaktor w wydawnictwie Czarne
Publicysta, redaktor inicjujący w wydawnictwie Czarne, wcześniej (do sierpnia 2017) redaktor prowadzący w Wydawnictwie Krytyki Politycznej. Absolwent Centrum Kształcenia Międzynarodowego Politechniki Łódzkiej i socjologii na Uniwersytecie Łódzkim. Redagował serwis klimatyczny KP. Otrzymał drugą nagrodę w konkursie w Koalicji Klimatycznej „Media z klimatem!”. Współtworzył Klub Krytyki Politycznej w Łodzi.
Zamknij