Płyta Bartosza Kruczyńskiego wpisuje się w długą tradycję psychogeograficznych raportów z miejskich, bezcelowych wypraw.
Mam nałóg. Kupuję gadżety i elektronikę, moja żona dla ułatwienia nazywa je „pudełkami”. Przypuszczam że mam to po ojcu, który robi dokładnie to samo. Obaj, gdy coś kupimy, chowamy nowe przedmioty, tak by małżonki nie mogły ich znaleźć. Moja odwdzięcza się tym samym, z tym że gadżety zastępuje ubraniami.
Problem zaczyna się, gdy nowy nabytek jest zbyt duży, by można go było gdzieś ukryć albo zamaskować. I tak niedawno kupiłem magnetofon, piękną kolubrynę o wzornictwie charakterystycznym dla lat 80., tak jak Policjanci z Miami. Nie miałem wyboru, musiałem ją postawić na dość eksponowanym miejscu. Żona trochę się wkurzyła, ale nie na długo. Puściłem jej pewną kasetę, która o dziwo się spodobała. (Piszę „o dziwo”, bo z reguły reaguje na moją muzykę gorzej niż na ospę wietrzną). W ten sposób Bartosz Kruczyński, szerzej znany jako The Phantom, swoją MC1 uratował mi spokojny wieczór.
The Phantom to producent nietypowej muzyki tanecznej (choć nie tylko). Nietypowej, bo w jego kompozycjach można uświadczyć czegoś, do czego typowi producenci raczej nie przywiązują wagi, czy to z braku umiejętności, czy z powodu nadmiernego podporządkowania się konwencji. Przede wszystkim Kruczyński naprawdę pracuje nad kompozycją, potrafi napisać taką melodię, że wszystkim spadają kapcie – na przykład w Gothic, z którego jest najbardziej znany – eksperymentuje ze zmianami tempa i tonacji. Te ostatnie, choć standardowe w nawet najprostszych popowych piosenkach, w muzyce tanecznej zdarzają się niezwykle rzadko.
Kruczyński po prostu rozumie muzykę taneczną inaczej. „Muzyka oparta na rytmie, o dosyć ascetycznych aranżacjach, może lepiej zabrzmieć w klubie, ale nie uważam, że jest to jedyny sposób na podniesienie poziomu euforii – mówi. – Często gorzej brzmiące nagrania o silniejszym ładunku emocjonalnym sprawdzają się lepiej niż najbardziej selektywnie brzmiące płyty”. (Fakt. Ja sam najbardziej lubię smutne, sentymentalne disco, takie jak choćby Why Carly Simon, zawsze też marzyłem, żeby potańczyć przy All My Friends LCD Soundsystem. Taniec, płacz i euforia jakoś bardziej do mnie przemawiają niż moc, energia i amfetamina, ale może to z powodu trzydziestki na karku?).
Na zapowiadanym na kwiecień pierwszym albumie Kruczyńskiego, ascetycznie zatytułowanym LP1, jest więcej tanecznego, nieco melancholijnego dobra. Jednak to nie house’owe kawałki są tu najciekawsze, a nawiązania do syntezatorowej muzyki z lat 80. – ezoterycznego synth-popu w duchu kompozycji Davida Sylviana i Ryūichiego Sakamoto, new age’u, ambientu czy wreszcie minimalizmu spod znaku Music For 18 Musicians Steve’a Reicha.
Choć miłość do lat 80. jest u Kruczyńskiego ewidentna, to LP1 nie jest kolejnym zaplanowanym ćwiczeniem z nostalgii. Muzyka tego okresu zakorzeniła się w nim bardzo głęboko. „Pierwsze piosenki, płyty, które pamiętam z bardzo wczesnego dzieciństwa, to właśnie typowe brzmienia tej epoki – Yamaha DX7, automaty perkusyjne, specyficzna przestrzeń nagrań. Pamiętam fascynację choćby Lessons In Love Level 42 oraz, powiedzmy, dorosłym popem – Peterem Gabrielem, Philem Collinsem. Mój ojciec słuchał również popularnej w tamtym czasie elektroniki, instrumentalistów – Klausa Schulzego, Tangerine Dream, Jean-Michela Jarre’a, Vangelisa, Andreasa Vollenweidera. Pamiętam, że panicznie bałem się wstępu do Caverna Magica tego ostatniego”.
Poza tym podobieństwo do muzyki lat 80. to często pochodna technologii albo zwyczajnego przypadku. „Jeśli zwrócisz uwagę np. na brzmienie Korga Triton, szeroko wykorzystywanego w złotej erze grime’u, nie różni się ono znacząco od brzmień lat 80. Na LP1 wiele brzmień, które mogą kojarzyć się z tą dekadą to Microkorg XL, syntezator z 2008 roku”.
Kolejnym ważnym dla Kruczyńskiego tropem jest romantyzm, którego esencją jest zgłębianie własnych przeżyć wewnętrznych, emocji, wspomnień. W tym sensie jego muzyka jest głęboko poetycka, bo tak jak poezja u Williama Wordswortha jest ona „samorzutnym wybuchem silnych uczuć i bierze swój początek ze wzruszenia rozpamiętywanego w spokojności” Dokładnie to samo ceni u innych artystów. „Trudno jest wyłowić silne wzruszenia autora z jego muzyki (szczególnie instrumentalnej), ale są pewne cechy, które wywołują u mnie silniejsze doznania niż zazwyczaj: egzystencjalizm Laurie Anderson (na przykład w White Lily), ody ku naturze Edgara Froesego, Hiroshi Yoshimury, ale też inspiracje Arktyką w produkcjach Wileya czy nostalgia i pewna osobliwość The Sisters of Mercy lub Scotta Walkera. Czasami wszystko jednocześnie, jak choćby u Arthura Russella. Podobnie jest z ważnymi dla mnie filmami – na przykład z Brzuchem architekta, Sans Soleil, Mojej kolacji z André, filmami Jodorowskiego, Hana-Bi czy dokumentami o pustyni i polach naftowych Herzoga”.
Z romantyzmem wiąże się jeszcze jedna fascynacja. „Płyta jest w dużej części kontemplacją przyrody w mieście. Dużym zastrzykiem energii były dla mnie spacery z ukochaną po warszawskich parkach, brzegiem Wisły”.
Tym samym LP1 wpisuje się w długą tradycję psychogeograficznych raportów z miejskich, bezcelowych wypraw. Choć samą definicję psychogeografii przypisuje się Guy Debordowi – według niego to „badanie dokładnych praw i oddziaływań geograficznego otoczenia, świadomie lub nie kształtującego emocjonalne zachowania jednostek” – to sama praktyka wędrowania i doświadczania miasta inaczej jest oczywiście dużo, dużo starsza. W swojej krótkiej książce poświęconej psychogeografii Merlin Coverley jako jej pionierów wskazuje Daniela Defoe, Williama Blake’a (jego Jerozolima była zainspirowana miejskimi eskapadami), Thomasa de Quinceya czy francuskich surrealistów André Bretona i Louisa Aragona.
LP1 jest więc psychogeograficznym raportem z wypraw po Warszawie (choć na okładce jest fotografia z wrocławskiego Parku Wschodniego), tak samo jak Dziennik roku zarazy Defoe był pisarską eksploracją nieznanego Londynu zdziesiątkowanego przez wielką zarazę lat 1665-1666. Z tym że w psychogeografii Kruczyńskiego nie ma ani utopijnego pierwiastka Blake’a, ani reporterskiego zaangażowania Defoe, to czysto osobista i prywatna impresja, świadectwo tego, jak miejsce wpływa na związek dwojga ludzi i vice versa.
Po dźwiękach i tekstowych śladach pozostawionych przez Kruczyńskiego można by sądzić, że nie zawsze były to beztroskie spacery. W Better Times samplowany wokalista bezustannie powtarza „You know we got to work for love”, w minorowym i rozmytym Earthworks od czasu do czasu rozczarowany głos deklaruje: „You said you love me”. Liczę jednak, że wszystko skończyło się dobrze, bo następny w kolejce jest Late Night Sex, najpiękniejszy i najbardziej rozmarzony utwór albumu.
Sprawdźcie koniecznie, bo naprawdę warto.