Film

Dlaczego nie podpiszę petycji o remake „Gry o tron”

gra-o-tron8

To, w jaki sposób twórcy zawiedli oczekiwania fanów, pozostawiając wielu z nich z poczuciem niespełnienia i złości, jest w zakończeniu „Gry o tron” artystycznie i politycznie najciekawsze [UWAGA, SPOILERY].

Żaden sezon Gry o tron nie miał wśród fanów tak kiepskiej prasy, nie sprowokował tylu gorzkich słów krytyki, złośliwych tweetów i zirytowanych statusów na Facebooku co ostatni. Ponad milion fanów podpisało nawet petycję o nakręcenie sezonu raz jeszcze, tak by ich ukochany niegdyś serial dostał „zakończenie, na jakie zasługuje”.

Na pewno w ostatnich dwóch sezonach Gry było co krytykować. Zdarzały się źle napisane odcinki, fatalnie umotywowane zwroty akcji, momenty wymagające od nas zawieszenia niewiary, na jakie trudno się zdobyć, nawet oglądając produkcję z gatunku fantasy. Jednak niezależnie od tego, jakie uwagi mam do zakończenia serii, petycji nie podpiszę. Co więcej, to właśnie to, w jaki sposób twórcy zawiedli oczekiwania fanów, pozostawiając wielu z nich z poczuciem niespełnienia i złości, jest w zakończeniu Gry o tron artystycznie i politycznie najciekawsze.


Dostaliśmy bowiem finał, którego niemal nikt nie pragnął, na który nikt z niecierpliwością nie czekał, który nie usatysfakcjonował właściwie nikogo. Jednocześnie wszystkie wątki, które wydawały się prowadzić do wymarzonego przez widzów zakończenia, zostały wywrócone na nice, tak byśmy mogli zobaczyć, jak głęboko problematyczne od początku pozostawały pragnienia, jakie w nie zainwestowaliśmy.

Naprawdę nie wiedzieliście, że wojna to koszmar?

Najbardziej spektakularny wymiar przybrało to w wątku Daenerys Targaryen, khaleesi, Matki Smoków, wyzwolicielki niewolników etc., etc. Wbrew oczekiwaniu fanów, zamiast krzepiącej opowieści o szlachetnej królowej wracającej mimo wszelkich przeciwności na tron, otrzymaliśmy mroczny dramat władzy, kolejny akt naznaczonej dziedzicznym szaleństwem rodzinnej tragedii Targaryenów. Przemiana Dany z wyzwolicielki cierpiących pod jarzmem niewolnictwa wschodnich miast w rzeźniczkę Królewskiej Przystani wywołała największe kontrowersje wśród widowni. Pisano o niewytłumaczalnej zmianie charakteru ulubionej postaci, zarzucano twórcom zniszczenie jednego z najciekawiej napisanych wątków dla taniego efektu itd.

To wszystko nie trzyma się kupy, czyli Kapela spoiluje „Grę o tron”

Wszystkie te zarzuty przywodzą na myśl anegdotkę z czasów wojny secesyjnej. Gdy generał Sherman, jeden z dowódców Północy, spalił Atlantę, na skargę do niego przyszedł burmistrz miasta. Zmęczony jego narzekaniami, Sherman miał uprzejmie odpowiedzieć: „Przepraszam, a to pan nie wiedział, że wojna to koszmar?”. Fani zdziwieni masakrą w Królewskiej Przystani zachowują się, jakby tego nie wiedzieli. Gdy pretendentka do tronu zza morza ląduje u bram stolicy, którą chce zdobyć, na czele obcych armii pozbawionych jakichkolwiek związków z lokalną ludnością, w dodatku z bronią masowej zagłady (smok) w ręku, rzeź i pożoga to dość oczywisty scenariusz – trudno go uniknąć nawet najbardziej ostrożnej w stosowaniu przemocy monarchini.

A Daenerys przemocą zawsze szafowała hojnie. Jeszcze jako pozbawiona armii młoda dziewczyna zapowiadała, że odzyska należny jej z racji urodzenia tron ogniem i żelazem. Gdy jej siła rosła, nie wahała się sięgać po jedno i drugie. Przemoc, często ludobójczych rozmiarów, była wręcz podstawowym narzędziem jej polityki w Essos. W ostatnim odcinku sezonu Tyrion wylicza Jonowi najbardziej jaskrawe przykłady: wymordowanie całej wolnej, dorosłej populacji Astaporu i zniszczenie miasta; masowe ukrzyżowania szlachty w Meereen, spalenie żywcem przywódców Dothraków.

Jako widzowie nie tylko tolerowaliśmy te wszystkie akty masowej przemocy, ale wręcz kibicowaliśmy w nich młodej królowej. Kierowały się przecież przeciw szczególnie odrażającej moralnie machinie społecznej państw niewolniczych, niszczyły w oczywisty sposób niesprawiedliwe struktury władzy. Armie Matki Smoków niosły rzeź i zniszczenie, ale jednocześnie przynosiły wyzwolenie niewolnikom pozbawionym wszelkich praw. Być może – co czyni naszą pozycję szczególnie problematyczną – nie bez znaczenia był też fakt, że ofiarą Daenerys padały orientalne, egzotyczne miasta, zamieszkałe przez ludzi o ciemniejszym niż nasz kolorze skóry – jej przemoc zaczęła razić, gdy przeniosła się do „zachodniej”, białej Królewskiej Przystani.

Moment, gdy w obliczu ruin płonącej stolicy Westeros musimy przemyśleć wszystkie emocje i nadzieje, które zainwestowaliśmy w postać Daenerys, jest najbardziej politycznie emancypacyjnym momentem całej serii. Zmusza do zadania sobie pytań, których unikaliśmy, uwiedzeni historią dziewczyny, która, pozbawiona wszystkiego, skutecznie rzuciła wyzwanie największym potęgom swojego świata. A jednak w końcu serial musiał na poważnie zapytać, czy przekonana o własnym wybraństwie samozwańcza mesjaszka z trzema smokami i ślepo jej posłuszną armią to faktycznie nadzieja na bardziej sprawiedliwy świat. Czy odgórna, oparta na masowej przemocy rewolucja, którą wszędzie przynosiły rządy Daenerys, nie musi zawsze skończyć się wiecznym stanem wyjątkowym i wojskową dyktaturą?

W końcu serial musiał na poważnie zapytać, czy przekonana o własnym wybraństwie samozwańcza mesjaszka z trzema smokami i ślepo jej posłuszną armią to faktycznie nadzieja na bardziej sprawiedliwy świat.

Rozbicie fantazji o zbawczyni na smoku niesie smutek, jak utrata bliskiej osoby. Ale jednocześnie ma w sobie wyzwalający efekt. Jak po przedostatnim odcinku ostatniego sezonu celnie na swoim Facebooku napisał Michael Moore: „W którymś momencie wśród wszystkich tych obrazów rzezi do niektórych widzów musiało dotrzeć, że nikt przecież nie wybrał walczących monarchów, że służą oni wyłącznie własnym interesom. Jak zawsze ludzie władzy. […] Potraktujcie ostatni odcinek jak na to zasługuje: jak odbicie naszej rzeczywistości, gdzie wydajemy się bezsilni wobec władzy bogactwa i przywileju. […] Co z nią zrobimy? […] Czy lud w końcu powstanie? Czy będziemy znów czekać na kolejnego zbawcę?”

Król tułacz nie wraca na stolicę

Finał Gry rozbił też kolejną fantazję fanów: o Jonie Snow jako „prawowitym monarsze”, który, choć nie chce korony, ostatecznie zmuszony jest wziąć na głowę jej ciężar, jak nakazują mu urodzenie i przeznaczenie. Obawiałem się takiego „tolkienowskiego” domknięcia serii, opowieści o powrocie króla-tułacza na stolicę. Moje obawy na szczęście się nie sprawdziły.

Dunin: Polityka i metafizyka „Gry o tron”

Gra okazała się ostatecznie przypowieścią o tym, że ani urodzenie, ani najbardziej starożytne i tajemnicze proroctwa, ani nawet dzielność i szlachetność serca – główne przymioty Jona – nie czynią z nikogo dobrego kandydata na króla. Jon, powiedzmy to uczciwie, byłby bowiem najpewniej okropnym władcą. Głębokie poczucie sprawiedliwości i empatia, którymi się wykazuje, to za mało, by skutecznie rządzić.

Jon zawsze łączył słuszne, czasem wręcz wizjonerskie, strategiczne intuicje z katastrofalną taktyką w ich realizacji. Miał rację, gdy uznał, że wobec groźby Białych Wędrowców konieczny jest sojusz z „dzikimi” ludami zza Muru. Próba ich sprowadzenia za Mur skończyła się jednak buntem w Straży Nocnej i śmiercią Jona. Gdyby nie Lady Melisandre i opieka Boga Światła, historia Jona skończyłaby się w tym momencie. W trakcie bitwy bękartów o mało co nie zabił siebie i całego swojego wojska – uratowała go Sansa, która ściągnęła Littlefingera dowodzącego ciężką jazdą z Doliny Arrynów. Plany Jona na bitwę o Winterfell z Królem Nocy znów o mało nie skończyły się tragedią – świat żywych uratowała Arya. Kandydat na króla, który trzy razy zginąłby ze swoimi ludźmi, gdyby nie wybitne kobiety zapewniające cudowne ocalenie w ostatniej chwili, średnio budzi zaufanie.

Jon kończy tam, gdzie zaczynała się jego historia – na Murze. W jakimś sensie finał wątku Jona z ósmego sezonu powtarza wątek jego przybranego ojca, Neda Starka, z początku serii. Stark wszedł w posiadanie informacji o inceście w komnatach królewskich, wywracającej do góry nogami porządek sukcesji i całą politykę kontynentu. Zamiast rozegrać ją strategicznie dla dobra królestwa, zrobił to, co podpowiadało mu poczucie przyzwoitości. W efekcie nie tylko sam stracił życie, ale także uruchomił wydarzenia prowadzące do krwawej i wyniszczającej wojny domowej, która pochłonęła życie dwóch jego synów.

Jon wchodzi w posiadanie podobnie zmieniającej parametry gry informacji: to on jest ostatnim męskim potomkiem Targaryenów i ma silniejszy tytuł do Żelaznego Tronu niż Daenerys. Kierowany wiernością przysiędze, jaką złożył królowej, i miłością do Dany, odmawia jednak jakiejkolwiek próby strategicznego rozegrania tej informacyjnej bomby. Czy gdyby przystąpił do gry i wcześniej wyeliminował Danaerys, udałoby się uniknąć rzezi Królewskiej Przystani?

Zostawiając nas z tym pytaniem, ostatni sezon powtarza to samo, co pierwszy: polityka to osobne, specyficzne pole o swojej własnej etyce. Bardziej od czystych intencji i sumień liczą się tu skutki, jakie polityczne działanie przynosi dla zbiorowości.

Okienko zmiany

Jakie skutki ostatecznie przynosi Westeros długa wojna? Kontynentowi z pewnością przydałaby się zmiana. Feudalizm trwa tam setki, jeśli nie tysiące lat, średniowiecze za nic nie chce się skończyć. Obraz zanurzonego w wiecznym średniowieczu świata, z którego znikła przyszłość, przemawia do nas – widzów z epoki, w której przyszłość inna niż katastrofa lub kontynuacja teraźniejszości także wydaje się pomału, lecz nieubłaganie zamykać.

Ostatni sezon powtarza to samo, co pierwszy: polityka to osobne, specyficzne pole o swojej własnej etyce. Bardziej od czystych intencji i sumień liczą się tu skutki, jakie polityczne działanie przynosi dla zbiorowości.

Finał serialu nie przynosi radykalnej zmiany społecznej w fikcyjnym świecie – średniowiecze trzyma się mocno. A jednocześnie okno wpuszczające świeże powietrze jakby się trochę uchyla. Choć lordowie Westeros wyśmiewają propozycję demokratycznego wyboru monarchy, to godzą się na monarchię elekcyjną w miejsce genetycznej ruletki monarchii dziedzicznej. W świecie, w którym od monarchy oczekiwano, że będzie wojskowym dowódcą i wojownikiem, na tronie zasiada niezdolny utrzymać miecza w dłoni kaleka. W cieniu chromego ciała króla Brana tworzy się jednak jakaś przestrzeń dla wzrostu drugiego, niematerialnego ciała króla – państwa. Bran, Trójoka Wrona, nie do końca jest już człowiekiem, tylko ucieleśnioną wiedzą swojego świata. Mistyka krwi, rodu, pochodzenia i dziedziczenia ustępuje pomału miejsca metafizyce państwa.

Nowa Mała Rada zarządzająca królestwem składa się z postaci, które w świecie sprzed wielkiej wojny po śmierci króla Roberta skazane byłyby na stygmatyzację i marginalizację. Zasiadają w niej karzeł, przemytnik z rynsztoków Królewskiej Przystani, najemnik z dołów społecznych, syn wysłany na pewną śmierć w Straży Nocnej przez ojca, który uważał go za nie dość męskiego jak na feudalnego pana, oraz kobieta-rycerz. Ciągle rządzi elita, ale pod władzą króla-kaleki jej skład się przynajmniej zdemokratyzował, odświeżył, przetasował.

Może wieczne średniowiecze wreszcie kiedyś trafi szlag

Na północy swoje królestwo wykraja Sansa. Jej przemiana, od naiwnej dziewczynki marzącej o księciu w najmądrzejszą, najbardziej świadomą i konsekwentną polityczkę swoich czasów, to jeden z najbardziej dramatycznych i interesujących wątków serialu. Sansa Stark, w pierwszym sezonie chyba najmniej interesująca postać serii, wyrasta na być może najlepiej napisaną dla telewizji postać kobiecą dekady. Część fanek i fanów Gry ma pretensje, że serial „zawiódł kobiece bohaterki” tym, jak zamknął wątki Daenerys, jej zaufanej doradczyni Missandei czy królowej Cersei. O ile w tym środkowym przypadku nie jest to do końca bez racji, to w wątku Sansy nie może być mowy o zawodzie.

Sansa Stark, w pierwszym sezonie chyba najmniej interesująca postać serii, wyrasta na być może najlepiej napisaną dla telewizji postać kobiecą dekady.

Coś się zmienia w Westeros, w koszmarze, jakim jest polityka, czasem uda się zrobić mały krok do przodu w stronę mniej okrutnego, bardziej sprawiedliwego świata. Czasem do zmiany potrzebny jest rewolucyjny ogień, czasem umiejętność kompromisu i czekania. Kompromis, chwilowy rozejm między Cersei i Daenerys, daje czas, by pokonać Białych Wędrowców. To znów bardzo aktualna metafora zagrażającej światu, jaki znamy, katastrofy klimatycznej. Nawet podejmowane w skrajnie złej wierze, niezadowalające nikogo kompromisy czasem działają. Jakkolwiek frustrująca jest chłodna zachowawczość takiej konkluzji serii, jest w niej gorzka mądrość i trwająca mimo pesymizmu nadzieja, które doceniam.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij