Jaki jest największy problem współczesnej polityki? Nie tylko w Polsce, ale na całym świecie?
Najkrócej rzecz ujmując, jest nim to, że my pozostajemy słabi, a nawet bezsilni, a oni wręcz przeciwnie. My – szeroko rozumiana formacja progresywna, równościowa i wolnościowa, oni – nowa, agresywna, populistyczna prawica.
Trzymający jak co roku rękę na pulsie bieżących wydarzeń festiwal filmowy Millenium Docs Against Gravity przynosi w tym roku kilka filmów, pozwalających zmierzyć się z tym fenomenem.
czytaj także
Zgorzkniała rewolucja
Nie ma chyba lepszego symbolu triumfu „nowych barbarzyńców” niż niespodziewane zwycięstwo Donalda Trumpa w amerykańskich wyborach prezydenckich w 2016 roku. Lewicowi komentatorzy przekonują do dziś, że kierownictwo Partii Demokratycznej popełniło błąd, stawiając na Clinton, a nie na znacznie bardziej lewicowego senatora Berniego Sandersa, którego niespodziewanie udana kampania w prawyborach wyraźnie przestraszyła demokratyczny establishment.
Czy Sanders miałby faktycznie większe szanse pokonać Trumpa? Na pewno byłoby to bardzo trudne. W walce z Sandersem Trump i Republikanie uruchomiliby wściekłą kampanię negatywną, przedstawiającą senatora z Vermont jako oderwanego od życia, zdziwaczałego i nieudacznego komunistę, być może niszcząc jego szanse na zwycięstwo.
Dokument Wszyscy ludzie Berniego Sandersa nie wdaje się w takie spekulacje, pokazuje za to doskonale, dlaczego Clinton nie miała żadnych szans na to, by przekonać siebie sympatyków „socjalistycznego senatora” – a przynajmniej ich najbardziej zaangażowaną i ideową część.
Twórca filmu, szwajcarski reżyser Lionel Rupp, przez kilka miesięcy towarzyszył kampanii Sandersa. Jego narracja zaczyna się w ekstatycznym momencie w kwietniu 2016 roku. Zbliżają się kluczowe prawybory w Nowym Jorku. Aktywiści organizujący kampanię Berniemu wierzą, że ich kandydat ma realną szansę na nominację. Ba, nie tylko na nominację, ale także na autentyczną zmianę amerykańskiej polityki. Powtarzają do kamery tę samą opowieść: „do tej pory nie angażowałe/am się w politykę, Bernie to zmienił, on stworzy rząd naprawdę służący ludziom”.
czytaj także
Film bardzo szybko zmienia jednak ton. Sanders przegrywa Nowy Jork i wyścig o nominację Demokratów. W końcu udziela poparcia Clinton. Rupp towarzyszy tym aktywistom kampanii Sandersa, dla których jest to po prostu zdrada. Do ostatniej chwili mają nadzieję, że zdarzy się cud. Organizują protest koło miejsca, gdzie odbywa się konwencja Demokratów, domagają się od partii, by wbrew wszystkiemu poparła Sandersa. Buczą za każdym razem, gdy w trakcie transmitowanej na telebimie konwencji delegacja któregoś ze stanów przekazuje swoje poparcie Hilary.
Widać, że była pierwsza dama nie ma co liczyć na ich głosy. Tylko jeden Afroamerykanin trzeźwo zauważa, że w jego świecie „gdzie każdy jest spłukany lub w więzieniu” nie można sobie pozwolić na luksus politycznej czystości. „Wiem, że to figurantka, wiem, kto to jest, ale ja muszę kombinować, jaki ochłap mogę od niej wyrwać” – mówi.
W filmie Ruppa rewolucja Berniego Sandersa przegrała i zgorzkniała zanim zdążyła się naprawdę rozpocząć – być może torując przy okazji drogę Trumpowi. Nie jest to do końca sprawiedliwa opinia. Sanders dał platformę i głos ludziom, do których Clinton i tak nigdy by nie dotarła. Tchnął nową energię w amerykańską lewicę – tę próbującą walki w ramach Partii Demokratycznej i tę poza nią. Na ocenę skutków „rewolucji Sandersa” przyjdzie poczekać, z wydawaniem sądów wstrzymałbym się przynajmniej do tegorocznych wyborów do Kongresu, jeśli nie dłużej.
Nawet jeśli Rupp trochę przedwcześnie spisuje rewolucję Sandersa na straty, jego film, dostarcza unikatowego wglądu w specyficzną kulturę polityczną stojących za Berniem aktywistów. Stawia też aktualne również w Polsce pytania: o to jak, we własnych wyborach politycznych radzić sobie z przepaścią między tym, czego pragniemy, a tym co możliwe. O to, na jakie kompromisy można się godzić, jakie są granice popierania „mniejszego zła”.
czytaj także
Brunatne walkirie Hellady
Także dokument Kobiety złotego świtu portretuje znany w Polsce problem – kobiet zaangażowanych w skrajną prawicę. Norweski reżyser Håvard Bustnes spędził kilka miesięcy z trójką kobiet, związanych z działaczami greckiej, skrajnie prawicowej, czy wręcz otwarcie neonazistowskiej partii – Złotego Świtu.
czytaj także
Na fali greckiego kryzysu gospodarczego partia z marginesów greckiej polityki wkroczyła na salony i do parlamentu. A jest to stronnictwo, przy którym nasz ruch narodowy wydaje się umiarkowaną, centrową formacją. Program partii głosi otwarcie rasistowską koncepcję greckiej wspólnoty politycznej. Politycy ZŚ bez poczucia żenady hajlują, aktywiści terroryzują migrantów i popełniają akty politycznie motywowanej przemocy. Niektórzy zasłynęli rękoczynami, których dopuszczali się w trakcie telewizyjnych dyskusji. Liderzy partii zostali oskarżeni o kierowanie zorganizowaną grupą przestępczą i wsadzeni do więzień. Zgodnie z prawem nie można ich było jednak przetrzymywać w nieskończoność bez wyroku, na razie odpowiadają z wolnej stopy w procesie ciągnącym się trzeci rok.
Dlaczego Grecy traktują tę partię poważnie? Bo w ostatnich dwóch cyklach wyborczych partie systemowe z lewa i prawa skompromitowały się, doprowadzając się kraj do ruiny. Jedna z bohaterek filmu, matka działacza partii, mówi, że w młodości była socjalistką. Dziś ma jednak poczucie, że w kraju coś pękło i trzeba radykalnej zmiany, jakiej – jak wierzy – dostarczy partia jej syna. Gdy mąż drugiej bohaterki filmu, przed polityką piekarz i basista death metalowego zespołu, krzyczy w parlamencie, że on, w przeciwieństwie do zawodowych polityków, zna życie, bo wstawał w środku nocy, by zacząć o czwartej rano pracę w piekarni, brzmi wiarygodnie.
Dlaczego Grecy traktują tę partię poważnie? Bo w ostatnich dwóch cyklach wyborczych partie systemowe z lewa i prawa skompromitowały się, doprowadzając się kraj do ruiny.
Bustnes pokazuje też jednak, że Złoty Świt to także cyniczne, wyznające skrajne ideologię elity, dla własnego interesu wykorzystujące desperację ludzi wywołaną przez grecki kryzys. Pokazuje to najlepiej postać najciekawszej bohaterki filmu, Ouranii Michaloliakos. Ourania jest córką lidera formacji, Nikolaosa. Studiuję psychologię, w domu ma biblioteczkę pełną dzieł Nietzschego. W rozmowie z Norwegiem waży każde słowo, odmawia odpowiedzi na pytania, na które faktycznie nie można w jej pozycji dobrze odpowiedzieć. Film zmienia się pewnym momencie w rodzaj gry między nią, a reżyserem. Czy Norweg przedrze się przez maskę i mechanizmy obronne i obnaży politycznie dziewczynę? Czy to raczej ona wykorzysta naiwnego reżysera, by sprzedać szerokiemu światu swoją agendę?
Trudno na koniec rozstrzygnąć, komu udało się wygrać tę walkę. Na pewno mamy wrażenie, że wobec takich fenomenów jak Złoty Świt instytucje liberalnej sfery publicznej, w typie filmowego dokumentu, są dość bezradne.
czytaj także
Ci z drugiej strony
Poczucie bezradności przepełnia także dokument Po drugiej strony drzwi Mili Turajlić. Jej bohaterką jest matka reżyserki, Srbijanka – emerytowana wykładowczyni akademicka, dysydentka i aktywistka. Srbijanka Turajlić uczestniczyła w protestach studenckich w Belgradzie w czerwcu 1968 roku oraz tych przeciw rządom Miloševicia w latach 90. Po upadku tego ostatniego obejmuje tekę wiceministry ds. edukacji wyższej w serbskim MEN-ie. Dziś jest głęboko rozczarowana serbską polityką. Ma wrażenie, że populiści zawłaszczyli efekty demokratycznej rewolucji z 2000 roku. Jej program polityczny – centrolewicowo-liberalny – przegrywa, ona sama trafia na krążące w internecie listy działających przeciw interesom Serbii, opłacanych przez CIA „zdrajców narodu”.
W opowieści Srbijanki widzimy ostatnie kilkadziesiąt lat Serbii z punktu widzenia postępowej, jugosłowiańskiej inteligencji. Takiej bardziej lewicowej, bałkańskiej Unii Wolności. Próbującej – bezskutecznie – walczyć o demokratyzację jugosłowiańskiego socjalizmu. Przerażonej nacjonalistycznym kursem podjętym przez Miloševicia pod koniec lat 80., w którym widzi – nie bez racji – jeden z głównych powodów rozpadu Jugosławii. Przez całe lata 90. Srbijanka i jej przyjaciele duszą się w rozlatującym się, pogrążanym w wojnie, hiperinflacji i groteskowym kulcie Miloševicia kraju. Nie potrafią zrozumieć, dlaczego ich rodacy ciągle politycznie zakochują się w podobnie odrażająco-błazeńskich postaciach.
W niektórych momentach ta grupa potrafi jednak przemówić w imieniu całego społeczeństwa. Archiwalne materiały ze Srbijanką przemawiającą do tłumów w trakcie wielkich protestów przełomu 1995/96 roku robią wielkie wrażenie. A jednak ostatecznie liberalni serbscy inteligenci ciągle rozmijają się z narodową polityką.
Z czego to wynika? Reżyserka nie udziela odpowiedzi na to pytanie, choć – być może mimowolnie – sugeruje kierunek, gdzie należy szukać. Po drugiej stronie drzwi daje też bowiem fascynujące studium klasowego uprzywilejowania bohaterki. Większość filmu toczy się w gustownie urządzonym, pełnym przedwojennych mebli i pamiątek rodzinnych mieszkaniu Srbijanki. Mieści się ono w kamienicy, którą wybudował jej dziadek – szanowany prawnik i polityk, minister w okresie międzywojennym.
czytaj także
Kamienica została znacjonalizowana po 1945 roku, a mieszkanie podzielone. Drzwi w salonie są zamknięte, po drugiej stronie do dziś mieszkają dokwaterowani lokatorzy. A właściwie lokatorka, 90-letnia staruszka z klasy ludowej. Srbijanka nie ma z nią kontaktu, panie ledwie mówią sobie dzień dobry na schodach. Bohaterka zastanawia się, czy po śmierci staruszki powinna występować o zwrot pozostałej części mieszkania, do czego ma prawo. W ostatniej scenie drzwi się otwierają. Z gustownej, mieszczańskiej przestrzeni przechodzimy do innego świata, z nieśmiertelną, pokraczną meblościanką, straszącą w każdym byłym demoludzie. Może gdyby te drzwi symbolicznie zostały otwarte wcześniej, serbska polityka wyglądałaby trochę inaczej?
Srbijanka bez problemu dogadałaby się z elitami polskiej transformacji, dziś także przerażonymi tym, co dzieje się z naszym krajem. Przez ostatnie 25 lat obie elity myślały bardzo podobnie.
Dziś w Polsce zaczynamy pomału zdawać sobie sprawę z ograniczeń takiego myślenia. Z tego, że liberalno-demokratyczny projekt nie ma szans autentycznie się zakorzenić, jeśli nie zaczniemy nie tylko mówić do tych „po tamtej stronie drzwi”, ale i słuchać tego, co oni mają do powiedzenia. Niestety, sama świadomość, że „byliśmy głupi” ciągle nie stwarza jeszcze warunków do takiej rozmowy.