Kultura

Dymek: Perfekcyjny polityczny wynalazek XX wieku

Skąd się bierze na świecie zło, nieszczęście i strach? Scjentologia zna odpowiedź.

„Wszystko zaczęło się 75 milionów lat temu, w galaktycznej konfederacji planet rządzonej przez złego Lorda Xenu. Xenu uważał, że jego galaktyka jest przeludniona, więc zebrał wszystkich swoich poddanych z różnych planet i kazał ich zamrozić, a ciała załadować na kosmiczne promy (które wyglądały jak samoloty Douglas DC-8, tylko z napędem rakietowym). Zamrożeni kosmici zostali zwiezieni na naszą planetę, na Ziemię, a ich ciała wrzucono do wulkanów na Hawajach. Kosmici nie byli już dłużej zahibernowani. Umarli, a ich dusze uleciały w niebiosa. Xenu nie chciał jednak darować ich duszom wolności, więc zainstalował w powietrzu łapacze dusz, które ich pojmały, a następnie zamknęły w ośrodku – także zbudowanym na Ziemi – prania mózgów. Dusze uwierzyły w otaczającą je, fałszywą, rzeczywistość. Pogubione dusze tułały się po Ziemi. W początkach ludzkości znalazły w końcu ciała, do których mogły się przyczepić, nasze ciała. Po dziś dzień żyją w nas, powodując strach, cierpienie i niepewność”.

To popularna wersja (w tej postaci podana przez serial South Park, którego odcinek o scjentologii uchodzi już za jedno z większych osiągnięć komedii XXI wieku) opowieści stojącej u podstaw jednej z bardziej tajemniczych religii świata. Brzmi jak z fabuła science-fiction? Cóż, autorem mitu i świętych pism scjentologii jest pisarz science-fiction, L. Ron Hubbard, który dzierży rekord Guinessa jako autor największej liczby opublikowanych dzieł (1084, rekord potwierdzono w 2006 r.). Nałogowy kobieciarz i mitoman (podobno), niegdyś okultysta i wyznawca niezliczonych teorii spiskowych (podobno), wyłudzacz zasiłków (podobno) i założyciel religii, która właściwie cała wyszła, dosłownie, spod jego pióra (to na pewno).

To wszystko – jak i fakt, że sam Hubbard był postacią niepozbawioną poczucia humoru i dystansu do głoszonych przez siebie teorii – mogłoby świadczyć o tym, że ciesząca się wielką popularnością w światku hollywoodzkich celebrytów scjentologia jest tylko nieszkodliwą fanaberią. Albo sektą jak wiele innych. Albo, jeszcze inaczej, żartem samego Hubbarda, który przerósł swego twórcę i przemienił się w coś, czego on sam nie był w stanie kontrolować.

Lawrence Wright, którego książka Droga do wyzwolenia ukazała się właśnie w Polsce, nie kpi jednak ze scjentologii (to zrobili za niego i South Park, i Anonymous, i niezliczeni internauci, których bitwa ze scjentologią trwa od lat), ale stawia jej pytania. Także te najważniejsze, jak „czym w ogóle jest dziś religia?”.

Bo Wright nie ma wątpliwości – i ma na to argumenty – że niezależnie od tego, jak dziwnie i niepoważnie wyglądać mogą jej korzenie, scjentologia jest prawdziwą religią. Z błogosławieństwami i zbrodniami, które – jak każda religia – przynosi ze sobą na świat.

Droga do wyzwolenia

Scjentologia powstała na bazie podręcznika samopomocy i autoterapii Dianetics: The Modern Science of Mental Health, który Hubbard, skarżący się na rozliczne bóle, schorowany weteran wojenny (choć, jak pisze Wright, raczej z tych, którzy nie powąchali prochu), napisał w 1950 roku, obok produkowanych przez siebie taśmowo opowiadań science-fiction. Dianetics chwyciło. Społeczeństwo głodne „naukowych” wyjaśnień dla swoich trosk, żywo pamiętające wojenną niepewność, a przy tym często niechętne psychiatrii (chętnie sięgającej wówczas po elektrowstrząsy) i psychologii (europejskiej, żydowskiej, komunistycznej – niepotrzebne skreślić – herezji wobec bardziej „naukowej” medycyny amerykańskiej), uwierzyło, że dzięki radom Hubbarda samo pokieruje swoim losem.

Skromna książka o technikach autodiagnozy (będąca w równej mierze antypsychiatrycznym manifestem, co wyłożoną w pseudonaukowej nowomowie hierarchią ludzkich psychicznych „stanów” i „poziomów umysłów”) szybko stała się zaczynem czegoś większego: biznesu, mody, ruchu społecznego, w końcu zmieniła się w katechizm nowej religii.

Ośrodki scjentologiczne hurtowo zakładali w Stanach byli hipisi, krąg znajomych Hubbarda, aspirujący aktorzy, słowem: wszyscy, którzy uwierzyli, że dianetyka – ze wszystkimi jej rytuałami, słownikiem i badaniami „elektropsychometrem”– może im pomóc. Im więcej było zainteresowanych szkoleniami scjentologicznymi i terapiami wywiedzionymi z dianetyki – odpłatnymi – tym bogatsza stawała się scjentologia i tym bardziej kościół formalizował swoje działania: zakładając kolejne centra, planując ekspansję do Europy, rozbudowując swoją hierarchię. Atrakcyjność scjentologii miała też bardziej prozaiczny wymiar: obecność w kulcie reżyserów, aktorek, producentów i muzyków była dla wielu jasnym sygnałem, że dołączenie do grona scjentologów może pomóc w ich karierach.

Jednostki aspołeczne

Niektórym rzeczywiście pomogło, innym przeciwnie: zniszczyło życie i na zawsze oddzieliło od rodzin i bliskich. Wright pisze – opierając się na zeznaniach i wspomnieniach byłych członków hierarchii lub ludzi wciąż pozostających scjentologami, ale rozczarowanych religią po śmierci samego Hubbarda – o przerażających sposobach na wymuszenia posłuszeństwa wobec przywództwa (w tym aktualnego zwierzchnika scjentologów, „strażnika misji Hubbarda”, Davida Miscavidge’a), z torturami włącznie. Wright pisze o praktyce „zrywania więzi”, czyli separowania scjentologów i scjentolożek od członków rodziny, którzy „zbłądzili” lub, częściej, według standardów wywiedzionych z pism Hubbarda są „jednostkami aspołecznymi” – co może oznaczać krytykę religii, sceptycyzm wobec jej kierownictwa, homoseksualność i każde inne prawdziwe lub zmyślone odstępstwo.

Według scjentologii każdy zły czyn i błąd są wynikiem złego programowania, niedojrzałości w praktyce dianetyki lub złej energii, za które jednak każdy odpowiada indywidualnie. Czasem wolnością osobistą, czasem finansowo, czasem wymuszoną separacją, rozwodem czy odebraniem dzieci – bo i o takich przypadkach pisze Wright. Problem polega jednak na tym, że – choć nie brakuje źródeł biograficznych i relacji potwierdzających te oskarżenia – scjentologia jako organizacja i jej liderzy osobiście niemalże nigdy nie przegrywają procesów w amerykańskich sądach, więc mogą – i robią to – wszystkie oskarżenia zbywać jako zaledwie pomówienia. Scjentologia przez lata wydawała się niezatapialna.

Co czyni religię religią?

Liczba wiernych rosła (w szczycie popularności Toma Cruise’a, najsłynniejszego scjentologa i ambasadora religii w mediach) i malała (gdy ukazywały się kolejne teksty prasowe o etycznych i finansowych nadużyciach), ale budżet pęczniał niezmiennie. Czy w religii tej od zawsze chodziło więc o kasę? I tak, i nie, pisze Wright.

Tak, do pewnego stopnia wszystko rozbija o pieniądze, bo to amerykański fiskus (Internal Revenue Service) jest jedyną instancją, która orzeka, czy jakaś działalność mieści się w definicji religii lub nie. W bardzo prosty sposób – przyznając lub odmawiając prawa do zwolnienia od podatków. W przypadku scjentologii, która przygotowała się do bezprecedensowej, kosztownej i brutalnej do granic prawa walki z amerykańskim państwem o uznanie – i z powodzeniem ją toczyła, IRS zadecydował w końcu (pod olbrzymią presją) na „tak”. W świetle amerykańskiego prawa scjentologia jest religią, a jej działalność wydawnicza, szkoleniowa i misyjna jest zwolniona od podatku. To oznacza majątek, z którego nie trzeba się spowiadać, ale i coś bezcennego: ochronę pierwszej poprawki do konstytucji.

Nie chodzi chyba jednak wyłącznie o pieniądze, pisze Wright, bo w swojej walce o uznanie scjentologia nie jest niczym innym innym niż religia po prostu. Każda religia. Jeśli ma swoje grzechy, ukrywa przestępców, bałamuci ludzi, to możemy (i powinniśmy) to krytykować, ale nie oszukujmy się, że scjentologia to odosobniony przypadek. Która religia nie ma tajnych kont bankowych, która nie walczy z prasą, która nie kryła kiedyś przestępców? A jednocześnie we wszystkie ludzie szczerze wierzą, wszystkie (ze scjentologią włącznie) mogą popychać ludzi do dobrych uczynków, są nieredukowalnym elementem naszego społeczeństwa, a nam – dziennikarzom czy teoretykom – nikt nie dał prawa do falsyfikowania czyichś osobistych przeżyć duchowych. Jeśli ktoś wierzy w świętość Kryszny czy nieomylność Mahometa, nie możemy mu lub jej tego zabronić. Jeśli ktoś twierdzi, że jest kolejnym wcieleniem Katarzyny ze Sieny, również ma do tego prawo.

Gdy jednak prawo łamie, powinien być karany. Scjentologowie nie są? To fakt – miliony zgromadzone na kontach, dokładnie w tym celu, by wygrać każdy proces lub pójść na korzystną ugodę, oraz profesjonalny sztab agresywnych prawników wyróżniają scjentologię jako religię do szpiku nowoczesną. Uzbrojoną w nowe media, pieniądze, własnych naukowców i własne celebrytki.

Scjentologia to perfekcyjny wynalazek polityczny XX wieku. Swoją siłę i bezkarność wzięła z tych samych źródeł – relatywizmu aksjologicznego, tolerancji, poszanowania prywatności, świętości własności prywatnej – które, wydawałoby się, ustanawiają posttradycyjne, świeckie państwo.

Scjentologia doprowadziła je jednak do skrajnej formy. Wywróciła słownik demokracji do góry nogami, jednocześnie nie wyrzucając z niego żadnego pojęcia – dalej chodzi o wolność, autonomię, samodoskonalenie i drogę do lepszego porządku społecznego. Ale scjentologia realizuje je w formie, której ani Ojcowie Założyciele i amerykańska tradycja, ani nikt z nas już nie rozpoznaje jako własnej.

Siła symetrii

Bo jak w sprowadzonej do skrajności formie działa wolność wyznania, autonomia i wspólne standardy dla wszystkich? Scjentolodzy mogą mówić: jeśli Biblia katolików jest nieopodatkowana, to i my powinniśmy; jeśli możemy bronić przed sądem prawa do wiary w pradawnego władcę galaktyki imieniem Xenu, to wydamy na to każde pieniądze; jeśli chrześcijanie głoszą niesłuszne poglądy (na przykład w sprawach LGBT) i jest to zgodne z ich wyznaniem i wolnością słowa, to nikt nie zabroni nam porównywać psychiatrii do Holocaustu. Mamy prawo. Jest wolność słowa. To Ameryka.

Co to mówi o amerykańskim systemie sprawiedliwości i instytucjach państwa, które powinny kierować się zasadami równego traktowania, niedyskryminacji i interesem (także finansowym!) obywateli? Nic dobrego. Być może decyzja IRS skompromitowała konstytucyjną zasadę wolności wyznania na zawsze. Ale co to mówi o scjentologii? Że ma wyczucie czasów i zmysł przetrwania. Miscavige, a wcześniej Hubbard, wiedzieli, że religie nie są silne tylko liczbą wyznawców i swojej tradycji, ale – jak każda instytucja ideologii i władzy – są silne mocą pieniądza, pokornych polityków, strachu przed tabu i strachu przed paragrafem. Mechanizm nie jest trudny do odgadnięcia, trudno jest tylko ukraść pierwszy milion.

Postscriptum

„Ale ci ludzie wierzą w kosmitów, Xenu i dusze zamknięte w wulkanach! To absurd, nie żadna religia” – powie ktoś. Cóż, dopowiada Wright, znamy takich, co wierzą w wieśniaka z Nazaretu, który chodził po wodzie i wskrzeszał umarłych.

O ile ogień scjentologii nie wypali się w miarę szybko, oswoimy się i z Lordem Xenu, i z thetanami operacyjnymi, i z dianetyką, a Hubbarda uznamy za proroka.

Nie wierzycie? Przypomnijcie sobie, że nieco ponad 100 lat temu mormonów linczowano na ulicach, a ledwie 3 lata temu jeden z nich prawie został najważniejszym człowiekiem na świecie. Nie pamiętacie? Wpiszcie w wyszukiwarce: Mitt Romney.

Lawrence Wright, „Droga do wyzwolenia. Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary”, przeł. Agnieszka Wilga, Czarne 2015

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Dymek
Jakub Dymek
publicysta, komentator polityczny
Kulturoznawca, dziennikarz, publicysta. Absolwent MISH na Uniwersytecie Wrocławskim, studiował Gender Studies w IBL PAN i nauki polityczne na Uniwersytecie Północnej Karoliny w USA. Publikował m.in w magazynie "Dissent", "Rzeczpospolitej", "Dzienniku Gazecie Prawnej", "Tygodniku Powszechnym", Dwutygodniku, gazecie.pl. Za publikacje o tajnych więzieniach CIA w Polsce nominowany do nagrody dziennikarskiej Grand Press. 27 listopada 2017 r. Krytyka Polityczna zawiesiła z nim współpracę.
Zamknij