Czytaj dalej

Widok na Olimp

Eleni Juwri urodziła się w Krościenku, wychowała w Jeleniej Górze, większość życia spędziła w Atenach. Fragment książki Dionisiosa Sturisa „Nowe życie. Jak Polacy pomogli uchodźcom z Grecji”.

Kilka lat po zakończeniu II Wojny Światowej, w końcówce lat 40. ubiegłego wieku, wyniszczona przez wojnę Polska przyjęła kilkanaście tysięcy uchodźców z Grecji ogarniętej wojną domową, a potem opanowanej przez rządy skrajnej prawicy. Ich losy w książce „Nowe życie. Jak Polacy pomogli uchodźcom z Grecji” opisuje Dionisios Sturis, dla którego jest to też własna historia rodzinna. Publikujemy fragment książki.

*
Eleni Juwri ma głos jak typowa Greczynka – głęboki, zachrypnięty, przepalony. Ma ciemne, gładkie włosy do ramion, spięte w kucyk, wielkie brązowe oczy, ładne pełne usta. Na twarzy sporo piegów i płytkie zmarszczki. Urodziła się w Krościenku, wychowała w Jeleniej Górze, większość życia spędziła w Atenach. Właśnie przeszła na emeryturę i czuje się na razie jak na wakacjach, ale nie wie, co będzie, gdy ten mentalny urlop dobiegnie końca. Jest rozwódką, mamą, babcią i partnerką Greka z Sudanu.

Mój ojciec nazywał się Konstantinos Juwris, w skrócie Dinos. Urodził się w 1913 roku w wiosce Megalochori, 5 kilometrów od miasta Trikala. Pochodził z dość zamożnej rolniczej rodziny. Nie był komunistą. Nie wiem, jakie miał w młodości poglądy, ale to nie z ich powodu wstąpił do partyzantki podczas okupacji. Wstąpił ze złości i bezradności. Najpierw jako członek ELAS walczył z bronią w ręku w górskich partiach Tesalii, a później awansował na komisarza politycznego i zajmował się propagandą.

Pewnego dnia ojciec natknął się na trzech Niemców obwieszonych kurami, które zrabowali w wiosce. Był uzbrojony i w obawie utraty własnego życia zabił ich. Zastrzelił wszystkich trzech! Wiedział, że czeka go kara, bo Niemcy brali odwet dziesięciokrotny.

Uciekł więc w góry, myśląc, że tam będzie bezpieczny. Nie był – zdradził go miejscowy ksiądz. Naziści natychmiast rozpoczęli pościg. Szukali ojca kilka dni, ale go nie znaleźli. W odwecie spalili nasz rodzinny dom oraz zabudowania gospodarcze, a także liczne domy sąsiadów. Tyle dobrego, że nikogo nie zabili. Za to ELAS wydała na księdza zdrajcę wyrok śmierci, który szybko został wykonany. (Gdy po latach spędzonych w Polsce, wróciliśmy do Grecji, do Megalochori, jednym z pierwszych, który przyszedł pozdrowić starego Juwrisa, był syn zabitego księdza. Powiedział mojemu ojcu: „Wiem, że takie były czasy. Nie mam żalu”).

Ojciec był ciężko ranny – kula utkwiła mu w czaszce. Wojskowi chirurdzy zdołali przeprowadzić konieczną operację. Przywiązali ojca do prowizorycznych noszy zrobionych z drzwi, znieczulali alkoholem i grzebali mu w głowie. Ojciec co chwila mdlał z bólu, a gdy tylko dochodził do siebie, krzyczał do lekarza: „Zabiję cię, zamorduję, skurwysynu!”. Zabieg się udał, pacjent przeżył i powoli odzyskiwał siły.

Po zakończeniu wojny ojciec nie mógł wrócić do rodzinnej wioski. Prawica mściła się na partyzantach. Musiał uciekać. Brat ojca trafił do Taszkientu, a ojciec do Polski, do szpitala w Dziwnowie, bo wymagał leczenia.

Mama też walczyła, też była ranna i też przeszła przez Dziwnów. Urodziła się w małej wiosce niedaleko Katerini. Ludzie z tamtych okolic masowo popierali ELAS, a później DSE. Pomagali partyzantom na różne sposoby, także dostarczając rekruta. Gdy dziś pytam mamę (starowinkę z początkami demencji) o jej decyzję dołączenia do bojowników, odpowiada: „Siłą mnie przecież nie wzięli”. To był dla niej powód do dumy – cała wieś ją odprowadzała, gdy odchodziła z oddziałem.

Życie w zawieszeniu. Rocznica zamknięcia granic europejskich

Z ojcem poznali się dopiero w Polsce. Przez chwilę mieszkali w Zgorzelcu, a później przenieśli się do Krościenka, gdzie urodziłam się ja i trójka mojego rodzeństwa. Najstarsza siostra przyszła na świat jeszcze przed przeprowadzką na Podkarpacie.

Ojciec należał do założycieli spółdzielni „Nowe Życie”, czyli „Nea Zoí”. Dobrze nam się żyło w tej greckiej enklawie pomimo śniegów i siarczystych mrozów, do których Grecy przyzwyczajali się z wielkim trudem. My – dzieci – byłyśmy tam szczęśliwe, rodzice również, ale po dziesięciu latach dorośli uznali, że życie w małej wiosce na końcu świata nie wpłynie najlepiej na naszą przyszłość.

Chcieli, żebyśmy poszły do dobrych szkół. Więc w połowie lat sześćdziesiątych przenieśliśmy się do Jeleniej Góry. Zajęliśmy pustostan po Grekach, którzy wyprowadzili się z miasta. Był to lokal w poniemieckim hotelu, który – odkąd napłynęli uchodźcy – jeleniogórzanie nazywali „grecką ambasadą”. Na parterze działał grecki klub, a na wyższych piętrach urządzono zwykłe mieszkania.

Nie chciano nas zameldować w naszym, bo podobno zajęliśmy je nielegalnie. Ojciec wściekł się na te słowa. Dowiedział się, gdzie mieszka bezduszny urzędnik, i poszedł wyłożyć mu swoje racje. Zabrał ze sobą najstarszą córkę. Puk, puk. Urzędnik otwiera drzwi i od razu chce je zamknąć, ale ojciec nie pozwala, zastawia je nogą. Wysoki, barczysty, aż kipiący ze złości, każe córce tłumaczyć: „Ty skurwysynu, ty mi będziesz mówił, że ja jestem tu nielegalnie? Mnie, który walczyłem o ten ustrój, który mam tyle ran na swoim ciele?”. Siostra w płacz, bo nie umie przetłumaczyć trudnych słów i przekleństw. Wstyd jej za narwanego ojca. Przestraszony urzędnik nie bardzo wie, jak zareagować. Próbuje łagodzić sytuację: „Dobrze, już dobrze, panie Juwris, proszę przyjść jutro do mojego biura, wszystko załatwimy”.

Nadaždin: Człowiek przeskoczy każdy mur

Gdy w Jeleniej Górze poszłam do podstawówki, zrozumiałam, że mój polski jest słabiutki. Musiałam szybko nadrabiać zaległości. Dużo czytałam, najchętniej mity greckie. Wyobrażałam sobie Olimp – górę starożytnych bogów. Nie umiałam pojąć, że w jej pobliżu mieszka rodzina mojej mamy. Nasi greccy krewni też byli poniekąd mityczni – nie mieliśmy z nimi prawie żadnych kontaktów. Listy przychodziły z wielomiesięcznym opóźnieniem, czasem nawet po latach. Pamiętam taką scenę: wracam ze szkoły i widzę mamę siedzącą na ganku. W ręce trzyma kopertę i płacze. Pytam, co się stało. Odpowiada, że umarł jej tato, czyli mój dziadek. Umarł dwa lata wcześniej, a list przyszedł dopiero teraz.

Wyobrażałam sobie Olimp – górę starożytnych bogów. Nie umiałam pojąć, że w jej pobliżu mieszka rodzina mojej mamy.

Nie byliśmy zamożni. Żyliśmy bardzo skromnie. Ojcu najbardziej zależało na tym, żebyśmy się wykształcili, więc wszystkie oszczędności szły na naszą edukację. Jedna siostra studiowała prawo we Wrocławiu, druga chemię, trzecia uczyła się na pielęgniarkę, ja poszłam na ekonomię, a brat kończył liceum ogólnokształcące.

Tak zastał nas rok 1974, kiedy w Grecji upadła junta „czarnych pułkowników”. Wszyscy uchodźcy w Jeleniej Górze wyszli na ulice i świętowali. Czuli, że powrót do ojczyzny znów stał się realniejszy.

Mój ojciec już tydzień później był w Warszawie i składał w ambasadzie podanie o zgodę na wyjazd. Zarządził, że wracamy wszyscy bez wyjątku. Ponad rok czekaliśmy na oficjalne pismo. Gdy w końcu przyszło, moja siostra oznajmiła, że nigdzie nie jedzie, że wychodzi za mąż. Za Polaka. Rodzice byli przeciwni, próbowali przekonać ją i jej narzeczonego, że z ich ślubu nic dobrego nie wyniknie, że są z różnych światów, które nigdy się nie zejdą. Ale młodzi nie chcieli ich słuchać. Wesele w greckiej świetlicy trwało trzy dni. Po wyjeździe rodziny siostra z mężem zamieszkali w naszym mieszkaniu.

Ojciec zapożyczył się u znajomych, żeby opłacić bilety i wagon towarowy na cały nasz skromny dobytek.

Dla rodziców to był powrót po dwudziestu sześciu latach, dla nas – dorosłych już dzieci – pierwsza wizyta w ojczystym, ale obcym kraju. Telegram do krewnych zawiadamiający o naszym przyjeździe nie doszedł. Gdy więc dotarliśmy w środku nocy do Katerini, nikt na nas nie czekał. Zrobiliśmy im wszystkim wielką niespodziankę. Pamiętam te nocne wrzaski, uściski i łzy radości.

Gdy obudziłam się rano, okazało się, że mam z okna widok na Olimp. Na ten Olimp, o którym wcześniej tylko czytałam.

Kilka dni później ruszyliśmy w drogę do rodzinnych stron ojca. Gdy tato wysiadł z samochodu, nogi ugięły się pod nim ze wzruszenia. Widzę to jak dziś. Urządzono nam królewskie powitanie. Setki osób przychodziły, by pozdrowić ojca, wśród nich dawni towarzysze broni z partyzantki. Wszyscy go pamiętali, choć minęło tyle lat.

Rodzice postanowili, że oni zostaną na wsi, a my mamy jechać do Aten, by szukać tam pracy albo zapisać się na studia. Chcieli nam tym samym zaoszczędzić przykrości, które miały niebawem nadejść. Bo powitalna euforia szybko minęła, a po niej przyszły niezbyt przyjemne rozmowy o podziale ziemi. Krewni, którzy jeszcze przed chwilą płakali na nasz widok z radości, nie byli zbyt skorzy do dzielenia się z ojcem rodzinnym majątkiem. Zaczęły się kłótnie i niesnaski, aż wreszcie sprawa wylądowała w sądzie. Wyrok okazał się korzystny dla moich rodziców, więc więzi rodzinne mocno się poluzowały. Ojciec usłyszał, że może niepotrzebnie walczył w partyzantce. Gdyby nie walczył, nie byłoby całego ambarasu, żadnych kłótni. To go strasznie zabolało, bo partyzancka przeszłość stanowiła dla niego największy powód do dumy. Podobne historie zdarzały się wielu moim znajomym, którzy wracali z Polski lub innych krajów. Krewni okazywali serdeczność do momentu, gdy trzeba było dzielić pieniądze.

Kiedy trwał spór o majątek, ja przebywałam już w Atenach. Razem z moją kuzynką Marią, z którą studiowałam we Wrocławiu ekonomię, poszłyśmy na stołeczny uniwersytet, żeby zapytać o możliwość kontynuowania nauki. Składamy indeksy, a w dziekanacie patrzą na nas, jakbyśmy przyleciały z Marsa, nie z Polski. Co to za dziwne przedmioty? Marksizm, materializm dialektyczny itd. Na rozpatrzenie wniosku czekałyśmy kilka dobrych miesięcy – to było nasze pierwsze zderzenie ze słynną grecką biurokracją. W końcu przyjęto nas na trzeci rok.

Sytuację na uczelni zastałyśmy ciekawą, bo i czasy były ciekawe – wkrótce po upadku junty. Studenci lustrowali profesorów, którzy w poprzednich latach byli na usługach niepopularnej władzy. Bojkotowaliśmy ich wykłady albo ostentacyjnie z nich wychodziliśmy. Lewica po raz pierwszy szykowała się wówczas do rządzenia, rodził się socjalistyczny PASOK, do kraju wrócił z wygnania Andreas Papandreu, przyszły premier. Nie tyle studiowaliśmy, co bez przerwy prowadziliśmy jakieś studenckie debaty i konferencje. Zaprowadzaliśmy nowy porządek. Rodzice nalegali, bym się nie angażowała politycznie, obawiali się, że znów przyjdzie nam za to zapłacić.

Razem z Marią znalazłyśmy się przez chwilę w centrum zainteresowania. Szybko rozeszła się fama, że przyjechały dwie dziewczyny zza żelaznej kurtyny. Prawicowi studenci domagali się, byśmy zaświadczyły o okropieństwach komunistycznej rzeczywistości w Polsce, o biedzie, bezrobociu, o nieustającej indoktrynacji; z kolei młodzi działacze lewicy oczekiwali, że opowiemy o Polsce w samych superlatywach. Ani jednych, ani drugich nie interesowała nasza prawda. Byli ideologicznie zaślepieni. Nie mogłyśmy poprzeć żadnej ze stron, do żadnej nie pasowałyśmy.

Szybko rozeszła się fama, że przyjechały dwie dziewczyny zza żelaznej kurtyny.

Podobnie nie miałyśmy wstępu do mniejszych studenckich grupek, których członków łączyło miejsce pochodzenia. Wszyscy nas pytali, skąd jesteśmy, z której wioski. Pytanie niby proste, ale nie dla nas. Co miałyśmy odpowiedzieć? Że z Katerini albo z Trikali? Przecież prawie nikogo stamtąd nie znałyśmy. Czy może, że z Polski, z Dolnego Śląska, z Jeleniej Góry?

Do tego ten nasz język… W Atenach okazało się, że mówię po grecku gorzej, niż sądziłam. Naukowe słownictwo i młodzieżowy slang sprawiały mi spore trudności. Czułyśmy się z Marią izolowane. Byle rolnik potrafił wysłowić się lepiej od nas, a na pewno konkretniej.

Te moje problemy były charakterystyczne dla większości „polskich Greków”, którzy zdecydowali się opuścić Polskę i zamieszkać w kraju znanym wyłącznie z lukrowanych opowieści rodziców. Nie radziliśmy sobie zbyt dobrze w nowej rzeczywistości. Przerastała nas ona. Zwłaszcza trudno było funkcjonować mężczyznom, ponieważ Greczynki nie zwracały na nich uwagi. W Polsce faceci z Grecji uchodzili za bożyszcza, bo tacy oryginalni, egzotyczni, z ciemniejszą karnacją, z czarnymi włosami. Przyjeżdżając do Grecji, tracili urok, stawali się zwyczajni, przeciętni. Nie najlepiej znali język, nie mieli pieniędzy, pracy, znajomości, perspektyw. Więc zbierali się na jednym z ateńskich placów i pili. I to tak, jak nauczyli się w Polsce. Na umór. Później wpadli na pomysł, że przecież mogą wrócić na chwilę do Polski, znaleźć sobie polską żonę i przywieźć ją do Grecji. Dla wielu był to jedyny ratunek przed ostatecznym rozpiciem się i samotnością.

W Polsce faceci z Grecji uchodzili za bożyszcza, bo tacy oryginalni, egzotyczni, z ciemniejszą karnacją, z czarnymi włosami. Przyjeżdżając do Grecji, tracili urok, stawali się zwyczajni, przeciętni.

Nam kobietom przeszkadzała z kolei mentalność Greków, których poznawałyśmy po przyjeździe. Wręcz nas szokowała. Oni oczekiwali, że wszystkie jesteśmy dziewicami, że mamy przygotowany posag, że będziemy im posłuszne, że przejmiemy ich poglądy polityczne. To efekt wielu dekad konserwatywnych rządów. Podczas wojny domowej komuniści zrównali w prawach kobiety i mężczyzn, przyznali Greczynkom prawa wyborcze. Ale po wojnie nastąpił powrót do opresyjnego patriarchatu. Po naszych polskich doświadczeniach nie byłyśmy w stanie tego zaakceptować.

Przez pierwsze dwa lata marzyłam o powrocie do Jeleniej Góry albo Wrocławia. Było mi strasznie źle. Wstydziłam się odezwać, czułam się obco, po raz pierwszy żyłam z dala od rodziców, w nowych nieznanych realiach. Wszystko porównywałam z Polską i zawsze Polska wypadała lepiej. Poza tym potwornie tęskniłam za chłopakiem, którego zostawiłam w Jeleniej Górze. Nazywał się Wojtek. Początkowo codziennie pisaliśmy do siebie listy. Ckliwe, czasami rozpaczliwe.

Po jakimś czasie udało nam się spotkać. Musiałam odbębnić obowiązkowe praktyki studenckie i wybrałam wyjazd do Polski na kilka tygodni. Pracowałam w domu towarowym w Lublinie. Na wschodzie kraju nikt nie słyszał o „polskich Grekach”. Myślałam, że wracam na stare śmieci, a tymczasem byłam traktowana jak egzotyczny ptak. Kolega Zdzichu zabrał mnie do rodziców na wieś. Zapowiedział, że przyjedzie prawdziwa Greczynka. A oni, gdy się już z nimi przywitałam, mówią: „Co z niej za Greczynka, jak ona po polsku lepiej od nas gada”. Wojtek przyjechał w odwiedziny, ale nie było to zbyt miłe spotkanie…

Po skończeniu studiów poczułam się w Grecji nieco pewniej. Zakochałam się i wyszłam za mąż za Greka z Taszkientu. Mamy syna. Przez pewien czas byliśmy szczęśliwi, ale później postanowiliśmy się rozejść. Od wielu lat jestem w związku z Grekiem z Sudanu. Jego rodzice przenieśli się tam z Egiptu, dokąd emigrowali wcześniej w poszukiwaniu pracy przy budowie tamy asuańskiej.

Prawie całe dorosłe życie przepracowałam w greckim Ministerstwie Spraw Zagranicznych, w dziale kontaktów z diasporą. Poznałam wiele osób żyjących poza Grecją lub takich jak my „powrotowców”, którzy mają za sobą wcześniejsze próby życia na emigracji czy uchodźstwie. Jesteśmy inni niż „czyści” Grecy. Bogatsi w dodatkowe doświadczenie, co nie zawsze ułatwia życie. Inaczej kochamy Grecję. Więcej od niej wymagamy.

***
nowe-zycie-okladkaDionisios Sturis
(1983) – dziennikarz i reporter. Pracuje w Radiu TOK FM, gdzie zajmuje się tematyką zagraniczną. Jako korespondent polskich mediów relacjonował protesty, demonstracje i działania ruchów społecznych w Grecji. Jego debiutancką książkę Grecja. Gorzkie pomarańcze (W.A.B. 2013) nominowano do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za reportaż literacki. Jest też autorem książki Gdziekolwiek mnie rzucisz. Wyspa Man i Polacy (W.A.B. 2015). Nowe życie. Jak Polacy pomogli uchodźcom z Grecji, jego najnowsza książka, ukazała się w kwietniu nakładem W.A.B.

W sobotę 22 kwietnia w Warszawie odbędzie się spotkanie wokół książki.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij