Czytaj dalej

Blizny po habicie

tadeusz-bartoś

W Polsce religii jako indywidualnego doświadczenia nie traktuje się na ogół poważnie – albo grzęźnie ono w ciepłej zupie poczciwych sentymentalizmów i rodzinnego zwyczaju, albo zagłusza je marszowy krok brunatnych batalionów karnych żołnierzy katolicyzmu politycznego.

Fabuła powieści Mnich zaskoczyła mnie z początku o tyle, że Tadeusza Bartosia – byłego duchownego i jej autora – kojarzę przede wszystkim z jedną z najbłyskotliwszych analiz struktury władzy w polskim Kościele katolickim i funkcjonowania Kościoła jako pewnego wzorca życia politycznego w Polsce. Szkic Kościelna lekcja polityki: hołd i omerta z lipca 2016 roku to chyba najostrzejszy tekst o strukturze katolicyzmu w historii „Gazety Wyborczej”. Nie piętnuje kościelnych patologii, ale pokazuje działanie Kościoła jako patologię wypaczającą całe polskie życie publiczne, opartą na klientelistycznych, mafijnych relacjach – zmowie milczenia, braku finansowego nadzoru i bezlitosnej eksploatacji słabszych samców przez samców silniejszych, aż po stojących na szczycie hierarchów – ojców chrzestnych. Jednocześnie Bartoś publicysta nie miał zbytnich złudzeń co do szans na szybką zmianę: „Czytelnik »Wyborczej« wzdychać będzie za ks. Tischnerem i Życińskim, Jan Turnau znów odkryje jakiś ludzki odruch u jakiegoś duchownego i wołał będzie o jego szybką kanonizację, karcąc surowo krytyczne głosy – takie jak ten właśnie – za przesadę, rozgoryczenie itp.” – pisał.

Bartoś powieściopisarz od Polski i polskiego katolicyzmu politycznego tymczasem na pierwszy rzut oka abstrahuje. Jego Mnich rozgrywa się we Francji. Tytułowy bohater – Jan, który zostaje mnichem Benedyktem – nie ma określonej narodowości ani społecznego backgroundu. Jest odseparowaną od świata zewnętrznego monadą złożoną głównie z „duszy” – religijnie uwarunkowanej od dziecka psychiki. Nie wiemy, czy miał rodzeństwo ani kim byli jego rodzice, czy mierzył się z materialnymi problemami – tyle że po liceum, przed zakonem, przez rok studiował filozofię. Nie wiemy też, jak wygląda, poza tym, że jest nieco pulchniejszy niż inni bracia. Dlaczego ma to znaczenie – o tym za chwilę.

Kolejna ważna sprawa – akcja Mnicha dzieje się w odległym od miejskiego życia górskim opactwie zakonu kontemplacyjnego (fikcyjnych „kartazów”, nie mylić z kartuzami), nie zaś wśród zwykłych „czarnych” księży diecezjalnych ani też np. skupionych na tzw. duszpasterstwie dominikanów, do których Bartoś należał przez prawie dwadzieścia lat. Dlaczego to istotne? Chwyt odcięcia od świata pozwala skupić się na wewnętrznych relacjach między zakonnikami, wycisza natomiast temat relacji duchowieństwa ze światem zewnętrznym, pozwala istnieć w jakimś pozapolitycznym kontekście – choć zarazem Mnich jest polityczny, bo skupia się na relacjach władzy w skali mikro.

Czy to wady powieści Bartosia? Nie, a przynajmniej: niekoniecznie. Warto jednak odnotować te fakty, by pamiętać, czym jego książka nie jest. Nie jest literackim Klerem, choć nie znaczy to, że nie jest radykalna.

Underwood w habicie

Choć od początku Bartoś snuje swą opowieść jako historię „po” zakonie, to zarazem chce, byśmy przeszli z jego bohaterem kolejne fazy młodzieńczej naiwności, później zaś – rozczarowania. Idziemy za „pobożnym” językiem nowicjusza i początkującego profesa aż do odkrycia, że przydział do poszczególnych zadań – a te mają w zgromadzeniu „kartazów” z reguły charakter ambitny, intelektualny, paraakademicki – definiowany jest według kryterium erotycznych gustów starszych braci.

„Oni myślą o tych młodzieńcach jak o haremie, strzegą czystości młodych duszyczek niby dla Jezusa, ale bardziej na własne potrzeby. (…) Każdy opiekuje się swoimi, tacy patroni. Jeden drugiemu próbuje wyrwać co piękniejszego kawalera i podrzucić szpetnego. Pech chciał, ciągnął John już całkiem bez skrępowania, że obydwaj mieli ten sam gust – wysocy bruneci o pociągłej twarzy i ciemnej karnacji. Pucułowaci blondyni byli w odstawce – nikt ich nie chciał. Ani w Instytucie Brudona, ani w Instytucie Proeunte. Ciebie też nikt nie chce, grubasku, jesteś tutaj do pracy. Ktoś musi pracować, mój kochany” – wtajemnicza przerażonego młodego zakonnika przybyły z Wysp Brytyjskich doświadczony współbrat.

Ten obraz jest w logice powieści nie tyle nawet skandalizujący – choć pewnie wielu taki się wyda – ile rozczarowujący. Nie tyle oburza, ile rani Jana, który nie umie sobie z nim radzić. W końcu klasztor okazuje się szkołą pogardy i cynizmu. Nie potrzeba tu jasno nakreślonego politycznego kontekstu Polski, by widzieć, że życie w zakonie mogłoby – idąc za obserwacjami Bartosia publicysty „GW” – stanowić świetny trening dla „odczarowanego”, bezwzględnego polityka, katolickiego Franka Underwooda. „Być widzianym, to pierwszy dogmat, fundament. Wszystko na pokaz. Prymitywny kolektywizm, fetyszyzm słów i gestów” – to na wskroś nowoczesna dbałość o wizerunek, o odpowiednie kaznodziejskie hasztagi i zakorzenione w odwiecznym podniosłym imaginarium wizualne klisze.

Sekielski: Księża wykorzystują seksualnie dzieci. Ludzie to wiedzą, a mimo tego milczą. Dlaczego?

Zakonnicy to walcząca o władzę kasta, której członkowie niczym partyjni weterani są „pogrążeni w infantylnych rywalizacjach i zazdrościach”. Co rekompensuje tę pustkę? „Poczucie wyższości nad zwykłymi ludźmi, pogarda dla cielesności, małżeństwo rozumiane jako upadek, słabość, ustępstwo i folgowanie sobie, wymuszony kompromis skazanych na niedoskonałość” – opisuje życie zakonne narrator u Bartosia.

„Folgowanie sobie” może być wybaczone, jeżeli wierność wobec zakonu okaże się ważniejsza – są tu historie braci, którzy na jakiś czas odeszli do kobiet, ale wrócili i zostali przyjęci. Gorzej, jeśli ktoś chce wyłamać się z osobliwego dwójmyślenia. Odejście, rezygnacja z takiego połączenia względnej wygody i konformizmu wobec toksycznych reguł, okazuje się niełatwe. Każdy, kto zna kogoś, kto odszedł z zakonu, rozpozna opisane przez Bartosia mechanizmy – zarzut „sprzeniewierzenia się przysiędze”, odwracających się przyjaciół, którzy nagle pogardzają „niekonsekwencją”.

Bartoś: Pazerność się Kościołowi nie opłaca

Katolicyzm jest satanizmem

Mnich jest cenny jako pisany ze środka doświadczenia religijnego; jeśli jest tu jakaś (mikro)socjologia, to wynika z psychologicznej analizy uwikłania w klasztorną strukturę kogoś, kto przychodzi do niej w dobrej wierze, jako osoba wierząca. Jest to książka zarazem względem doświadczenia religijnego bezwzględna i brutalna, nie ma tu częstego wśród artystów przeciwstawienia skażonego uwikłaniem we władzę i grzech „historycznego chrześcijaństwa” czystemu „chrześcijaństwu ewangelicznemu”, nie ma jakiegoś popularnego wśród naiwnej polskiej inteligencji przesłania „katolicyzm tak, wypaczenia nie” – obecnego przecież też w zasadzie w filmie Smarzowskiego.

Jaki kler, taki antyklerykalizm

„Katolicyzm jest satanizmem” – mówi w pewnym momencie bohater Bartosia, analizując tę religię w osobliwej części książki, zatytułowanej Przebudzenie w śmierci, obok Traktatu o mistycznym zjednoczeniu jednej z dwóch stylizowanych na teologiczne wywody. Punktuje w tej tyradzie gnostycki, jak twierdzi, charakter katolicyzmu. U jego podstaw ma leżeć przewaga przynależności do duchowieństwa – nihilistycznej kasty wolnej rzekomo od przywiązań, wrogiej życiu, czerpiącej poczucie moralnej wyższości z deklaracji ascezy i bezwzględnego wyboru „na zawsze”. W ujęciu Bartosia ten hierarchiczny rys jest dla rzymskiego katolicyzmu konstytutywny. Nie jest jakimś dodatkiem, zabrudzeniem, historyczną naleciałością – jest rdzeniem. Nie ma Kościoła rzymskokatolickiego bez hierarchii, a dwudziestowieczne deklaracje o godności świeckich niewiele tu zmieniają.

Nie ma Kościoła rzymskokatolickiego bez hierarchii, a dwudziestowieczne deklaracje o godności świeckich niewiele tu zmieniają.

Ale nie dlatego wydźwięk tej książki jest nadzwyczaj ponury – Mnich to nie płacz po utraconej wierze, skompromitowanej religii katolickiej. To raczej płacz po zabitej przez nią jednostce. To Bildungsroman bezsensownej nauki, bez happy endu, bez nadziei dla tytułowego mnicha innej niż pustka amnezji i śmierci – psychiczna struktura narzucona przez porównywaną do sekty instytucję jest tak silna, że tylko rozpad umysłowości i utrata pamięci w ostatnich partiach powieści daje ukojenie. To książka o strasznym ludzkim nieszczęściu, o krzywdzie wyrządzonej człowiekowi przez instytucję, ale i samego siebie. „Duchowny jest ostatnim człowiekiem, który może odsłonić swą wewnętrzną pustkę, martwotę i brak życia” – pisze Bartoś.

Wspomnienie jej zapachu

Z pewnego rodzaju infantylizmu relacji mnich Bartosia nie wychodzi nigdy. Odchodząc z klasztoru, nie umie wyzbyć się solipsyzmu, wciąż zajmuje się głównie narcystycznymi refleksjami o pozornej głębi, pełnymi – jak zauważa sam narrator – religijnych metafor. W toku wspomnień inni bracia pojawiają się tylko w krótkich charakterystykach, nie ma tu pełnokrwistych postaci innych niż sam Jan. Opowieść o związku z kobietą, w który wdaje się blisko pięćdziesięcioletni były duchowny po opuszczeniu murów opactwa, poraża nieudolnym, przymiotnikowym stylem pełnym klisz. To część książki, gdzie język Bartosiowego narratora chrzęści mi najbardziej, zostawiając wątpliwość, czy to bardzo konsekwentna stylizacja na okaleczonego emocjonalnie mężczyznę w średnim wieku, czy też po prostu – partiami – zła literatura?

Zobaczcie sami: „Marta – ona przywróciła mu życie. Dała mu tyle szczęścia”. „Wniosła w jego życie kobiecość, dziewczęcość, inny uśmiech. Ona powiedziała mu o jego martwych oczach, wpatrzonych w pustkę śmierci”. Jakieś licealne uniesienia, które pojawiają się wśród wielokropków jako powidoki – pokusy w opisach klasztornych początków nastolatka („Na modlitwach aromat kadzidła mieszał się ze wspomnieniem jej zapachu. Utkwiła w nim boleśnie. Jej ciemne włosy, spojrzenie…”), zdają się determinować erotyczną wyobraźnię eksmnicha aż do śmierci.

Można by zapytać – dlaczego eksmnich Jan nie idzie na terapię? Przecież jest wykształconym człowiekiem, po opuszczeniu klasztoru mieszka w Paryżu, gdzie głównie pije samotnie i na smutno. Wykonuje jakąś pracę biurową w sądzie, ma z czego żyć.

Klękaj, składaj ręce, wiara przyjdzie sama

Literatura Bartosia jest jednak wartościowa. Jej wartość polega przede wszystkim na połączeniu ostrości sądów z głębią przeżycia, zrozumienia i empatii. W Polsce religii jako indywidualnego doświadczenia nie traktuje się na ogół poważnie – albo grzęźnie ono w ciepłej zupie poczciwych sentymentalizmów i rodzinnego zwyczaju, albo zagłusza je marszowy krok brunatnych batalionów karnych żołnierzy katolicyzmu politycznego. Obok prac Daniela Rycharskiego powieść Bartosia to rzadki w dzisiejszej sztuce przykład poważnego rozliczenia z religią, które nie ma charakteru propagandy czy pozostającego w kręgu satyry żartu z religii, rozumianej z góry jako coś zewnętrznego, „opium dla mas” – tylko bolesnego przepracowania jej założeń na sobie, w drodze ku emancypacji.

Rycharski: Krzyż jest dla mnie symbolem wyzwolenia z więzów religii

Zestawienie tych dwóch artystycznych języków przypomina też o wybitnie elitarnym charakterze rzymskiego katolicyzmu – tak różna jest percepcja świeckiego katolika ze wsi z doktoratem ze sztuk wizualnych i eksduchownego z habilitacją z tomizmu. Doświadczenie Bartosia jest oczywiście głębiej zanurzone w teologicznym dyskursie, a mniej w szeroko rozumianej ludowej pobożności, z którą gra Rycharski, bardziej jednak świadomy formy – jako zawodowy artysta.

Bartoś w swojej powieści idzie za tradycją mistycznej teologii negatywnej, która doświadczenie pustki przedstawia jako „noc duszy”, prowadzącą do głębszego poznania Boga. Teologia negatywna jest tu również zarazem perwersyjną pułapką – skoro odczuwanie niewiary ma prowadzić do większej wiary, to nigdy nie wyzwolisz się do końca z przywiązania. Nie kochasz mnie – to nieś swój krzyż, a w końcu pokochasz. Klękaj, składaj ręce, wiara przyjdzie sama – mówi w tej tradycji słowami Pascala katolicki Bóg.

Rozkosz więzów

Charakteryzując doznania bohatera, Bartoś pisze w Mnichu o „rozkoszy uwolnienia od obciążenia sobą samym, od dylematu wyboru, trudu decyzji. Wyjątkowe poczucie zrzucenia balastu życia”. Napisałem kiedyś – komentując medialny „kaganiec” nałożony przez władze zgromadzenia marianów na ks. Adama Bonieckiego, redaktora seniora „Tygodnika Powszechnego” – że życie zakonne jest jak BDSM, bo polega na czerpaniu radości z rozmaitych więzów czy knebli; z tego, że ktoś komuś na coś nie pozwala, zmusza do czegoś czy ogranicza swobodę ruchów. Cezary Michalski zwyzywał mnie wtedy w „Newsweeku” od „lewicowych radykałów” i zarzucił, że szydzę z Bonieckiego. Tymczasem za tym oburzeniem zdaje się stać zarówno niezrozumienie tego, co leży u genezy idei życia zakonnego, jak i osobliwa pruderia – kto powiedział, że gra z kontrolą i dominacją w życiu erotycznym to „coś złego”, że to porównanie musi być uwłaczające?

Tak, podstawową obsesją zakonną nie jest obsesja czystości, tylko obsesja posłuszeństwa – zwalniającego z odpowiedzialności i wyboru. Ignacy Loyola, który założył jezuitów, mówił: „Tak dalece winniśmy być zgodni z Kościołem katolickim, ażeby uznać za czarne to, co naszym oczom wydaje się białe, jeśliby Kościół określił to jako czarne”. Franciszek z Asyżu, założyciel odmiennych przecież od jezuitów franciszkanów, tak dyktował „umiłowanemu bratu Leonowi” w swoim Traktacie o radości doskonałej:

Przybywa posłaniec i mówi, że wszyscy profesorowie z Paryża wstąpili do zakonu; napisz, to nie jest prawdziwa radość. Że tak samo uczynili wszyscy prałaci z tamtej strony Alp, arcybiskupi i biskupi, również król Francji i Anglii; napisz, to nie jest prawdziwa radość. Tak samo, że moi bracia poszli do niewiernych i nawrócili wszystkich do wiary; że mam od Boga tak wielką łaskę, że uzdrawiam chorych i czynię wiele cudów; mówię ci, że w tym wszystkim nie kryje się prawdziwa radość. Lecz co to jest prawdziwa radość? Wracam z Perugii i późną nocą przychodzę tu, jest zima i słota, i tak zimno, że u dołu tuniki zwisają zmarznięte sople i ranią wciąż nogi, i krew płynie z tych ran. I cały zabłocony, zziębnięty i zlodowaciały przychodzę do bramy; i gdy długo pukałem i wołałem, przyszedł brat i pyta: Kto jest? Odpowiedziałem: Brat Franciszek. A ten mówi: Wynoś się; to nie jest pora stosowna do chodzenia; nie wejdziesz. A gdy ja znowu nalegam, odpowiada: Wynoś się; ty jesteś człowiek prosty i niewykształcony. Jesteś teraz zupełnie zbyteczny. Jest nas tylu i takich, że nie potrzebujemy ciebie.

Ten rytuał upokorzenia i odrzucenia powtarza się w trzynastowiecznym tekście jeszcze raz, by zakończyć się puentą: „Powiadam ci: jeśli zachowam cierpliwość i nie rozgniewam się, na tym polega prawdziwa radość i prawdziwa cnota, i zbawienie duszy”.

Rozkosz uwolnienia od wolności, od kontroli, od decyzji. Zimno, rany, upokorzenie, słowne poniżanie – to jednak się kojarzy. A Franciszek to przecież jeden z tych katolickich świętych, co mają lepszy PR we współczesnym „humanistyczno-świeckim” świecie, dzięki przerabianym w szkole poczciwym Kwiatkom św. Franciszka czy skojarzeniu z ruchem ekologicznym lub ekumenicznym. Ale i jego reguła opiera się na umiłowaniu sznura – węzły na białym cingulum, którym przepasany jest brązowy franciszkański habit, oznaczają zakonne śluby.

Mea culpa Kościoła za pedofilię

Tyle że BDSM to gra i konwencja – umowne, dajmy na to, kajdanki ściąga się po chwilach rozkoszy. Habit w założeniu zostaje na całe życie; u Bartosia bohater odczuwa blizny po nim nawet lata po zdjęciu. Możemy sobie mówić, jako lewicowcy i liberałowie, że nikt mu nie kazał być przez lata w Kościele. Ale tacy ludzie są – i jeśli świecka emancypacja ma być projektem uniwersalnym, trzeba umieć wyjść im naprzeciw.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Avatar
Witold Mrozek
Zamknij