Czytaj dalej, Weekend

Mężowi nogi umyć i brud wypić. Jak żyły chłopki? [rozmowa]

Chłopki nie znały takiego pojęcia jak potrzeby własne. Wiele z nich nie potrafiło wręcz identyfikować siebie jako podmiotu, bo o kim tu mówić. Mogłyby wręcz spytać: „ja, czyli kto?”. Były formowane do tego, by służyć innym – mówi Joanna Kuciel-Frydryszak, autorka książki „Chłopki. Opowieść o naszych babkach”.

Paulina Januszewska: Wykwit popularności literatury dotyczącej historii ludowej to symptom wielu braków, w tym tego, że w dominujących i opisujących głównie elity narracjach o przeszłości nie może odnaleźć się duża część współczesnego społeczeństwa. Chyba w szczególności dotyczy to kobiet, dla których w historii nie ma zbyt wiele miejsca. A im niżej w hierarchii społecznej się znajdowały, tym dla nas – chcących poznać ich losy – gorzej. Czy twoja książka Chłopki. Opowieść o naszych babkach powstała z myślą o zapełnieniu tej luki?

Joanna Kuciel-Frydryszak: Tak, największy udział miały tutaj niedosyt informacyjny oraz chęć zmierzenia się z opowieścią, która okazała się bardzo trudna do skonstruowania, ale wydawała mi się potrzebna. Choć w dużej mierze motywacja narodziła się jako retrospektywna odpowiedź na moją poprzednią książkę, Służące do wszystkiego. Zdawałam sobie sprawę, że kobiety pełniące służbę w miastach pochodziły najczęściej ze wsi, i chciałam się dowiedzieć, jak w detalach wyglądało ich życie na wsi, zanim wyruszyły na służbę i dlaczego migrantki – wcale przecież nietraktowane dużo lepiej w nowym miejscu – nie chciały do niej wracać.

Rozwód, emigracja, egzorcyzmy: strategie polskiej wsi w walce z patriarchatem

Popularność książki wskazuje, że sporo osób podziela ten niedosyt informacyjny. Ja, czytając, czułam żal, że o tak wiele rzeczy nie zdążyłam spytać swojej babci, ale i radością, że w losach opisanych przez ciebie  bohaterek mogę zobaczyć moje przodkinie.

Mogłoby się wydawać, że historia ciężko pracujących kobiet, które nie miały – w popularnym znaczeniu tego słowa – barwnego życia, nie przyciągnie niczyjej uwagi. No bo o czym tu mówić? Jedna z bohaterek książki wskazuje, że największą przygodą jej babci było pogryzienie przez psa. Jak zatem pokazać powtarzalną codzienność, znój i harówkę, by była interesująca?

Może wystarczyło to, że w ogóle po nią sięgnęłaś?

Zgodzę się, choć z zastrzeżeniem, by nie przesadzać, że w ogóle nie znaliśmy wcześniej relacji z tamtego czasu. One krążyły w samych rodzinach, ale najczęściej sprowadzały się do bardzo zdawkowych opisów, bo takie też często mało wylewne, powściągliwe i chłodne w komunikacji były kobiety, które opisuję. Tak naprawdę można historię naszych babek i prababek opowiedzieć w trzech zdaniach. Pracowały dużo. Modliły się gorliwie. I często tak samo cierpiały: z przepracowania, licznych ciąż, podczas których nie miały opieki, chorób i niedożywienia. Gdy prosiłam w mediach o dzielenie się historiami czy pamiątkami po przodkiniach, często dostawałam odpowiedzi w stylu: „niczego nie wiem, niczego nie mam oprócz babcinej książeczki do nabożeństwa”.

Kto uważał, że lekarze to „czynnik kosztotwórczy”? I czy za komuny było lepiej? Krótka historia problemów ochrony zdrowia

Skoro wiemy, że wiele chłopek była niepiśmienna lub zwyczajnie nie miała czasu na utrwalanie swojej historii, a badacze zbytnio się nimi nie interesowali, skąd czerpałaś  informacje, które wystarczyły do napisania całej książki?

Okazało się, że jednak relacji jest sporo, choć jak to zwykle bywa, opowieść chłopska to głównie narracja męska. Jednak zachowało się trochę kobiecych prac konkursowych z międzywojnia i PRL-u. Cytuję też relacje, które przekazali mi potomkowie moich bohaterek, bo czasem, u schyłku życia, zdając sobie sprawę, jak ono było inne od tego, jakie wiodą ich dzieci i wnuki, kobiety wiejskie zapisywały swoje doświadczenia „ku potomności”. Początkowo to wnuczki i prawnuczki miały być pierwszoplanowymi bohaterkami mojej książki. Myślałam o tym, by stworzyć opowieść o pamięci rodzin.

Dlaczego zmieniłaś plany?

Uznałam, że jeśli pójdę tą drogą, znów bardziej niż losem chłopek zajmiemy się swoimi, współczesnymi sprawami, a głos tamtych kobiet – tak, jak 100 lat temu – nie wybrzmi. Skupiłam się więc na pokazaniu ich codziennego życia i pracy. Okazuje się, że młodzi ludzie, którzy są przyzwyczajeni do balowo-dworkowego wizerunku dwudziestolecia, z zaskoczeniem odkrywają, że na faktyczny obraz Drugiej Rzeczpospolitej składają się nie szampan i zabawa, lecz serwowane bez przerwy ziemniaki z kapustą w przerwach od pracy w znoju. Detal w postaci rozkładu dnia, tego, co znajdowało się na talerzach i w izbach, pozwolił tę prawdę odkryć.

Makłowicz: Polacy jedzą tak dużo mięsa, bo pragną zaspokoić tęsknoty swoich chłopskich przodków

W PRL-u historię chłopstwa rozgrywano propagandowo, a w wolnej Polsce niemal ją wyrugowano lub otaczano wstydem. O ile wymazanie kobiet można wytłumaczyć patriarchatem, o tyle sprawa dominacji elit i działań wojennych w analizach przeszłości jest chyba bardziej złożona.

W wolnej Polsce, a zwłaszcza w ostatnich latach, historia została zawłaszczona przez narrację narodowo-katolicką. Z kolei w latach 90., gdy neoliberałowie konstruowali nowy system gospodarczy w opozycji do „komuny”, potrzebowali usprawiedliwienia dla wprowadzania nowych rozwiązań, więc odnosili się biedy „socjalistycznej”, a nie Polski międzywojennej. A potem z trudem i niezrozumieniem przyjmowali fakt, że część społeczeństwa miała, a nawet wciąż ma pewien sentyment do PRL-u, choć przecież w wielu rodzinach pamięć o przedwojennym ubóstwie i wykluczeniu, a potem o powojennym awansie społecznym jest wbrew pozorom silna. Tymczasem wraz z transformacją zaczęto zawstydzać i przerzucać odpowiedzialność za nieradzenie sobie i niewydolność ekonomiczną w nowych czasach na kogoś, kogo nazywano w sposób – moim zdaniem – chybiony – homo sovieticusem albo jeszcze inaczej. Ale tak to już jest, że ten, kto ma głos, ten opowiada. W okresie transformacji brzmiał on w rytm melodii: biednyś, bo głupiś oraz każdy jest kowalem swojego losu.

Dlaczego z taką łatwością powszechnie przyjęto tę narrację, zamiast zbuntować się przeciwko niej?

Ten bunt wyrażał się w rozmaitych formach, z niego między innymi wynika popularność populistów. Bliski jest mi też pogląd Ludwika Stommy, antropologa i felietonisty „Polityki”, który pisał o nigdy nieprzetrawionym poczuciu chłopskiego upodlenia właśnie z okresu Polski międzywojennej. Jego zdaniem to nienasycone poczucie godności skutkowało przylgnięciem potomków klasy ludowych do nieswoich historii i bohaterów, tak zwanej wyklętozy. Żołnierze wyklęci to przecież nie jest chłopska historia i trauma, ale się w tym micie odnaleźli, jak i w innych, które mogą poprawić samoocenę. Tymczasem chłopskie wykluczenie nie zostało przepracowane, to się dzieje dopiero w ostatnich latach i to raczej przez młodą inteligencję, czyli już kolejne pokolenie ludzi z awansu.

Niektórym się udawało.

Owszem, choć było to szalenie trudne i zależało od wielu zewnętrznych czynników, jak miejsce zamieszkania, specyfika regionu, dostęp do edukacji i tak dalej. I o tym się zapomina. Część osób, które mogły skorzystać na przykład na przemianach lat 90., bardzo szybko obrastała w piórka i zapominała o swoich korzeniach, mówiąc: „no mnie się jakoś udało, przyjechałam do Warszawy, mam się fantastycznie, a wy siedzicie pod tym Rzeszowem i cały czas narzekacie”. Tyle tylko, że wszyscy nie wyjadą do dużych miast i nie wszyscy będziemy pracować w IT. Cały czas kręcimy się wokół takiej narracji i nikt nie wie, jak temu zaradzić.

Mamy w Polsce długą historię elit, które na kryzys reagowały zaciskaniem cudzego pasa

Piszesz w książce, że osobom, którym udało się wyjechać z przedwojennej wsi, zdobyć wykształcenie, lepsze warunki życia, nie chciało się wracać i modernizować rodzinnych miejscowości. Dziś to samo dzieje się w obszarze migracji nie tylko ze wsi do miasta, ale także z małych miast do tych dużych.

Miasto od wsi dzieliła przepaść. Wiele moich bohaterek, które znały miasto, marzyło, by „zostać panią”, jak mówiły. Miało to oznaczać, że nie będą tak harować jak ich matki, będą najedzone i włożą na nogi buty. Różnice między klasami uprzywilejowanymi a ludowymi praktycznie w II RP się nie zmniejszyły, a miasto nie interesowało się wsią, nie znało jej i zwyczajnie nią pogardzało. Z tej pogardy, ale i z niezrozumienia bardzo dużo moim zdaniem pozostało do dziś i uświadomienie sobie tego, co nas dzieli, pozostaje nadal ogromnym wyzwaniem.

To znaczy?

Odpowiem przykładem. W 2011 roku  reporterzy  Izabela Meyza i Witold Szabłowski przeprowadzili eksperyment pt. Nasz mały PRL. Pół roku w M-3 z trwałą, wąsami i maluchem. Dziennikarze zamknęli się w bloku, kupili tetrowe pieluchy i udawali, że żyją tak, jakby PRL się nie skończył. Tyle tylko, że życie w tamtym czasie nie polegało na noszeniu wąsów, braku mięsa w sklepie i życiu bez komórek czy komputerów. Takie zarzuty zresztą pojawiły się ze strony czytelników, którzy pisali: „zapraszamy na Podkarpacie, my cały czas tak żyjemy”. Inteligenckie wizje, często nieprzystające do społecznej rzeczywistości, mają mocne korzenie w przeszłości i długą tradycję. W Chłopkach przytaczam choćby dylematy pań z miast, które zastanawiały się, co spakować na wyjazd na letnisko. Martwiły się, że wieśniaczki będą dla nich konkurencją, bo będą chodzić w lakierkach do udoju, a przecież pani na wczasach chce sobie zapewnić trochę luzu. W Służących do wszystkiego pokazuję bardzo podobne wymysły klas wyższych, które dziś śmieszą, ale i trwają pod postacią innych stereotypów.

Podsycone były ogromną pogardą, a przecież – jak czytam w Chłopkach – to „wieś żywi miasto, choć sama nie dojada”. Czy odraza do chłopstwa wyrażała się także w braku zainteresowania ich sytuacją?

Trudno mówić o odrazie całych środowisk. Lekarze, społecznicy i nauczyciele zostawili wspaniałe i jednocześnie przerażające świadectwa o sytuacji przedwojennej wsi. Pisali wprost, że wieś zostawiona została samej sobie. Dość dokładnie opisuję też wszelkie próby działań prospołecznych: zakładania spółdzielni rolniczych, uniwersytetów ludowych, przychodni. Przykładem jest choćby małżeństwo Ignacego i Zofii Solarzów, którzy do wsi Markowa próbują sprowadzić jakiegoś lekarza na naprawdę niezłych warunkach. Trwa to długie miesiące, a przez ten czas dostają odpowiedzi, że musieliby chyba znaleźć jakiegoś nawiedzonego doktora, wariata-inteligenta, który by z własnej woli jechał leczyć „chamów”. Część inteligencji zgodnie ze swoim etosem angażowała się w kampanię na rzecz reformy rolnej i płaciła za to konfliktem z ziemiaństwem, grupą szalenie wpływową, strzegącą swoich przywilejów.

Choć bardzo nieliczną.

Ziemianie stanowili ledwie pół procenta całego społeczeństwa, a chłopi ponad sześćdziesiąt procent, ale wpływy ziemian wciąż były ogromne. Od 1919 roku planowano reformę, dzięki której chłopi mieli dostać ziemie z rozparcelowanych majątków ziemian, długo z nią zwlekano i w końcu przeprowadzono w sposób mało skuteczny. W dyskusję prowadzoną wtedy wokół reformy, angażowali się także intelektualiści, między innymi po stronie reformy wypowiedziała się w głośnym tekście Rozdroże Maria Dąbrowska, pisarka o szlacheckich korzeniach. Potem, już  czasach PRL-u, pisała w swoim Dzienniku, że ziemianie wyzywali ją od „żydokomuny”, natomiast chłopi podczas okupacji dbali, by miała co jeść, właśnie z wdzięczności za to, że stanęła w obronie ich interesów przeciwko ziemiaństwu. Ponadto siłę tej słabej liczebnie grupy pokazuje też zmiana na niekorzyść robotników rolnych w 1933 roku, kiedy przy scalaniu prawa w Polsce wypadł pochodzący jeszcze z zaborczych kodeksów przepis o obowiązku leczenia robotników rolnych, co doprowadzało do tragedii. Ówcześni lekarze twierdzili, że poziom lecznictwa w folwarkach spadł o 90 proc.

Kobiety nie powinny mieć kieszeni. Tak uważali kiedyś mężczyźni

Pamięć o sytuacji chłopów zaważyła na ocenie dwudziestolecia i wyborach politycznych, między innymi Czesława Miłosza, który z początku pracował dla komunistów, doceniając ich za to, że jak pisał, udało im się złamać półfeudalną strukturę społeczną Polski, która tak dobrze miała się w dwudziestoleciu. W jednej ze swoich najlepszych eseistycznych książek, Rodzinnej Europie, wspominał przedwojenną wieś: „jątrzyły mnie bose stopy chłopek”.

„Komunista”.

No właśnie, tak wtedy, jak i dziś to łatka dla wszystkich, którzy chcą sprawiedliwszego, egalitarnego społeczeństwa.

To, że w spadku po pańszczyźnie dostaliśmy patriarchat, mówi też autor Chamstwa, Kacper Pobłocki, który chwali zresztą Chłopki na okładce. W tym systemie, wciąż aktualnym, choć trwającym w złagodzonej już wersji, najważniejsza pozostawała figura ojca despoty, realizująca się tak w domu, jak i w innych społecznościach. Kobieta miała być posłuszna do tego stopnia, że jak sugeruje jeden z nich swojej synowej – jak czytam w twojej książce – mężowi powinna „nogi umyć i brud wypić”. Choć jednocześnie sama wpadała w sidła czegoś, co z kolei Andrzej Leder nazywa „matriarchatem psychologicznym”. Jak dokładnie wyglądała dynamika relacji w rodzinie chłopskiej?

Rodzina chłopska organizowała się wokół pracy, tego, co się posiadało i co można było stracić. Ślub był transakcją, o której decydował ojciec, rodzina przyszłego męża. A przede wszystkim morgi. To, jak są dzielone, spłacane, kredytowane i zabierane, ciągnęło się za rodzinami długo i powodowało konflikty. Kobietę zaś skazywało na bierność, milczenie i posłuszeństwo, bo była tylko pionkiem przesuwanym w tym krążeniu dóbr. Zdarzało się jednak, że ojca zabrakło. Wtedy chłopki bardzo często i szybko wchodziły w ich buty. Wiedziały, jak kierować gospodarstwem, ale wraz z nim przechwytywały też sposoby zarządzania – oczywiście przez przemoc.

W Polszcze tylko pan był prawdziwym człowiekiem [rozmowa z Kacprem Pobłockim]

A ta była czymś powszechnym.

I wciąż sankcjonowanym w dwudziestoleciu, choć powoli nowoczesna pedagogika zaczęła piętnować tego typu metody. Stosowało się je zwłaszcza wobec dzieci. W gospodarstwie były siłą pracującą od momentu, gdy nauczyły się chodzić. Kto jednak przejmowałby się biciem i agresją, skoro to tradycja trwająca od wieków? Ten łańcuszek jest zresztą dość oczywisty, bo mężczyzna bity przez pana reprodukował tę przemoc w domu. Jeszcze na początku XX w. zdarzało się, że rządca chodził po folwarku z bronią, a czasem z niej strzelał do robotników rolnych. W rodzinach natomiast przemoc była zwykłą metodą wychowawczą.

Dostawała więc żona i dostawały dzieci.

Normalna sprawa. Chyba że doszło do katowania, ale i to nie zawsze budziło zdecydowany sprzeciw. Oczywiście biły też matki. Andrzej Leder mówi o matriarchacie, ale z dzisiejszej perspektywy – przedstawiając kobiety jako te, które tworzą silną, konkurencyjną wobec małżeńskiej więź z religią i kościołem, okazując mężowi swoją moralną wyższość. Pytanie tylko, czy dla mężczyzny miało to jakiekolwiek znaczenie. Z pewnością w wielu rodzinach chłopskich rodzina dzieliła się na dwa podzbiory – matkę z dziećmi, którzy mieli swój świat, swoje tajemnice, zasady, oraz męża, który był „głową rodziny” i miał realną władzę, ale często pozostawał bez więzi z żoną i dziećmi. Ten model, wydaje mi się, bardzo wrósł w następne pokolenia, a dzieci pozostały sprawą kobiety i jeśli wciąż ubolewamy, że tak mało mężczyzn korzysta z tacierzyńskiego, to wydaje mi się, że także w tym tkwi przyczyna.

Nie brzmi to archaicznie, ale całkiem aktualnie.

Oczywiście, dziś wiele się zmienia, ale ze swojego dzieciństwa mieszczki pamiętam dokładnie, jak wielkie zdziwienie, a nawet zazdrość moich rówieśniczek budziło to, że mam dobrą i ciepłą relację z ojcem. Dla nich tata to był obcy, zwykle nieprzyjemny facet, któremu nie wiadomo, co siedzi w głowie. Natomiast podział na matkę, która ma dzieci, i ojca, który ma swój garaż, to coś zupełnie powszechnego, choć mam nadzieję, że odchodzącego do lamusa. I bez dwóch zdań zakorzenionego w chłopskim modelu rodziny. W dodatku takiej rodziny, w której z uwagi na konieczność harowania od świtu do nocy, brak edukacji i osadzenia w kulturze, niewiele się rozmawia. To są domy ciche, skupione na pracy. Wydaje się w nich głównie techniczne dyspozycje, typu: „ja zrobię to, ty coś innego, tu trzeba coś naprawić”. Wiele domów współczesnych Polaków też tak wyglądało. Prawdopodobnie to jeden z powodów, dla których tak wiele osób korzysta z terapii, mając nadzieję na  przerwanie modelu małomówności i swego rodzaju chłodu, który uniemożliwia szczerą, emocjonalną rozmowę. Wiele czytelniczek po lekturze Chłopek pisze mi, że dla nich miała ona terapeutyczne znaczenie. Domyślam się, że chodzi właśnie o zrozumienie mechanizmów, które rządzą wieloma rodzinami.

Sabotaż, uchylanie się od pracy, kpiny z panów, czasem krwawy bunt – bez tego nie zrozumiemy dzisiejszej Polski

Babki i prababki nieokazujące czułości bezpośrednio, ale pakujące miłość do ciast i obiadów, to motyw często powracający w Chłopkach i usprawiedliwiany ich ciężkim losem, przepracowaniem i tak dalej. Katarzyna Surmiak-Domańska mówi jednak coś, co mną wstrząsnęło. Nie wierzy w „rzekomo koncyliacyjną moc szarlotki”: „Bohaterka mojej pierwszej książki Mokradełko, w dzieciństwie gwałcona przez swojego ojca przy milczącym przyzwoleniu matki, także z pochodzenia chłopki, do dzisiaj otrzymuje od niej szarlotkę i inne potrawy, które mają być zapewne formą rekompensaty. Nie może jednak doprosić się tego, co po stokroć ważniejsze: szczerej rozmowy, uznania swojej krzywdy, poczucia autentycznego zainteresowania swoimi uczuciami. W podobnej sytuacji szarlotka tylko pogarsza sprawę. Jest dowodem na to, jak system, kultura, nazwijmy ją patriarchalną, katolicką lub wiejską, zaprogramowuje kobietę do odgrywania schematycznych ról, tłumiąc w niej poczucie prawdziwiej bliskości i solidarności z własnym dzieckiem, pozbawiając instynktu chronienia i wspierania go. Kobieta – produkt tej kultury – nie zadaje sobie pytania, czy jest dobrą matką w ocenie swojego dziecka, lecz czy jest nią w oczach męża, księdza czy innych członków plemiennej starszyzny”. Czy ten żal, który noszą w sobie potomkinie oziębłych kobiet jest więc uzasadniony?

Jestem bardzo wdzięczna Katarzynie Surmiak-Domańskiej za tę wypowiedź i się z nią zgadzam, ale tylko do pewnego stopnia. Istnieje różnica pomiędzy na przykład chłodem babci i brakiem porozumienia z wnuczką, a deficytem realnej opieki ze strony matki. Trzeba mieć to na uwadze, a jednocześnie unikać wpadania w pułapkę obwiniania za wszystko kobiet w sytuacjach, gdy mężczyźni są sprawcami przemocy. W patriarchalnym społeczeństwie nie pytamy, dlaczego ojciec skrzywdził dziecko, ale gdzie była matka i co zrobiła, by temu zapobiec. Moja książka pokazuje też, że sprzeciw kobiet czasem wybrzmiewa, ale jego sprawczość jest zwykle zerowa. W ówczesnych warunkach, w jednej z wiejskich chałup, które opisuję, matka stająca w obronie syna traci oko. Uważam, że nie mam prawa do oceniania bohaterek mojej książki, zwłaszcza że same były ofiarami przemocowego systemu, i nie miały możliwości wydostania się ze zgotowanego im piekła. Przy czym nie chcę też zaprzeczać żalowi i poczuciu krzywdy ich dzieci czy wnucząt, on jest uzasadniony i wymaga przepracowania.

Może tę nieczułość należałoby nazwać stępieniem wrażliwości pod wpływem skali doświadczanej i obserwowanej przemocy, wysokiej śmiertelności z powodu głodu, w trakcie porodu i nieudanych aborcji, do których dostęp blokował kościół, nieleczonych chorób i tak dalej?

Wszystkie te aspekty pokazują, na jak różnych poziomach działała przemoc wobec kobiet – systemowa, religijna, ekonomiczna, psychiczna i doraźna, fizyczna. Oczywiście spodziewałam się tego, więc skala mnie nie zaskoczyła. Sądzę wręcz, że moja książka mogła być dużo bardziej drastyczna, ale chyba najbardziej przeraża mnie to, że nie mówimy o wszystkich opisanych przeze mnie zjawiskach w czasie przeszłym. Uderzył mnie natomiast brak samoświadomości. Zrozumiałam, jak bardzo współczesna i stosunkowo młoda jest to kategoria. Chłopki nie znały takiego pojęcia jak potrzeby własne. Wiele z nich nie potrafiło traktować samej siebie podmiotowo, bo o kim tu mówić? Mogłyby spytać: „ja, czyli kto?”. Były formowane do tego, by służyć innym, a nie myśleć o sobie. Życie refleksyjne, intelektualne, w którym można zastanawiać się nad własnym jestestwem, było zarezerwowane dla osób z dostępem do edukacji. W rodzinach chłopskich gadanie o tym, co komu dolega czy leży na sercu, uchodziło za zajęcie pańskie, próżne gadanie.

Tam, gdzie były chociażby książki, pojawiało się tego więcej?

Tak, przy czym, oczywiście, dostęp do wiedzy i kultury niestety automatycznie nie przekładają się na dobre relacje emocjonalne. Myślę, że dobrze widać to również dziś na przykładzie sceny z Dnia Świra, kiedy Miauczyński przychodzi do matki i ta na jego bolączki odpowiada zachętami do jedzenia zupy pomidorowej. Tam panuje kompletna niemożność porozumienia się. Oboje wiedzą, że to się nie uda, ale próbują. Myślę jednak, że funkcje opiekuńcze realizowały się na inne sposoby. Na przykład matka chłopka wysyła dziecku jajka do akademika. Wiadomo, że w transporcie zrobi się z nich jajecznica, że pomysł jest absurdalny, ale został zrealizowany na miarę jej możliwości.

Wajda, kręcąc „Ziemię obiecaną”, nie musiał robić w Łodzi rekonstrukcji historycznej

Możliwości, które jednak wykraczały ponad to, do czego byli zdolni mężowie. Mam tu na myśli fakt, że kobiety chłopskie pracowały o wiele ciężej niż mężczyźni i wykazywały więcej niż oni inicjatywy w uczeniu się nowych rzeczy. Jeden z cytowanych przez ciebie społeczników wskazywał: „wszystko musiały robić dziewczyny, a chłopaki robili tylko przy koniach”. Zauważały to zresztą same kobiety, śpiewając: „myślisz ty córuniu, że za chłopem dobrze, za chłopem trza robić, aż się skóra podrze”. Jak duża była ta dysproporcja?

Przeprowadzono nawet badania na ten temat. Wynika z nich, że kobieta pracowała średnio o 15 proc. dłużej niż mężczyzna, czyli ok. 500 godzin rocznie więcej. Cała praca domowa, związana z gotowaniem i dziećmi, była jej domeną, a do tego dochodziły obowiązki związane z prowadzeniem gospodarstwa, jak dojenie krów i zapewnienie zwierzętom paszy, wykopki ziemniaków. W mieszczańskich domach dziećmi często zajmowały się służące, dziewczyny pochodzące ze wsi. A na wsi od wychowania była matka. Nie zdziwiło mnie to, że podział zadań był nierówny, ale fakt, że w międzywojniu faktycznie dostrzegano ten problem. Bardziej świadomi mężczyźni, ludowcy, potrafili przyznać, że taki stan rzeczy jest wysoce niesprawiedliwy i wymaga zmiany. Wielu z nich inicjowało dyskusje na ten temat, ale z miernym skutkiem. Na pewno perspektywę wsi zmieniły wyjazdy na saksy za granicę, np. do Danii.

Tam było większe „równouprawnienie”?

W dzieleniu się pracą – owszem. W korespondencji kobiety wyjeżdżające na zarobek pisały podekscytowane, że Duńczycy zmywają naczynia, doją krowy bez gadania, że to babskie zajęcie. Ale nie w Polsce, gdzie sztywne przywiązanie do oporządzania domu i rodziny przez kobietę zaparkowało w naszej świadomości tak mocno, że wielu osobom nawet dziś trudno od tego odejść.

Do niedawna byłam przekonana, że wśród młodych ludzi owo rozgraniczenie już nie funkcjonuje, ale rewiduję swoje poglądy. Spuściznę widzę też w czymś, co nazywam wielozadaniowością. W „Chłopkach” pada taka teza, że kobiety uczyły się – także podczas wojny – obowiązków zarezerwowanych dla mężczyzn i potrafiły dać sobie radę ze wszystkim, ale w drugą stronę to już nie działało. Gdy umierała żona, trzeba było znaleźć nową, która zajmie się domem.

Młode kobiety, ich parcie na edukację, rozwijanie kwalifikacji i tak dalej, pokazują, jak bardzo potrafią być aktywne i często zostawiają swoich rówieśników w tyle. Oczywiście problem jest złożony, niemniej wiąże się to także z dziedziczoną gotowością do wielu poświęceń. To w przypadku opisywanych przeze mnie kobiet widać szczególnie tam, gdzie panuje duża determinacja, by dziecko chodziło do szkoły. Matki kombinowały na różne sposoby, jak zarobić, by dzieciom było lepiej. Matka księdza Jana Ziei, która urodziła się na długo przed międzywojniem, w konspiracji przed ojcem kupiła synowi elementarz, buty, sama nie dojadała, chodziła boso i nosiła synowi przez pola ser i jajka, żeby on i zaprzyjaźniona krawcowa, u której mieszkał w Warszawie, gdzie się uczył, mieli co jeść. Wiara w naukę była u kobiet bardzo silna, często silniejsza niż u gospodarzy, którzy w dzieciach widzieli jedynie kolejne ręce do pracy. Ona chciała, by potomostwo nie powtarzało jej losu, on – by gospodarstwo nie osłabło. Podaję jednak także przykłady, w których córki wskazywały ojców – często jedynych piśmiennych i czytających w domu – jako tych, którzy je inspirowali, uczyli korzystać z prasy, poszerzali horyzonty, a nawet wysyłali do uniwersytetów ludowych i za granicę.

Na Zachodzie nas szkalują, że mamy niewolników

Jakie jeszcze możliwości awansu społecznego i emancypacji miały wiejskie kobiety? Co w najwyższym stopniu decydowało o tym, że potrafiły i mogły się buntować?

O emancypacji czy awansie możemy mówić, gdy dziewczyna mogła się uczyć, czyli rzadko, choć zdarzało się, że córki lepiej radzących sobie chłopów studiowały lub kończyły seminaria nauczycielskie i zostawały nauczycielkami. Dla uboższych nie tyle awansem, co ucieczką od chłopskiego trudnego losu i możliwością osiągnięcia finansowej niezależności była ucieczka do miasta na posadę służącej lub robotnicy.

To duże wyzwanie dla wiejskich dziewcząt?

Ogromne. Wiele z nich nie opuszczało swoich wiosek, bo torpedował je strach matek i ojców, którzy obawiali się przede wszystkim tego, że dziewczyna zajdzie w ciążę, przyniesie wstyd i nowy problem dla cierpiących biedę wielodzietnych rodzin w przeludnionych wsiach. Niebezpieczeństwo było tym większe, że w miastach kwitł handel żywym towarem, a służba często oznaczała wyzysk lub kończyła się dramatem: przemocą, gwałtem, morderstwem albo samobójstwem. Bywało też, że dziewczyny wyjeżdżały za granicę na saksy i tam urządzały sobie życie. Wpływał na to splot losowych wydarzeń i zasobów, choć oczywiście duże znaczenie miały także charakter i przemożna chęć poprawienia swojej sytuacji, zyskania niezależności ekonomicznej, choćby namiastki wolności. Własne pieniądze dawały prawo decydowania o sobie. Niekiedy do wyrwania się ze wsi motywowała dziewczyny agresja doświadczana w domu albo widmo zamążpójścia. Nawet jeśli w obcym kraju czy mieście nie było różowo, pokusa powrotu na tę „straszną” wieś zdarzała się rzadko. Nie można tu jednak mówić o emancypacji tak, jak dziś ją rozumiemy. Migrantki zyskiwały większą świadomość, ale nie wyższą pozycję społeczną. Awans umożliwiała  przede wszystkim edukacja.

Problemem wsi był jednak także wtórny analfabetyzm. Dlaczego tak często się zdarzał?

Najlepiej widać to w listach od kobiet, które pojechały na saksy do Francji i pisały bardzo kiepską polszczyzną. Mimo że obowiązek szkolny był już powszechny, osoby, które ukończyły kilka klas, najczęściej cztery, wciąż pozostawały wykluczone kulturowo. Konieczność ciężkiej pracy dodatkowo utrudniała kontakt ze słowem pisanym, więc się uwsteczniały. W Chłopkach wyliczam, że w Nieporęcie, niecałe 30 kilometrów za Warszawą, na 244 rodziny przypadało 194 książek, w tym 93 to książeczki do nabożeństwa. Skoro we wsi pod stolicą było tak źle, to co mówić o innych miejscach? Mieliśmy do czynienia z ogromnym poziomem wielowiekowego zacofania, którego nie da się nadrobić w 20 lat. Z analfabetyzmem poradzono sobie dopiero w PRL-u. Maria Dąbrowska czy lekarze piszący o polskiej wsi wskazywali, że tak jak w Polsce w międzywojniu, chłopi na Zachodzie żyli w średniowieczu. Gdy przyjeżdżał do Polski i odwiedzał wieś brytyjski turysta, włos mu się jeżył na głowie. Niestety, elity nie robiły zbyt wiele, by ów obraz nędzy i rozpaczy zmienić, a winą za to obarczali mieszkańców wsi – zacofanych, niczego niepotrafiących, ciemnych i cwanych.

Różnice widać też w tym, w kogo wpatrzone były kobiety z miasta, a w kogo – wieśniaczki. Te pierwsze chciały żyć jak Amerykanki, a drugie – jak mieszkanki Danii i Czechosłowacji. Dlaczego akurat tam były zwrócone ich oczy?

W obu przypadkach chodziło o dostępność wszystkich nowych technologii, które z przyczyn ekonomicznych pozostawały poza zasięgiem Polek i Polaków. Jeśli chodzi o Danię i Czechosłowację, z zazdrością spoglądano na wyższy poziom rolnictwa, zmiany modernizacyjne, i obyczajowe, czyli równy podział obowiązków pomiędzy mężczyznami i kobietami oraz chociażby spółdzielcze podejście do prowadzenia gospodarstw, nowinki w rolnictwie. Tę wiedzę czerpano głównie z przecieków z prasy ludowej, która – co należy podkreślić – nie była znana powszechnie, bo i umiejętności czytania nie mieli wszyscy, a już na pewno nie przeciętna chłopka, która nie zdawała sobie sprawy, jak żyje się w sąsiedniej wsi, a co dopiero w Danii.

W tej układance nie możemy zapomnieć o Kościele katolickim. To, rzecz jasna, duże uproszczenie, ale chyba w przypadku kobiet osłabienie siły kleru w PRL-u miało pewne pozytywne skutki?

Kościół oczywiście był hamulcowym wszelkich zmian obyczajowych, ale i prawnych, na przykład wprowadzenia nowego prawa rodzinnego, dyskutowanego jeszcze przed wojną. W przepisach była mowa między innymi o rozwodach, które duchownym nie mieściły się w głowach. Projekt przepadł. Ale to nie znaczy, że małżeństwa się nie rozpadały. Kobietom wiejskim zdarzało się odchodzić lub uciekać od mężów. Prawnie to było niemożliwe, ale w praktyce i sami mężczyźni znajdowali sobie nowe żony, na przykład podczas wyjazdów na saksy. W książce pokazuję jednak kilka skrajnych przypadków, gdy podsycana przez Kościół wiara w nierozerwalność małżeństwa była tak silna, że doprowadziła do tragedii. Zośka została poćwiartowana przez męża. Odejście od sadysty nie należało do oczywistości. Ale i dziś nie należy.

Największą krucjatę kler prowadził przeciwko aborcji.

W przeludnionej i głodującej Polsce wydaje się to szczególnie okrutne i niehumanitarne, a dotyczyło zwłaszcza kobiet, które rodziły po kilkoro dzieci, nie miały ich i samych siebie jak wyżywić, aż w końcu umierały, nie dożywając do pełnoletności potomstwa. Ale musiały rodzić, bo Kościół wymagał od nich heroizmu i męczeństwa. Samo pranie mózgów zwykle wystarczało, żeby chłopki brały na siebie krzyż donoszenia niechcianych ciąż. Choć aborcja była dozwolona w przypadku zagrożenia zdrowia i życia kobiety, wielu lekarzy było konserwatywnych, z kolei kobiety konsultowały orzeczenia lekarskie z księdzem, pytając o to, co robić. Odpowiedź łatwo przewidzieć. Z drugiej strony ankiety lekarzy pokazują jednak, że w latach trzydziestych kobiety na wsiach korzystały z nielegalnych metod przerywania ciąży, co pokazuje, jak ogromnym problemem dla nich były niechciane ciąże.

8 rzeczy, które zyskalibyśmy, gdyby jutro w Polsce zniknął katolicyzm

Znów chce się powiedzieć, że przecież aż tak wiele się nie zmieniło. W jednym z wywiadów mówiłaś  zresztą, że „mimo tak trudnych doświadczeń biedy i wykluczenia nie chcemy być społecznie solidarni”, i nazywa „społeczeństwem egoistów”. Nie ma dla nas nadziei?

Moje pokolenie jest stracone, ale wierzę w młodych ludzi i widzę, że myślą inaczej niż my i lepiej rozumieją zagrożenia wynikające z nierówności społecznej i postrzegają wydatki socjalne jako konieczność, a nie pieniądze wyrzucone w błoto. Mam nadzieję, że dzięki szerokiemu dostępowi do wiedzy będą w stanie wyjść ze starych mechanizmów pogardy, pychy, kabotyństwa, udawania kogoś, kim się nie jest i rekompensowania sobie niedostatków. To jest mentalność mojej generacji, która chciała się nachapać i wiecznie coś udowadniała. Wchodziliśmy w pełną dorosłość w połowie lat  90. i wiele rzeczy mogliśmy osiągnąć łatwiej niż obecni dwudziestolatkowie, ale mamy tendencję do przypisywania wyłącznie sobie wszystkich zasług i brakuje nam wrażliwości wobec osób społecznie słabszych. Młodzi to widzą i nam wytykają. To dobrze.

**

Joanna Kuciel-Frydryszak – dziennikarka, absolwentka polonistyki na Uniwersytecie Wrocławskim. Autorka biografii Słonimski. Heretyk na ambonie, nominowanej w najważniejszych konkursach na Historyczną Książkę Roku, cenionej biografii Kazimiery Iłłakowiczówny Iłła, oraz bestsellerowej książki Służące do wszystkiego Chłopki. Opowieść o naszych babkach to jej najnowsza książka.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Paulina Januszewska
Paulina Januszewska
Dziennikarka KP
Dziennikarka KP, absolwentka rusycystyki i dokumentalistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka konkursu Dziennikarze dla klimatu, w którym otrzymała nagrodę specjalną w kategorii „Miasto innowacji” za artykuł „A po pandemii chodziliśmy na pączki. Amsterdam już wie, jak ugryźć kryzys”. Nominowana za reportaż „Już żadnej z nas nie zawstydzicie!” w konkursie im. Zygmunta Moszkowicza „Człowiek z pasją” skierowanym do młodych, utalentowanych dziennikarzy. Pisze o kulturze, prawach kobiet i ekologii.
Zamknij