Depresja bohaterki wydaje się stanem całej kultury w której żyje, mimo że wszyscy jakoś sobie radzą. Kinga Dunin ogląda „Dziedziczki” w reżyserii Marcelo Martinessiego, czyta i ogląda „Weź się w garść” Anny Krztoń i czyta „Dietoland” Sarai Walker.
Dziedziczki, reżyseria i scenariusz Marcelo Martinessi, prod. Brazylia, Francja, Niemcy, Norwegia, Urugwaj, Paragwaj
Już sama lista producentów każe podejrzewać, ile musiał nachodzić się twórca tego filmu, Paragwajczyk, żeby obraz ten mógł powstać. Ale było warto. Film był prezentowany w tym roku na Berlinale, otrzymał Srebrnego Niedźwiedzia dla pierwszoplanowej aktorki i inne nagrody.
Pierwsze zaskoczenie: oglądając film byłam przekonana – czegoś wcześniej nie doczytałam – że musiała zrobić go kobieta. A jednak reżyserem i autorem scenariusza jest mężczyzna. Jak widać, czy coś jest „męskie” czy „kobiece”, nie musi zależeć od płci autora.
Znajdujemy się gdzieś w Ameryce Łacińskiej, miejsce nie jest dokładnie określone, chociaż udało mi się ustalić, że jest to Asunción, stolica Paragwaju. Niewiele, a raczej nic z niej nie zobaczymy. W ogóle film jest oszczędny, więc wiele musimy sobie sami dośpiewać. Ważny jest dom – stary, niszczejący, pamiętający dużo lepsze czasy. To w nim mieszkają tytułowe dziedziczki, para lesbijek po sześćdziesiątce – Chela i Chiquita. Żyją, wyprzedając meble, obrazy, kryształy…
Chela – to do jej rodziny należał dom – jest depresyjna, bierna, wycofana, potrzebuje codziennych rytuałów. Chiquita jest silniejsza, opiekuje się partnerką, chyba dominuje w tym związku. I to ona ma długi, zostaje skazana za defraudację i idzie na kilka miesięcy do więzienia. Przyjmuje to spokojnie. Chela, właściwie przypadkiem, zaczyna dorabiać, podwożąc samochodem sąsiadkę i jej koleżanki, starsze panie, które grywają w pokera. Mimo że nie ma prawa jazdy. Przy okazji poznaje Angy, młodszą, seksowną kobietę, która ma za sobą doświadczenie nie tylko z pierwszym, chyba jednym z wielu, kochankiem, ale także w trójkącie z jego dziewczyną. W Cheli budzi się pożądanie, z którym nie wie, co zrobić, brakuje jej odwagi. Może uczucie to sprawi, że obudzi się ze swojego letargu?
Ten film właściwie nie jest o lesbijkach, chociaż to może tłumaczyć samotność bohaterek. W każdym razie problemy z orientacją psychoseksualną czy opresją nie są w nim istotne. Sąsiadka nie ma chyba wątpliwości, co je łączy. Poza tym mają jakieś przyjaciółki, widzimy imprezę, na której bawią się lesbijki w różnym wieku, bardzo zwyczajne, śpiewają sobie karaoke. Nie ma jednak mężczyzn, same kobiety – mężczyźni pojawiają się na kilkadziesiąt sekund, kiedy wynoszą pianino. Pokazane w tym filmie kobiety nie są ani młode, ani ładne, ani szczupłe, poza Angy, która jednak też nie jest hollywoodzką pięknością. Takich kobiet przeważnie nie pokazuje się w kinie, i to z taką wrażliwością i sympatią.
Poza tym bohaterka, starsza kobieta, jest istotą seksualną (chociaż żadnych scen seksu nie zobaczymy), ale nie obiektem seksualnym, żadną z tych powabnych aktorek, które by sobie panowie chętnie pooglądali. Za to Ana Brun, grająca Chelę, chociaż właściwie wcale się nie odzywa, potrafi zagrać bardzo szeroką gamę emocji, sprawiając, że obraz ten jest psychologicznie wiarygodny. Ciekawa jest też relacja między nią i jej służącą – kryształowe kieliszki trzeba sprzedać, ale służąca w domu musi być, analfabetka z rdzennych mieszkańców.
czytaj także
Jednak nie jest to tylko subtelny psychologiczny dramat, szczególnie, jeśli przypomnimy sobie tytuł. Chela nie tylko potrzebuje odwagi w życiu prywatnym, jest też spadkobierczynią kolonialnej historii, jakichś zastygłych form, dziedzictwa, którego już nie można kontynuować. Nie bez znaczenia jest zapewne fakt, że Chela nie jest Indianką ani Metyską, zwracają uwagę jej niebieskie oczy – to tylko 3 procent ludności tego kraju. Nie wiedziałam dokładnie, gdzie leży Paragwaj, ale wydaje mi się, że wiem, co reżyser chciał powiedzieć Paragwajczykom, co zresztą jest zrozumiałe na całym świecie. Depresja bohaterki wydaje się stanem całej kultury w której żyje, mimo że wszyscy jakoś sobie radzą. Czy wystarczy pozbyć się kolonialnego dziedzictwa, czy trzeba także uruchomić „kobiece pragnienie”? Nie będę tu przeprowadzać psychoanalizy Paragwaju.
Wspomniałam, że w filmie nie ma miasta, w zasadzie nie ma też szerszego kontekstu społecznego, jest jednak więzienie. I to ono może służyć za taki kontekst. Nie jest to żadne Orange is the New Black. Strażniczki są uprzejme, a za odrapaną kratą kłębi się tłum zwyczajnych kobiet w cywilnych ciuchach, które jakoś sobie radzą.
czytaj także
Jak widać można zrobić subtelny, otwarty na rozmaite interpretacje film, przełamujący różne schematy i bez żadnej łopatologii w rodzaju Zimnej wojny.
***
Anna Krztoń, Weź się w garść, Wydawnictwo Komiksowe 2018
Fajny, dziewczyński komiks. Tylko trochę smutny.
Trzy przyjaciółki: Igę, Asię i Anię, czyli Krztonia, poznajemy, kiedy są nastolatkami. Nie mieszkają w jednym mieście, zawarły znajomość jeszcze za pomocą poczty ślimaczej, ale spotykają się, np. w Częstochowie. Jedna z nich ma kłopoty w domu: rodzice się rozwodzą, ojciec się czepia. Interesuje je kino, książki, manga, komiksy, poezja, muzyka. Gadają, jeżdżą na konwenty, same rysują, próbują pisać. I, co może dziwne w przypadku nastolatek, ale podobało mi się w komiksie, właściwie nie rozmawiają o chłopkach i związkach ani o tym, jak wyglądają. Chociaż to jest komiks, więc możemy je zobaczyć – głównie chodzą w spodniach, podkoszulkach, swetrach. Kiedy sięgałam po ten tytuł, przypuszczałam, że takie tematy mogą się w nim pojawić, ale to raczej margines, bo autorka jednak skupia się na bohaterkach i ich relacjach. Nie zawsze wygląd jest najważniejszy i nie wszystko na świecie sprowadza się do mężczyzn. Zresztą Iga jest lesbijką, co nie stanowi dla jej przyjaciółek problemu.
Dziewczyny robią maturę, dwie dostają się na studia artystyczne. Wchodzenie w dorosłość okazuje się niekiedy bolesne. Asia ma kłopoty psychiczne, w pewnym momencie trafia nawet do szpitala psychiatrycznego, potrzebuje terapii. Jej przyjaciółki podejrzewają, że to przez chłopaka, jednak za jej problemy odpowiada raczej dom i to, co się w nim działo. Igę porzuca partnerka, a ona pogrąża się w przewlekłej depresji. Jednak jej problemy chyba zaczęły się wcześniej, kiedy nie do końca dobrze radziła sobie na studiach i w samodzielnym życiu. Krztoń, bohaterka komiksu, która opowiada nam tę historię, mówi, że je rozumie, bo i jej zdarzały się takie okresy.
Bliskie relacje między dziewczynami zaczynają się zmieniać, rozluźniać, czasem zamierają albo są jednostronne. Czy dziewczyńska przyjaźń przetrwa? Dowiedzcie się sami!
czytaj także
***
Sarai Walker, Dietoland, przeł. Agnieszka Walulik, W.A.B. 2018
Była późna wiosna, koniec pachnącego szalonym, zielonym bzem maja, kiedy zorientowałam się, że śledzi mnie jakaś dziewczyna.
Popliteratura i popfeminizm.
Plum waży sto trzydzieści kilogramów, jest samotna, wstydzi się swojego ciała, stale bierze antydepresanty. Naprawdę ma na imię Alice, ale prawdziwą Alice trzeba wykroić z Plum dzięki operacji pomniejszenia żołądka i operacjom plastycznym. I na to Plum zbiera pieniądze, pracując w piśmie dla nastolatek. Zajmuje się w nim odpisywaniem na listy dziewczyn, które najczęściej mają właśnie kłopot ze swoim wyglądem, z tym, czy się podobają, albo się tną. Nawiązuje znajomość z kobiecym kolektywem, dzięki czemu nauczy się akceptować własne ciało.
Drugi wątek – w Stanach i w Londynie dochodzi do aktów terroru. Giną mężczyźni odpowiedzialni za nieukarane gwałty na kobietach, dochodzi do porwań, a żądaniem porywaczki (bo wszystko firmuje kobieta) jest usunięcie seksistowskich przedstawień z pism i ulic miast. Oczywiście te dwa wątki jakoś się ze sobą łączą, chociaż nie jest to najlepiej poprowadzone.
W każdym razie chodzi o to, że terror urody, pornografia uprzedmiotawiająca kobiety i gwałty to przejawy tej samej kultury, a kobiety będą szczęśliwsze, kiedy przestaną tej kulturze ulegać. A może nawet powinny aktywnie z nią walczyć.
Jak powiedziałam, to pop, więc przy okazji bywa to zabawne i nawet do wciągające.