Niewypowiedziane i niewysłuchane krzywdy zamieniają się w pogardę i nienawiść, która przekazywana jest innym w nieskończoność, jak gorący kartofel, ale zawsze tym słabszym.
Magdalena Tulli przez lata uchodziła za pisarkę trudną, taką dla koneserów. Pisano o jej prozie, że jest afabularną antypowieścią. Trudno zatem się dziwić, że serca szerszego grona czytelników zdobyły dopiero Włoskie szpilki, złożona z wielu opowiadań, autobiograficzna historia o trudnym dzieciństwie, chłodnej matce naznaczonej traumą Holokaustu, szarości PRL-u i innym świecie w słonecznym Mediolanie. Wiem, że takie podsumowanie Szpilek woła o pomstę do nieba, miały one wiele innych warstw i cech charakterystycznych dla wcześniejszej twórczości Tulli. Świadomość kręcenia się w fabularnych trybach i tego, że nawet własna historia jest kreacją. Zmetaforyzowany język nadający jednostkowej historii bardziej uniwersalne znaczenia… Mimo to, doceniając tę książkę, pozostałam wierna wcześniejszym.
Nigdy nie uważałam ich za chłodne – chociaż pisano w recenzjach o dystansie i chłodnym oku narratorki – przeciwnie, wydawały mi się emocjonalne i pełne empatii. Ale empatii zuniwersalizowanej, współczucia wszechobejmującego. To relatywnie prostsze zadanie: zbudować postać, z którą czytelnik się zwiąże i zacznie współodczuwać. Podobnie jest ze stronniczą empatią, skupioną na dramacie konkretnej grupy, choć nie chce w tym miejscu tego dezawuować.
Uniwersalna i egzystencjalna empatia Tulli, oddalając się nieco od konkretu, do którego jesteśmy przyzwyczajeni, przestaje jednak być po prostu współodczuwaniem. Jest raczej zadumą nad światem, nad naszą przypadkową egzystencją, bezrozumnym, niewinnym? okrucieństwem historii.
Metafora – określenie, które jakoś przylgnęło do jej twórczości – nie jest narzędziem poetyzowania czy sentymentalizowania tego doświadczenia. Jest niezwykle precyzyjnym narzędziem opisu, sposobem na powiedzenie tego, co powiedziane zbyt wprost mogłoby pachnąć nadmiernym patosem czy banałem. Kiedyś napisałam, bodajże o pierwszej książce Tulli, że jest medytacją. I nadal tak myślę. Przyglądając się z wnikliwą uwagą ludzkim relacjom i światu, autorka ta pozwala nam osiągnąć rodzaj wglądu w mechanizmy, których istnienie przeczuwamy, ale brakuje nam dla nich właściwych obrazów.
Jak mówiłam, Szpilki zrobiły na mnie wrażenie, ale dopiero Szum, najnowsza książka Tulli, pozwoliła mi w pełni zaakceptować ten psychologiczno-biograficzny zwrot w jej twórczości. To książka przejmująca, miejscami bolesna, stanowiąca kontynuację czy raczej kolejny wariant Szpilek.
Jest tu wiele tropów znanych nam z poprzednich książek i to, co znamy ze Szpilek: cienie historii, ofiary bez względu na ich pochodzenie, które musimy w sobie pomieścić. Mediolan, komuna… Matka, ofiara obozów, która, podobnie jak jej tak samo doświadczona siostra, nauczyły się „trzymać fason”. Ukrywać traumatyczne wspomnienia pod fasadą normalności tak głęboko, że może same już utraciły dostęp do swoich uczuć. Wierzą, że nic, co wydarzyło się w przeszłości, nie ma wpływu na dzisiejsze życie. A już na pewno na dzieci, którym nic o tej przeszłości się nie mówi. Byłe nieszczęścia nie mogą przecież mieć znaczenia dla tego, co czujemy dzisiaj.
Wiem, że tanim efekciarstwem byłoby porównanie normalnej rodziny do obozu koncentracyjnego. Nawet takiej, która tylko udaje normalność, chowa się za fasadą niedzielnych obiadów z szarlotką, podczas których zawsze należy mówić właściwym tonem, nigdy nie podnosić głosu. Można jednak dostrzec podobieństwo konsekwencji wypartej traumy i powielanie podobnych mechanizmów. I jeśli w okowach tego „terroru normalności” znajdzie się wrażliwe dziecko, będzie musiało w pewnym sensie powtórzyć scenariusz rodzinny. Przyjmie na siebie konieczność zaprzeczenia, wypierania uczuć, przyjmowania pogardy bez skargi, chowania się we własnym wnętrzu. Wszelkie możliwe strategie obrony przed zranieniem, strategie, które są niszczące.
Niewypowiedziane i niewysłuchane krzywdy zamieniają się w pogardę i nienawiść, która przekazywana jest innym w nieskończoność, jak gorący kartofel, ale zawsze tym słabszym.
Tulli nie opowiada tylko o sobie, opowiada o poranionym społeczeństwie, w którym wciąż cyrkuluje i ból, i nienawiść. W takim świecie przyznanie się do swojego cierpienia jest czymś niewłaściwym, słabości należy się wstydzić.
Trzeba być twardym, nie miękkim – ta fraza powtarza się kilkakrotnie. Odpowiada na to mąż narratorki: Co za bzdury. (…) Żaden człowiek nie jest stworzony do znoszenia upokorzeń. Kiedy domagamy się przyzwoitego traktowania, to jeszcze nie szantaż. A z miękkości może wynikać bardzo dużo dobrego. Co prawda twardość też się czasem przydaje.
Pod koniec książki pojawia się scena sądu, na który stawiają się prawie wszyscy. Oraz pytania o szanse zrozumienia innych i warunki, które muszą być spełnione, aby wybaczenie stało się możliwe. Bo tylko w ten sposób da się przerwać błędne koło wymiany bólu na nienawiść – w sobie, w rodzinie, w całym społeczeństwie. Pozornie paradoksalna rada autorki brzmi: w tym celu należy zabić ofiarę.
Są też w tej książce rozmowy ze zmarłymi przez telefon, trzeba tylko odszukać właściwy numer. Ze zmarłymi tylko przez telefon, inaczej się nie da. Ale zmarli nie zawsze odbierają i nie zawsze mają czas na rozmowy. Droga do nich zawsze jest drogą pośrednią. Narratorkę najbardziej bezpośrednio łączy z nimi „syn siostry mojej matki”, z którym nigdy się nie przyjaźniła ani nie utrzymywała przez lata kontaktu.
Jest też bajkowy lis, udzielający wyobcowanemu dziecku porad, jak przetrwać, co przypomina, że Tulli jest także autorką fajnych bajek dla dzieci. Niepozbawioną poczucia humoru, ciętego i eleganckiego zarazem, o czym też warto pamiętać.
Magdalena Tulli, Szum, Znak 2014 (premiera: 6 października)