Alberto Rizzoli z Włoch miał dwadzieścia jeden lat, z transhumanizmem identyfikował się już jako nastolatek. „Zdecydowanie trudno mi wyobrazić sobie siebie koło trzydziestki bez jakiegoś wzmocnienia” – powiedział. Ja sam miałem lat trzydzieści pięć – tyle co Dante śniący sen w połowie drogi żywota – i pozostawałem, jak by na to nie patrzeć, niewzmocniony. Fragment książki „Być maszyną” Marka O’Connella, która właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.
Spotkanie
Umościwszy się na tyłach pękającej w szwach sali wykładowej, rozejrzałem się po zebranym tłumie i pomyślałem, że przyszłość prezentuje się w sposób bardzo przypominający przeszłość. Wykład doktora Andersa Sandberga zorganizowała grupa London Futurists, swego rodzaju transhumanistyczny klub organizujący cykliczne spotkania od 2009 roku, na których omawiane są zajmujące aspirujących postludzi kwestie, takie jak: radykalne przedłużenie ludzkiego życia, kopiowanie umysłów, farmakologiczne i technologiczne podnoszenie możliwości intelektualnych, sztuczna inteligencja czy ulepszanie ludzkiego ciała za pomocą protez i modyfikacji genetycznych. Zebraliśmy się w celu namysłu nad doniosłą zmianą społeczną, nad nadchodzącą przemianą kondycji ludzkiej, a jednak rzucało się w oczy, że znajdujemy się w przytłaczająco męskim gronie. Gdyby nie to, że twarze większości zebranych iluminowała blada poświata ekranów smartfonów, mogłoby się to dziać niemal w dowolnej chwili w ciągu ostatnich dwóch wieków: grupa złożona głównie z mężczyzn zasiadała w piętrowych rzędach sali wykładowej w Bloomsbury, by słuchać, jak inny mężczyzna opowiada o przyszłości.
Jegomość w średnim wieku, o wyrazistych rudych brwiach, podszedł do mównicy i zapanował nad salą. Był to David Wood, przewodniczący klubu londyńskich futurystów – wpływowy transhumanista i przedsiębiorca technologiczny. Wood należał do założycieli konsorcjum Symbian, producenta pierwszego masowo używanego systemu operacyjnego dla smartfonów, a jego firma Psion była prekursorem rynku urządzeń mobilnych. Ze starannym szkockim akcentem opowiadał, jak w ciągu następnej dekady staniemy się świadkami „przemian ludzkiego losu, donioślejszych i głębszych niż w jakimkolwiek dotychczas dziesięcioleciu w historii”. Mówił o technologicznych modyfikacjach mózgu, o udoskonaleniu i wzmocnieniu poznania jako takiego.
„Czy możemy wyeliminować część błędów i odchyleń w rozumowaniu, które dziedziczymy biologicznie? Instynktów, które sprawdzały się, gdy przemierzaliśmy afrykańskie sawanny, ale dziś już niekoniecznie są dla nas korzystne?” – pytał.
Według mnie to pytanie w pigułce oddaje transhumanistyczny światopogląd, zgodnie z którym nasze umysły i ciała postrzegane są jako technologiczne przeżytki, przestarzałe formaty wymagające gruntownej modernizacji.
Wood przedstawił Andersa, który od czasu nakręcenia filmiku stał się znamienitym futurystą, pracownikiem naukowym oksfordzkiego Instytutu Przyszłości Ludzkości – jednostki ufundowanej w 2005 roku przez przedsiębiorcę technologicznego Jamesa Martina, w której filozofowie i inni uczeni zajmują się przewidywaniem i analizą różnych możliwych scenariuszy przyszłości rodzaju ludzkiego. W Andersie można było rozpoznać uduchowionego młodego człowieka, którego dziwaczne jednoosobowe obrzędy oglądałem na YouTubie – choć teraz był już nieco po czterdziestce, zdążył nabrać postury i stateczności, a powierzchownością wpisywał się z grubsza w niedbały styl pracownika naukowego – wymięta marynarka, ogólna aura roztargnionej jowialności.
czytaj także
Przez prawie dwie godziny mówił o inteligencji i o tym, jak zwiększyć ją na poziomie jednostki i gatunku. […]
Wykład Andersa można by podsumować stwierdzeniem, że biomedyczne wzmocnienie poznawcze pomoże usprawnić nabywanie i utrwalanie zdolności umysłowych, czyli – jak to ujął – „kapitału ludzkiego”, umożliwiając lepsze rozumowanie i funkcjonowanie w świecie. Anders odniósł się też do wynikających z tego problemów sprawiedliwości społecznej – kwestii, jak to nazwał, „sprawiedliwej dystrybucji mózgów” – zważywszy że na wzmocnione mózgi najpewniej będą mogły sobie pozwolić osoby już i bez tego należące do elit społecznych. Jednak jego zdaniem mniej inteligentni ludzie odniosą większą korzyść z technologicznych ulepszeń niż ci, którzy już są bardzo inteligentni, a całościowe skutki podniesienia ogólnej inteligencji niechybnie przyniosą korzyści całemu społeczeństwu – coś w stylu ekonomii skapywania inteligencji.
Wszystko to – ta konfiguracja, ta sytuacja – wydawało mi się przejmująco znajome, a zarazem przejmująco nieswoje. Niewiele wcześniej opuściłem tonący okręt kariery akademickiej na rzecz prawie tak samo chybotliwej łajby zawodu publicysty będącego wolnym strzelcem. Wiele lat mojego nieprzedłużonego życia spędziłem, robiąc doktorat z literaturoznawstwa, by na koniec jedynie potwierdzić przypuszczenie, że doktorat z literaturoznawstwa nie zaprowadzi mnie do ziemi obiecanej stałego zatrudnienia. Jako dwudziestolatek i trzydziestolatek sporą część życia strawiłem, próbując nadążać za słowami osób, które stoją za katedrą i coś wygłaszają. A jednak to, co mówił Anders Sandberg, bardzo różniło się od rzeczy, które zwykłem słyszeć od osób stojących za katedrą. Owszem, siedziałem na końcu sali wykładowej i próbowałem skupić się na omawianym temacie, w której to czynności mam bogate i wszechstronne doświadczenie. Ale tym razem zdecydowanie nie byłem wśród swoich. To zdecydowanie nie był mój świat.
czytaj także
Po wykładzie delegacja wszelkiej maści futurystów przeniosła się na wczesnopopołudniowe drinki wśród dębowych boazerii jednego z pubów w Bloomsbury. Kiedy usiadłem z kuflem piwa przy stoliku, już zdążyło się roznieść, że piszę książkę o transhumanizmie i temu podobnych.
[…]
Zauważyłem, że Anders ma na szyi wisiorek, rodzaj medalionu przypominający dewocjonalia noszone przez szczególnie bogobojnych katolików. Już miałem o to zapytać, gdy jego uwagę odwróciła atrakcyjna Francuzka chcąca porozmawiać o kopiowaniu mózgu.
Tymczasem o książkę, którą piszę, zagadnął mnie teraz siedzący po lewej młodzieniec o arystokratycznym wyglądzie. Miał elegancki strój i pieczołowicie ułożoną fryzurę. Przedstawił się jako Alberto Rizzoli z Włoch. (W pewnym momencie, nawiązując do tematu pisania książki, napomknął, że jego rodzina związana była kiedyś z branżą wydawniczą. Dopiero później, kiedy wieczorem przeglądałem notatki, skojarzyłem, że Alberto musi być potomkiem dynastii magnatów medialnych Rizzoli, a tym samym wnukiem Angela Rizzolego, producenta Słodkiego życia i Osiem i pół Felliniego). Studiował w Londynie w Cass Business School, jednocześnie pracując nad fazą beta start-upu dostarczającego materiały do druku 3D dla szkół podstawowych. Miał dwadzieścia jeden lat, z transhumanizmem identyfikował się już jako nastolatek.
„Zdecydowanie trudno mi wyobrazić sobie siebie koło trzydziestki bez jakiegoś wzmocnienia” – powiedział.
Ja sam miałem lat trzydzieści pięć – tyle co Dante śniący sen w połowie drogi żywota – i pozostawałem, jak by na to nie patrzeć, niewzmocniony. Mimo licznych zastrzeżeń do idei ulepszeń poznawczych, o których prawił Anders, zastanawiało mnie, jak takie technologie mogłyby mi pomóc. Mogłyby one na przykład uwolnić mnie od konieczności notowania podczas rozmów z transhumanistami, umożliwiając zapisywanie wszystkiego za pośrednictwem jakiegoś wszczepionego nanoczipa w celu późniejszego idealnego odtworzenia albo podpowiedzieć – jak to się mówi: w czasie rzeczywistym – pozakontekstową informację, że dziadek młodego Włocha, z którym rozmawiam, wyprodukował kawał dorobku Felliniego.
Naprzeciwko usiadł srebrnowłosy mężczyzna w sportowej kurtce i wyglądającej na drogą koszuli. Usadowił się blisko Andersa, czekając na przerwę w konwersacji z Francuzką. W międzyczasie poczęstował się kilkoma pistacjami z jego miski, z których jedna wymknęła mu się w drodze do ust i wpadła za kołnierz koszuli, której trzy górne guziki zgodnie z ideałem stylu przedsiębiorcy pozostawały niezapięte. Patrzyłem, jak zakrzywia palec, wsuwając go pomiędzy dwa dolne guziki, gmera chwilę, po czym łapie zbłąkanego orzeszka i dyskretnie wrzuca go do ust. Kiedy to robił, nasze spojrzenia spotkały się i wymieniliśmy uprzejme uśmiechy. Wręczył mi wizytówkę, z której dowiedziałem się, że jest zawodowym futurystą. (Rozważałem żartobliwą obserwację, że wizytówka, choć bardzo zgrabna, wydaje się zaskakująco staroświecką metodą identyfikacji jak na profesjonalnego futurystę, ale powstrzymałem się i wcisnąłem kartonik do kieszonki portfela służącej jako nieco przepełnione miejsce ostatniego spoczynku tego rodzaju druków ulotnych).
Kiedy na Wiejskiej zasiądą awatary? [rozmowa z Aleksandrą Przegalińską]
czytaj także
Wyjaśnił, że zaczynał od badań nad sztuczną inteligencją, ale obecnie zarabia jako mówca na konferencjach biznesowych, zaznajamiając korporacje i liderów biznesu z trendami i technologiami, dysrupcjami, które wstrząsną ich branżami. Mówił, jakby wygłaszał pobieżny i nieco roztargniony TED-talk – jego mowa ciała była jednocześnie emfatyczna i wyluzowana, sprawiając wrażenie niezachwianego optymizmu w obliczu nadciągających rozległych i straszliwych dysrupcji. Snuł przede mną opowieść o owych przemianach i możliwościach leżących w zasięgu ręki, o nieodległej przyszłości, w której sztuczna inteligencja zrewolucjonizuje sektor finansowy, a prawnicy i księgowi staną się praktycznie zbędni, gdyż ich kosztowna praca będzie zbyteczna za sprawą coraz to inteligentniejszych komputerów. Opowiadał o przyszłości, w której przepisy prawa będą wpisane w same mechanizmy naszego życia i działania, w której samochody same będą nakładać grzywny na kierowców przekraczających prędkość. Przyszłości, w której nie będzie zresztą ani kierowców, ani producentów samochodów, bowiem pojazdy będą wkrótce same majestatycznie wypływać z salonów niczym statki widma, jeszcze ciepłe od rozgrzanej drukarki 3D, z której wyłoniły się zgodnie z dokładną specyfikacją użytkownika, na którego dom lub miejsce pracy właśnie obierają kurs.
Powiedziałem mu, że jednym z pokrzepiających aspektów pracy dziennikarza jest to, że istnieje znikoma szansa, że w najbliższej przyszłości zastąpi mnie maszyna. Przyznałem, że może nie zarabiam wielkich pieniędzy, ale za to przynajmniej nie grozi mi rychłe wyparcie z rynku przez gadżet, który robi to samo co ja, tylko taniej i wydajniej.
czytaj także
Mężczyzna przechylił głowę, ściągając usta, jakby zastanawiał się, czy pozostawić mi tę odrobinę pocieszenia.
„Oczywiście – zgodził się. – Zapewne niektóre rodzaje dziennikarstwa nie zostaną wyparte przez SI. Publicystyka, na przykład. Ludzie zapewne zawsze będą chcieli czytać opinie żywych ludzi”.
Zaznaczył, że choć może akurat felietony nie są bezpośrednio zagrożone, powstało już trochę sztuk, filmów i powieści pisanych na zamówienie przez programy komputerowe. Słyszał co prawda, że owe sztuki, filmy i powieści nie są zbyt dobre, ale wiadomo też, że komputery zwykle bardzo szybko robią postępy w rzeczach, które z początku nie wychodziły im za dobrze. Przypuszczam, że zmierzał do tego, że mnie i ludzi mojego pokroju będzie równie łatwo zastąpić jak resztę i w przyszłości będziemy mieć tak samo przerąbane jak pozostali. Chciałem spytać, czy nie sądzi, że komputery zastąpią kiedyś zawodowych mówców, i czy aby inspirujący myśliciele następnego dziesięciolecia nie będą mieścić się na jednej dłoni, ale zdałem sobie sprawę, że bez względu na to, jak odpowie na to pytanie, dam mu powód do satysfakcji, więc postanowiłem w zamian opisać w książce, jak szuka orzeszka zapodzianego w drogiej koszuli. Ot, akt małostkowej i bezsensownej zemsty, rodzaj absurdalnej daremności, jaka z pewnością byłaby poniżej godności i profesjonalnego warsztatu zautomatyzowanej pisarskiej SI.
Morozov: Socjalizm cyfrowy, czyli nowa socjaldemokracja na XXI wiek
czytaj także
Tymczasem po prawej Anders i atrakcyjna Francuzka byli pochłonięci – dla mnie hermetycznie technicznymi – rozważaniami na temat postępu badań nad kopiowaniem umysłu. Rozmowa przeszła na Raya Kurzweila, wynalazcę, przedsiębiorcę i głównego inżyniera Google, który spopularyzował ideę Technologicznej Osobliwości, eschatologiczne proroctwo głoszące, że nastanie SI przyniesie nową erę, zespolenie ludzkości z maszynami oraz ostateczne przezwyciężenie śmierci. Anders twierdził, że Kurzweilowska koncepcja emulacji mózgu (ale nie tylko ona) jest zbyt prymitywna i zupełnie nie uwzględnia, cytuję, „podkorowego gąszczu motywacji”.
– Emocje! – wykrzyknęła emocjonalnie Francuzka. – Jemu nie są potrzebne emocje. To dlatego!
– Możliwe – powiedział Alberto.
– Chce stać się maszyną – powiedziała. – Oto czym naprawdę chce być!
– Cóż – odparł Anders, z zadumą gmerając w misce pełnej skorupek, bezskutecznie szukając całego orzeszka. – Też chcę być maszyną. Ale ja chcę być maszyną z emocjami.
Kiedy wreszcie udało mi się dłużej porozmawiać z Andersem, rozwinął temat dążenia do bycia maszyną, czyli, innymi słowy, aspirowania do kondycji sprzętu komputerowego. Do rzeczy, z których zasłynął w roli jednego z czołowych myślicieli transhumanizmu, należy jego działalność jako zwolennika i teoretyka koncepcji transferu mózgu, nazywanego przez wtajemniczonych „emulacją całego mózgu”.
czytaj także
Zaznaczył, że wcale nie uważa, że powinno to nastąpić natychmiast, nawet jeśli taka szansa miałaby się pojawić w nieodległej przyszłości – a podkreślał, że wcale nie jesteśmy blisko – nie byłoby pożądane, żeby ludzie zaczęli nagle kopiować się do maszyn. Wspomniał o możliwych zagrożeniach takiego raptownego zespolenia, które technomilenaryści w rodzaju Kurzweila zwą Osobliwością.
„Dobry scenariusz – wyjaśnił – to na przykład taki, w którym w pierwszej kolejności mamy farmakologiczny doping mózgu i technologię ubieraną. Następnie technologie przedłużania życia. I dopiero potem kopiujemy się, kolonizujemy wszechświat i tak dalej”. Zdaniem Andersa, jeśli udałoby nam się nie unicestwić siebie samych ani nie zostać unicestwionymi, to ludzkość, tak jak ją dziś pojmujemy, stałaby się zalążkiem zjawiska znacznie większego i wspanialszego, które rozprzestrzeniłoby się we wszechświecie, „przekształcając wielkie ilości materii i energii w zorganizowane formy, w szeroko rozumiane życie”.
Wyjaśnił, że przekonanie to towarzyszy mu od dzieciństwa, kiedy to pochłonął cięgiem zawartość działu fantastyki w sztokholmskiej bibliotece publicznej. […]
„To było dla mnie objawienie – mówił Anders. – Ta teoria, że życie ostatecznie przejmie kontrolę nad całą materią, całą energią, i będzie przeliczać nieskończoną ilość informacji – dla nastolatka z obsesją informacji to było coś wspaniałego. Zdałem sobie sprawę, że musimy się tym poważnie zająć”.
czytaj także
Według jego relacji w chwili, gdy to sobie uświadomił, stał się transhumanistą. Jak wyjaśniał – stało się dla niego jasne, że jeśli dążymy do maksymalizacji życia, a tym samym ilości przetwarzanych informacji we wszechświecie, ludzie potrzebują sięgnąć najdalszych krańców przestrzeni kosmicznej i żyć ekstremalnie długo. Jasne było też, że aby to urzeczywistnić, będziemy potrzebować SI i robotów, i kolonii kosmicznych, i innych rzeczy, o których czytał w fantastyce naukowej ze swojej miejscowej biblioteki.
[…]
Dla Andersa kopiowanie się, czyli konwersja ludzkich umysłów na oprogramowanie, stanowi klucz do pokonania ludzkich ograniczeń, do przemiany w czystą inteligencję, która rozprzestrzeni się we wszechświecie. Sprawiał wrażenie osoby pod wieloma względami różniącej się od nieco złowieszczej postaci z dokumentu, wykonującej kapłańskie gesty technologicznego błogosławieństwa – był nie tylko starszy, ale też mniej maszynopodobny, bardziej fascynująco ludzki w swym pragnieniu bycia maszyną.
Jednak kreślone przez niego wizje przyszłości jawiły mi się jako dojmująco dziwaczne i niepokojące – obce i wyobcowujące bardziej niż którakolwiek z autentycznych idei religijnych, których nie wyznaję – właśnie dlatego że technologiczne środki realizacji owych wizji przynajmniej teoretycznie są w naszym zasięgu. Jakaś część mojej istoty wzdrygała się ze wstrętem, a może nawet przerażeniem, na myśl o byciu maszyną. Pomyślałem, że mówiąc o kolonizacji wszechświata – o zaprzęgnięciu wszechświata do naszych celów – narzucamy pozbawionej znaczenia próżni jeszcze większy bezsens naszego ludzkiego doszukiwania się znaczenia. Nie potrafię wyobrazić sobie większego absurdu niż upieranie się, że wszystko musi mieć jakieś znaczenie.
Na wisiorze na szyi Andersa – srebrnym medalionie do złudzenia przypominającym katolickie medaliki i potęgującym jego ogólną aurę duchownego – wygrawerowane były wytyczne dotyczące hibernacji krionicznej jego ziemskiego ciała na wypadek śmierci. Według mojego rozeznania wielu transhumanistów podziela takie życzenie: chcą, aby ich ciała po śmierci zachować w ciekłym azocie do nadejścia dnia, w którym jakaś przyszła technologia umożliwi ich rozmrożenie i reanimację albo pozwoli wydobyć z ich czaszek półtora kilo neuronowego białkowego komputera, zeskanować rejestr informacji, przekonwertować na kod i skopiować do jakiegoś nowego rodzaju mechanicznego ciała, wolnego od zniedołężnienia, śmierci i innych ludzkich przypadłości.
Miejsce, do którego zgodnie z instrukcjami wygrawerowanymi na medaliku miało trafić ludzkie ciało Andersa, to placówka w Scottsdale w Arizonie, prowadzona przez Alcor Life Extension Foundation [Fundacja Przedłużania Życia Alcor]. Jak się okazało, ośrodkiem krionicznym kierował nie kto inny jak Max More, ten sam Max More, który napisał A Letter to Mother Nature. Transhumaniści udają się do Alcor po śmierci, by ich śmierć nie była nieodwracalna – jest to miejsce, w którym abstrakcyjne koncepcje nieśmiertelności wcielane są w czyn. Zapragnąłem sam się tam wybrać, by znaleźć się wśród owych zahibernowanych nieśmiertelnych, a w każdym razie wśród ich zamrożonych zwłok.
**
Mark O’Connell jest pisarzem, reporterem, eseistą. Stały współpracownik magazynu „Slate”. Publikował m.in. w „The New York Times Magazine”, „The Observer”, „The Guardian” i „The New Yorker”.