Najbardziej zaskakujące były pierwsze reportaże, pisane jeszcze pod zaborami, ponad sto lat temu.
Antologia 100/XX to dwa opasłe tomiszcza obejmujące cały wiek XX, w sumie ponad tysiąc osiemset stron na które składa się sto reportaży, a każdy z wprowadzeniem Mariusza Szczygła przybliżającym kontekst, osobę autora lub autorki, ujawniającym kulisy, dlaczego właśnie ten tytuł został wybrany. O czym pisać wobec tego ogromu? O walorach literackich? Granicach gatunku? Wymieniać rodzaje reportażu? Próbować streszczać poszczególne teksty? Zastanawiać się, jaki obraz epoki się z nich wyłania? Ale której epoki, bo jest początek wieku, dwudziestolecie, wojna, PRL, okres transformacji. Może więc trzeba zacząć od początku, od pomysłu i wykonania?
Pomysł – zebrać w jednym miejscu dorobek polskiego reportażu – znakomity i bardzo potrzebny, zrealizowany zapewne dopiero teraz, bo wymagający i trudny. Już samo myślenie, co w takim zbiorze powinno się znaleźć, może przyprawić o ból głowy, a potem jeszcze okazuje się, że istnieją kolejne legendarne teksty, których się nie zna, ostatecznie trzeba to wszystko skomponować pod różnymi względami, zapanować nad ogromnym materiałem, nie powinny się powtarzać nazwiska ani tematy, nie mogą dominować jedne dekady nad innymi. A jeszcze dotarcie do autorów i ich spadkobierców, uzyskanie zgody na przedruk, wytłumaczenie się z takiego wyboru. Wydaje się to prawie niewykonalne, ale Szczygieł ze wszystkich tych pułapek wychodzi obronną ręką (oczywiście miał pomocnice, przy tak ogromnym przedsięwzięciu działanie w pojedynkę nie byłoby możliwe).
W przypadku takich antologii właściwie zawsze mogą się pojawić zarzuty: dlaczego ta, a nie tamta autorka, dlaczego ten a nie inny tekst… Także w tym wypadku mogą paść podobne pytania, ale na część z nich dostajemy od razu odpowiedź. To autorski wybór Mariusza Szczygła, takie oświadczenie mamy we wstępie. Na szczęście wybór został zrobiony bardzo inteligentnie, wydaje się, że jest tu wszystko, co być powinno.
To duża odpowiedzialność, bo przecież redaktor w gruncie rzeczy tworzy kanon polskiego reportażu.
Ten kanon już częściowo istnieje, tym ważniejsze, żeby nie popadać w banał. To też się udało. Jest więc Wańkowicz, Kapuściński, Krall, Kąkolewski, Szejnert, ale niekoniecznie z tekstami, których byśmy się spodziewali, tymi z wielokrotnie wznawianych, wciąż dostępnych książek. Klasycy to jednak tylko jeden krąg, drugi stanowią znani pisarze i pisarki, o których nie myślimy jako o autorach reportaży (Reymont, Konopnicka, Żeromski, Nałkowska, Dąbrowska), tutaj też zdarzają się miłe niespodzianki, choćby zaskakująco powściągliwa relacja Marii Rodziewiczówny (1915) z niszczycielskiego przemarszu wojsk przez jej majątek w czasie pierwszej wojny światowej. I wreszcie najliczniejsza i najprzyjemniejsza grupa – zapomnianych albo nigdy nieznanych, czasem autorów jednego tekstu, nawet anonimowych, jak tajemniczy „I.”, dziennikarz „Tygodnika Ilustrowanego”, który w 1906 roku napisał o szkole dla służących im. świętej Kingi, następczyni „zacnego zakładu «Czepczulek»”. I tu są liczne zaskoczenia, nie tylko literackie, choćby niesamowity reportaż Tadeusza Dębickiego o wyzysku czarnych w Kongu (1928), który jedno z opisywanych barbarzyńskich zdarzeń kończy słowami: „Doprawdy, czasem wstyd mi było, że należę do rasy białej…”.
Jak wyznaje we wstępie Szczygieł, 100/XX początkowo miało być przeglądem najważniejszych wydarzeń z historii Polski XX wieku ukazanych poprzez reportaż. Bardzo dobrze, że to zamierzenie się nie udało.
Podobna antologia nie powinna być podręcznikiem historii, tylko różnorodnym zbiorem ciekawych tekstów. Bez przesadnego nastawienia na literackość, wielkie nazwiska i wydarzenia. Bez nadęcia i patosu. Bo Grudzień ’70 nie jest z założenia lepszym tematem niż wpadnięcie do szaletu publicznego, o czym pisze łódzki reporter Konrad Turowski w 1977 roku, a klasykiem gatunku może okazać się Jerzy Urban, autor pierwszego reportażu inscenizowanego, który w 1957 roku opisał klientki fikcyjnego biura matrymonialnego, założonego w Krakowie pod fałszywym nazwiskiem. Trzeba pilnować, by ta opowieść nie stała się historią „białych, heteroseksualnych mężczyzn”, na szczęście także pod tym względem standardy zostały zachowane. Kobiet-autorek jest sporo (pierwsza to Maria Konopnicka – 1904, ostatnia Agnieszka Wróblewska – 1999), nie brakuje też takiego tematu jak prawa reprodukcyjne (to w relacji Wandy Wasilewskiej z Poradni Świadomego Macierzyństwa – 1933). Jest brawurowy reportaż Ireny Krzywickiej z sali sądowej po zabójstwie tancerki Igi Korczyńskiej (1932), napisany ze świadomością klasową i genderową, obnażający obłudę panów oskarżycieli i obrońców, ich założenia dotyczące obyczajowości, które nijak mają się do rzeczywistości. Chyba nikt później nie potrafił tak bez obciążeń, niemal na marginesie wywodu, pisać o przerywaniu ciąży, jak właśnie Krzywicka. Znalazło się też miejsce dla najbardziej znanego PRL-owskiego tekstu o homoseksualizmie – Gorzkiego fioletu (1981) Barbary Pietkiewicz.
Tematem w miarę regularnie pojawiającym się są także Żydzi (Inferno w Zbąszyniu Zbigniewa Mitznera, Reportaże z warszawskiego getta Pereca Opoczyńskiego), chociaż początkowo na drugim czy trzecim planie, w negatywnym kontekście, jako przemytnicy czy donosiciele. Żydówka Regina Kapłan jest jedną z bohaterek reportażu sądowego Ewy Szelburg-Zarębiny (1933): „Ma twarz dziś, jak i zawsze, nieruchomą, usta zacięte i oczy, lekkim zezem patrzące, uważne i zimne”. Teodor Tomasz Jeż, płynąc statkiem do Stanów Zjednoczonych (1902), kreśli sylwetkę antypatycznego towarzysza podróży, po czym kończy jego charakterystykę zdaniem: „Bezwzględny ów towarzysz był z rodu potomkiem Izraela”. Także na miejscu czeka go niemiłe zaskoczenie, jest wyraźnie zdziwiony innym podejściem do przemocy wobec żon: „Mężowie nie przypuszczają, ażeby im nie wolno być miało kobiet ich wygrzmocić od czasu do czasu. Z wyobrażeniem tym przybywają do Ameryki i doświadczenie – niekiedy gorzkie – naucza ich, że wolność w Ameryce jest we względzie tym niewolą. Mąż nie tylko ręki na żonę podnieść nie ma prawa, ale żona do odpowiedzialności pociągnąć go może nie tylko za bicie, ale nawet za stosowanie do niej wyrazów obelżywych”.
Te dwa tomy powinny stać w każdym domu na półce (realnej albo wirtualnej). Zapewne będzie się do nich wracać, można je czytać na wyrywki, skupiać się na danej epoce, wybierać tylko kobiety albo jedynie wprowadzenia Szczygła (w kilku wypadkach lepsze niż zamieszczone reportaże).
Nie chcę wypisywać banałów o „panoramie XX wieku”, o zdaniach sprzed lat, które brzmią zaskakująco współcześnie, chociaż także takie fragmenty można znaleźć („Dziś jednak ludzkość zbyt już jest popsuta rozwojem techniki, tak że coraz trudniej jest doprawdy zaimponować czymkolwiek prostym nawet zupełnie ludziom, żyjącym z dala od kultury”, pisał w 1926 roku Józef Moszyński). Napiszę o odkryciu zaprzeczającym przekonaniu, że „najbardziej lubimy piosenki, które już znamy”. I tak, wcale nie PRL zrobił na mnie największe wrażenie, chociaż większość nazwisk z tamtego okresu kojarzę, a część tytułów czytałem wcześniej. Najbardziej zaskakujące były pierwsze reportaże, pisane jeszcze pod zaborami, sto albo sto dziesięć lat temu. Choćby otwierająca pierwszy tom Nędza Warszawy (1901) Janusza Korczaka w której autor nie potrafi ukryć swojej fascynacji „honorem” i zasadami panującymi w szemranych dzielnicach nędzy, wśród wyrzutków społecznych, a jednocześnie nie jest w stanie pojąć ich potrzeby, żeby czasem wydać naraz cały „majątek” (rubel i dziewięćdziesiąt trzy kopiejki), poczuć się po „pańsku” w czasie wieczornego wypadu do centrum. I stosunek Korczaka do najmłodszych, już wtedy! Najbardziej lirycznie robi się, gdy pojawiają się dzieci, chociaż niepojęte dla otoczenia jest to jego rozczulanie się – szybko po posadzeniu sobie na kolanach chłopca i patrzeniu mu w oczy, które „zdawało mi się, że się skarżą”, usłyszy: „No, a teraz rzuć pan bachora i choć pan tańczyć”.
Kolejne zaskoczenie – Reymont. W 1910 roku pisze o prześladowaniach unitów na tle religijnym. Z pewnością nie jest to temat najbardziej mnie kręcący, ale jak to jest opisane! Trzymająca w napięciu akcja, niesamowici bohaterowie, świetne dialogi, absurdalne powiedzonka („Zły człowiek jak smród wszędzie się wciśnie”). Sportretowani są ludzie właściwie obłąkani, gotowi na wszystkie wyrzeczenia dla zachowania wybranego obrządku, co scena, to robi wrażenie, np. wyrywanie sobie zwłok na rynku albo udawanie konającego przez dziecko przed żandarmem, żeby trupa w tym czasie wywieźć do lasu i pochować. I autentyczna wiara, że o wszystkim decyduje Bóg:
– Chcecie ospę przywlec do chałupy! – krzyknąłem na nią
– Bez woli Bożej nikomu włos z głowy nie spadnie! – odparła poważnie.
– Przecież macie drobne dzieci, mogą się łatwo pozarażać! – tłumaczyłem.
– To już trudno. Może Jezus w czym innym okaże nad nami swoje miłosierdzie.
Łatwo przewidzieć, jak skończyła się ta historia:
Gorzko zapłaciła za swoje miłosierdzie, ale przyjęła ten cios jakby z uniesieniem szczęścia, gdyż zaraz po pogrzebie powiedziała do mojej żony:
– Pomarły moje dzieciątka, pomarły… ale swoją śmiercią wykupiły cztery dusze z wiecznej zatraty!.
„Tej antologii bardzo potrzebowaliśmy” – pisze Szczygieł we wstępie. To prawda, ale bardzo ważne, by ten kanon nie zamienił się w zbiór zamknięty, a służył raczej otwarciu i dalszemu poznawaniu. W kolejce czekają kolejne antologie i podantologie, np. w trakcie lektury uświadomiłem sobie, że z chęcią być przeczytał wybór z reportażami sądowymi, bardzo popularnymi zarówno w międzywojniu, jak i w PRL-u. Na końcu wstępu redaktor podaje listę nazwisk, autorów i autorek reportaży, które tym razem nie zmieściły. Jeżeli dobrze policzyłem, jest ich 129. Gotowy zbiór na ciąg dalszy.
100/XX. Antologia polskiego reportażu XX wieku pod red. Mariusza Szczygła, tom 1: 1901-1965, tom 2: 1966-2000, Czarne 2014
fot. Rafał Hetman / CzytamRecenzuje.pl