W centrum wielkiego, bogatego miasta pracują ludzie, którzy dziesięć razy w miesiącu przez dwadzieścia cztery godziny muszą siedzieć na drewnianym krześle i przez cały rok zarabiają nieco ponad dziesięć tysięcy złotych.
Jestem przekonany, że do zbudowania demokratycznego społeczeństwa – a nawet odsunięcia obecnego rządu od władzy – niezbędna jest empatia i szacunek dla drugiego człowieka. Dlatego nie mam złudzeń, że szybko nam się to uda. Niedawno przekonałem się o tym na własnej skórze.
Ponad rok temu organizowałem konferencję w centrum Poznania. Wydarzenie trwało kilkanaście godzin, przez cały czas widywałem tę samą portierkę. W końcu ze zdziwieniem zapytałem, jak długo trwa jej zmiana – rozsądek podpowiadał mi, że ktoś powinien ją zastąpić. Okazało się, że w tym budynku dyżury na portierni trwają po… dwadzieścia cztery godziny. W pierwszym momencie pomyślałem, że to niemożliwe, ale okazało się, że pracownicy zatrudnieni są na śmieciowych umowach, więc administracja budynku wszelkie regulacje ma w nosie. Po chwili rozmowy dowiedziałem się, że portierzy zarabiają niecałe cztery złote (!) za godzinę. „Ale przynajmniej pracujemy dziesięć razy w miesiącu, więc jakoś da się wyżyć”, podsumowała kobieta pod nosem.
czytaj także
Jeżeli dzień pracy trwa w Polsce siedem godzin, a poznańscy portierzy pracują przez pełną dobę dziesięć razy (24 godziny razy 10 dni) w miesiącu, przepracowują tak naprawdę ponad trzydzieści cztery dni! Ile na tym zarabiają? 3,60 za godzinę, a więc ich pensja wynosi 864 złote. Gdy następnego dnia odbierałem swoje rzeczy i żegnałem się z kobietą (wciąż tą samą – ja zdążyłem zorganizować wydarzenie, wyspać się i wrócić do pracy), opowiedziała mi, że na portierni kiedyś był wygodny, rozkładany fotel, ale kierownik zabrał go, ponieważ część pracowników zasypiała w trakcie pracy.
Podsumujmy: w centrum wielkiego, bogatego miasta pracują ludzie, którzy dziesięć razy w miesiącu przez dwadzieścia cztery godziny muszą siedzieć na drewnianym krześle i przez cały rok zarabiają nieco ponad dziesięć tysięcy złotych.
Szokujące? Pewnie tak, ale nie mam złudzeń, że takich sytuacji są tysiące. Nie jestem naiwny, zresztą napisano i powiedziano o tym wiele. Czytałem przecież reportaże w „Dużym Formacie” i książki Springera – mniej więcej wiem, czego mogę się spodziewać po polskim kapitalizmie. Zdziwiłem się dopiero, gdy uświadomiłem sobie, że budynkiem zarządza miejska spółka. Nie lubię, gdy państwo oszukuje samo siebie (a za oszustwo uważam omijanie wymogu o zatrudnianiu na etacie), a do tego obecne władze Poznania są dość wyczulone na punkcie prawa pracy.
Przeraziła mnie także myśl, że w tym budynku znajdują się między innymi siedziby dwóch partii politycznych – jedna jest liberalna, druga prawicowa – oraz dwóch lewicujących organizacji. Opisywani przeze mnie portierzy na co dzień odbierają paczki, które kurierzy przynoszą dla organizatorów antyaborcyjnych marszów, pomagają znaleźć drogę zagubionym awangardowym artystom, a także otwierają drzwi tym, którzy pod pachą trzymają książki o potędze wolnego rynku. I żadna z tych osób się nimi nie zainteresowała.
Początkowo naiwnie uznałem, że to jakieś nieporozumienie. Springer Springerem, ale bez przesady. Nie w centrum Poznania, nie w miejskim budynku, nie pod okiem wszelkiej maści aktywistów. Być może takie warunki pracy są po prostu przeoczeniem lub nadgorliwością zbyt ambitnego kierownika, o którym nikt nie ma pojęcia? Odezwałem się do kilku lokalnych polityków – mniejszego i większego kalibru, różnych opcji. Niestety, nie wskórałem kompletnie nic. Ktoś miał sprawdzić, ktoś zapytać, ale czułem, że tak naprawdę wszyscy mają to gdzieś.
Polska rodzina na samozatrudnieniu – o zakazie handlu w niedzielę
czytaj także
Później skontaktowałem się ze znajomym dziennikarzem, który pracuje w wielkiej, ogólnopolskiej gazecie. „Tym razem na pewno się uda”, pomyślałem. Oni tyle pisali o protestach pracowniczych czy nielegalnych eksmisjach, ten temat na pewno będzie im bliski! Dziennikarz najpierw przez kilka dni nie odpisywał. Dopiero po mojej kolejnej wiadomości odezwał się, ale stwierdził, że póki co nie ma atrakcyjnego tematu, być może byłby, gdyby ktoś zrobił głośny protest w tej sprawie, ale wyciąganie informacji od samych pracowników jest zbyt pracochłonne. No i w ogóle, stwierdził, przecież o podobnych sprawach już pisaliśmy. Podesłał mi nawet kilka linków. Jednym słowem – choć mój znajomy nie napisał tego wprost – zrozumiałem, że taki artykuł byłby zbyt mało klikalny. Co innego, gdyby anarchiści zrobili w tej sprawie jakąś rozpierduchę, wtedy chociaż narodowcy by kliknęli, żeby pohejtować.
W akcie desperacji skontaktowałem się jeszcze ze znajomymi z partii i organizacji, które wynajmują biura w budynku. Może jeżeli oni zaczęliby jakieś działania, ktoś uznałby, że temat jest na tyle atrakcyjny, żeby go opisać? Gdy opowiedziałem im, w jakich warunkach pracują ludzie, których codziennie spotykają, najpierw otworzyli szeroko oczy ze zdumienia, później wyrazili swoje oburzenie, a na końcu kategorycznie stwierdzili, że zastanowią się, co z tym wszystkim począć. I temat ucichł. Pewnie również z mojej winy – szczerze mówiąc, nie miałem siły, żeby w tej sprawie zrobić więcej. Byłem trochę zły na niesprawiedliwy system, ale przede wszystkim wściekły na bierność ludzi, którzy powinni się tym przejmować.
Jako społeczeństwo nie mamy w sobie empatii. Nie mają jej nawet ci, którzy lubią ją nosić na swoich ideologicznych sztandarach. Większość negatywnych zjawisk swój początek ma w tym, że nie szanujemy drugiego człowieka, nie chcemy i nie potrafimy zrozumieć jego emocji. Dopóki tego nie zmienimy – wszyscy, bez wyjątków – nic się nie zmieni. Wciąż zbyt wielu znam feministów, którzy tak naprawdę są seksistami, liberałów, którzy rechoczą na widok gejów czy lewicowców, którzy prychają na kasjerów w markecie.
czytaj także
PS Kilka miesięcy temu znów byłem w tym budynku i zapytałem pracowników portierni, czy cokolwiek się zmieniło. Nie, pensja, długość zmiany i warunki pracy były takie same, a krzesło wciąż niewygodne. Później byłem tam jeszcze kilka razy, ale już nie miałem odwagi o nic pytać. Wolałem sam siebie okłamywać, że ktoś na pewno się tą sprawą zajął.
***
Jan Radomski – publicysta i działacz pozarządowy, od 2010 roku związany z magazynem „Liberté!”, członek zarządu Stowarzyszenie Projekt: Polska. Twitter: @jwmrad