Polki już nie chcą być posłuszne. Teraz to one, a nie kler czy rząd, decydują o tym, czy się czegoś wstydzą, czy nie. Krzyczą, maszerują, przeklinają, wchodzą do kościołów i ścierają się z policją. Mają odwagę powiedzieć: „to moje ciało i zrobię z nim, co chcę. To moje ciało, więc urodzę albo nie”. Poznajcie dziewczyny, które na protestach przeciwko zaostrzeniu prawa aborcyjnego walczą o nową, inną Polskę.
W 2016 roku o sukcesie Czarnych Protestów wcale nie zdecydowały tłumy na warszawskim placu Zamkowym, choć najładniej prezentowały się na zdjęciach z dronów. Rząd ustąpił, bo przestraszył się skali sprzeciwu, który objął kobiety z całej Polski – również te z niewielkich miasteczek, w których wygrywa się wybory.
Ale wtedy nie było pandemii, a to ona najwyraźniej pozwoliła Jarosławowi Kaczyńskiemu kalkulować, że wielki kobiecy zryw nie ma szans na powtórkę w 2020 roku. Szybko jednak przekonał się, że w obliczu zamachu na wolność kobiety gotowe są na ryzyko.
Od morza do Tatr
– Ulicami Mrągowa przeszło chyba z tysiąc osób. Wszystko przebiegło spokojnie, choć komuś wyrwało się, że banda niewychowanych gówniarzy zakłóca porządek – słyszę od pani Malwiny, która nie pamięta drugiej tak wielkiej demonstracji w swoim mieście.
Protestowali wprawdzie i starzy, i młodzi, ale postulaty tych drugich wybrzmiewały najdonośniej.
– Młodzież, jak to młodzież, nie bawi się w subtelności. Buzują w nich emocje. A że są negatywne, to i słowa padają ostre.
Gdy pytam, dlaczego sama zdecydowała się protestować przeciwko wyrokowi TK, mówi, że jako matka czwórki dzieci nie robi tego we własnym interesie.
– Nie jestem zwolenniczką aborcji, ale jestem zwolenniczką wolnego wyboru dla każdej kobiety. Tylko czy moje poglądy mają tu coś do rzeczy? Przecież tak naprawdę waży się dziś los dorastających dziewczyn. Nie walczę dla siebie, ale właśnie dla nich, by mogły decydować same i miały lepiej w życiu niż moja mama, ja i moje koleżanki. Długo znosiłyśmy wszystko, co robił rząd. Ale to, co wydarzyło się teraz, było nie tylko złe, ale i bardzo nieuczciwe – przekonuje pani Malwina i jednocześnie gorąco apeluje do młodych Polek: – Nie dajcie sobie wmówić, że jest inaczej, ani odebrać sobie tej walki.
Aborcja to kropla, która przelała czarę długo wzbierającego gniewu. Miejsce grzecznych deklaracji o nieskładaniu parasolek zajęła więc pełna wściekłości propozycja otwarcia parasola pomiędzy pośladkami politycznych decydentów, z prezesem PiS-u na czele. Nieparlamentarne zaproszenie do dymisji słychać dziś głośno w każdym zakątku kraju.
Patrząc na mapę Ogólnopolskiego Strajku Kobiet na przełomie października i listopada, można było dostać oczopląsu. Upstrzona kolorowymi punktami plansza wskazuje, że fala gniewu nie opada, lecz dokonuje terytorialnej ekspansji – w Trójmieście i na Giewoncie, przy niemieckiej granicy i na całej ścianie wschodniej, w stolicy i w Końskich, gdzie jeszcze niedawno Andrzeja Dudę witano z otwartymi ramionami i naręczem kwiatów, młodzi krzyczą: „wypierdalać”.
Komendant Główny Policji podał, że tylko w środę 28 października odbyło się 410 protestów, w których wzięło udział ponad 400 tys. osób. Adam Leszczyński szacuje, że mieliśmy do czynienia, jeśli nie z największym protestem ulicznym w historii Polski, to na pewno co najmniej tak dużym jak Strajk Chłopski w 1937 roku.
Młoda Polka walcząca
Na protestach w Warszawie, w których biorę udział, dziewczyny nie pozwalają nikomu zapomnieć o tym, że „rewolucja jest kobietą”. Ale już poza ulicą, w dyskusjach publicystów o prawie do aborcji i demonstrującej Polsce, łatwo to przeoczyć. Język protestu rani uszy wrażliwych publicystów i samozwańczych specjalistów od etykiety. Toczone są debaty o budynkach, które otacza się większą czcią niż żyjących ludzi. Mężczyźni, którzy choć raz w sprawie ich niedotyczącej mogliby zamilknąć, wciąż objaśniają świat kobietom.
Dokładnie te słowa słyszę od Kaśki, od której pożyczałam pierwsze książki o feminizmie i która od lat nie opuściła żadnej Manify.
– To nie jest batalia, w której najważniejsze słowo należy do faceta pod krawatem siedzącego w studiu TVN-u. Albo tego w sutannie, który gardzi kobietami ze swej ambony. Ani tego w todze, który umościł sobie wygodny fotel w atrapie wymiaru sprawiedliwości. To nie jest prywatne pole walki Marty Lempart, znanych feministek zapraszanych do radia ani polityczek opozycji. To protest wszystkich kobiet. Tych, które na co dzień są aktywistkami, i tych, które na ulice wyszły w październiku 2020 roku po raz pierwszy. Krzyczących przez megafon w dużych miastach i w ciszy wywieszających transparent w małym mieście. Licealistek, studentek, mężatek, matek, lesbijek i biseksualnych. Wszystkich, których przez trzydzieści ostatnich lat nikt nie pytał o zdanie.
Czasem będziesz szła sama
– A kto tutaj zginął? – pyta kobieta, która zatrzymuje się na przejściu dla pieszych. Spogląda na znicz, który obok wieszaka i transparentu z hasłem „Piekło kobiet” Alicja zabrała ze sobą na jednoosobowy protest dzień po ogłoszeniu wyroku Trybunału.
Ta dziewczyna przez kilka godzin samotnie blokowała ruch uliczny w jednej z chorzowskich dzielnic. Jeśli to nie jest dowód wielkiej odwagi, to nie wiem, co nim jest. Ale na te słowa Alicja, gdy udaje mi się skontaktować z nią przez Skype’a (takie czasy, że dziennikarką jest się głównie online), reaguje z dużą powściągliwością.
– Nie jestem przecież zawodową aktywistką, która cały swój czas i życie poświęca walce o słuszne idee. – Wydaje się skrępowana i dodaje, że w tym samym momencie, gdy zatrzymywała samochody, w centrum Chorzowa odbywała się wielka manifestacja, w której nie wzięła udziału.
Ma na to jednak dobre wytłumaczenie – spodziewa się pierwszego dziecka. Rozsądnym było więc omijać miejsca, w których mogłaby dostać policyjną pałką po brzuchu albo złapać koronawirusa.
– To był impuls. Czułam, że skoro wszyscy wychodzą na ulicę, to ja też powinnam coś zrobić – wspomina, nie ukrywając jednak, że nie wszyscy zrozumieli jej motywacje. Jedni trąbili, drudzy krzyczeli, a inni rzucali spojrzenia pełne dezaprobaty.
– A co odpowiedziałaś kobiecie, która cię zagadnęła? – pytam.
– „Kto zginął?” – tylko tyle jej przyszło do głowy? Chciałam wypalić, że prawa kobiet. Ale się powstrzymałam i wytłumaczyłam, o co mi chodzi, bo wychodzę z założenia, że warto rozmawiać. Nie pomyliłam się. Dostałam w końcu słowa otuchy. No ale to pokazuje, że w Polsce rzadko patrzy się dalej niż czubek własnego nosa. Mogę więc jedynie zastanawiać się, gdzie była ta pani, gdy cały kraj mówił o wyroku TK.
czytaj także
Alicja bardzo wierzy w skuteczność manifestacji. Każdej. To – jej zdaniem – dość efektywny sposób na budzenie społecznej świadomości i szerzenie wiedzy. Zresztą sama, chodząc wcześniej na Czarne Protesty oraz te w obronie wolnych sądów i osób LGBT+, za każdym razem dowiadywała się czegoś nowego. Na przykład tego, dlaczego takich kwestii jak aborcja nie powinno rozstrzygać referendum.
– Człowiek ma prawo robić ze swoim ciałem to, co chce. Ciąża nie powinna być wyjątkiem, dlatego walkę o dostęp do aborcji przestałam nazywać walką o prawa kobiet. Walczymy o prawa człowieka, a te nie powinny podlegać głosowaniu – podkreśla.
W trakcie naszej rozmowy Alicja przytacza mi też historie koleżanek, które po długotrwałych próbach zaszły w upragnioną ciążę. Zastanawia się, jak zareagowałyby na informację o ciężkich wadach płodu i zerowych szansach na jego przeżycie.
– Jak można kogoś zmuszać do rodzenia dziecka, które przeżyje pięć dni? To okrutne! A przecież trzeba wziąć jeszcze pod uwagę, że organizm kobiety potrzebuje potem czasu na rekonwalescencję po porodzie, czyli szansa na szczęśliwe macierzyństwo znowu oddala się o kolejne miesiące albo bezpowrotnie ginie – twierdzi Alicja.
– A czego ty osobiście obawiasz się jako przyszła mama? – pytam.
– Tego, czy zdecyduję na kolejne dziecko, wiedząc, że moje zdrowie i życie nie będą się liczyć. Czasami zastanawiam się też, co zrobię w sytuacji, gdy na sali porodowej spotkam kobietę, którą przymuszono do donoszenia ciąży. Czuję ból na samą myśl o tym. Nie chcę żyć w takim kraju. Na szczęście wiem, że jest wiele osób, które myślą podobnie. I nie tracę nadziei na zmiany.
Znowu, kurwa, w tej Polsce
Gdy Weronika dowiedziała się o orzeczeniu TK, wpadła w histerię i – jak mówi – chodziła po ścianach, nie mogąc sobie znaleźć miejsca w domu.
– Byłam przerażona. Ale nie tym, co ja zrobię, bo jak ja będę chciała, to będę miała aborcję. Zastanawiałam się, co się stanie z kobietami, których nie stać na to, by wyjechać na zabieg. A takich przypadków znam mnóstwo, bo działam w tzw. podziemiu aborcyjnym w Krakowie.
Organizuje też dostęp do antykoncepcji awaryjnej. Tabletki zamawia u znajomych z zagranicy, gdzie EllaOne jest dostępna bez recepty. U nas też była, ale minister Radziwiłł uznał, że Polki łykają ją jak cukierki, i zakazał. Innym razem Vero trzyma za rękę dziewczyny, które zdecydowały się na aborcję farmakologiczną. Albo kieruje je do Aborcji Bez Granic i pomaga w zrzutkach dla dotkniętych kryzysem.
22 29 22 597 to chyba najczęściej podawany numer w Polsce [podcast]
czytaj także
– Nowe prawo uderza w najmniej zamożne kobiety. Ale tak to już jest w tym kraju, że dokręca się śrubę najsłabszym – mówi wzburzona.
– Bardzo myli się ten, kto myśli, że aborcji nie będą miały bogate córki prawicowców i pro-liferów. One wyjadą do eleganckiej niemieckiej kliniki. I badań prenatalnych też im nikt nie odmówi. A jak każda inna nieuprzywilejowana osoba w tym kraju ma zaufać ginekologom?
Do Weroniki trafiam przez Instagrama. Z niego dowiaduję się, że jest aktywną działaczką na rzecz społeczności LGBT+, chórzystką jednego z największych tęczowych chórów w Europie, Krakofonii, zdeklarowaną feministką i studentką dziecięcej psychologii klinicznej. Dużo wpisów pod swoimi zdjęciami poświęca zdrowiu psychicznemu, przekonując, że zaburzenia i choroby to nie powód do wstydu i stygmatyzacji. Sama jest po próbie samobójczej i pobycie w szpitalu, więc wie, o czym mówi. Teraz – jak mi potem opowiada – ma się już dobrze, ale sytuacja w Polsce sprawia, że zaczyna czuć się coraz gorzej. Powodów, dla których nad Wisłą żyje się ciężko, mogłaby wymienić mnóstwo. Płeć. Orientacja psychoseksualna.
– Noszę w sobie permanentną wściekłość, której głównym powodem jest obecna władza. Czułam ją w 2016 roku na Czarnym Proteście, czułam ją w czerwcu, gdy Andrzej Duda nazywał mnie ideologią. Teraz pomyślałam: „no kurwa, nie mam siły, znowu to samo” – przyznaje. – Widzisz, to nie jest tak, że dostajemy jedną fatalną informację w ciągu roku, że od czasu do czasu obrywamy rykoszetem. Oni systematycznie kopią nas z buta w dupę i w twarz. I wciąż nie mają dość.
Vero bycie w Polsce kobietą, a do tego biseksualną, porównuje do drakońskiej diety, w której jedynym posiłkiem jest koktajl złożony ze smutku, rozgoryczenia, zawodu i szoku wobec tego, jak daleko można się posunąć w dyskryminacji i nienawiści do drugiego człowieka. Do tej mieszanki dołożyłaby jeszcze ogromne, męczące poczucie niesprawiedliwości.
– Ja do każdej poprzeczki muszę podskakiwać bardzo wysoko z dużo niższego poziomu niż biały mężczyzna hetero. Staram się coś z tym zrobić, wkładam dużo siły, by działać aktywnie, prorównościowo, edukować siebie i innych oraz dużo rozmawiać, ale mimo to każdego dnia budzę się, otwieram oczy i cytując klasyka, myślę: „kurwa, znowu w tej Polsce” – kwituje z gorzkim uśmiechem.
– Z Polską łączy mnie toksyczna relacja. Uważam się za patriotkę, szczerze kocham swój kraj, ale to nie jest miłość odwzajemniona, raczej pełna ciężkiego, głębokiego i długotrwałego smutku, który tkwi w moim polskim, kobiecym, tęczowym DNA. Bycie laską to syf i życie w świadomości, że świat prawie zawsze ode mnie będzie wolał mężczyznę, bo on nie sprawia „problemów”: nie zachodzi w ciążę, nie ma okresu, „burzy hormonów” ani deficytu czy nadmiaru kontaktów z penisem – wylicza.
„Nie mogę uwierzyć, w jak pojebanie antyaborcyjnym kraju żyjemy”
czytaj także
Nie od razu poszła na protesty. Czuła, że nie da rady do nich dołączyć, mimo że na ulice w obronie praw człowieka wychodziła, odkąd pamięta. Urodziła się w bardzo małej wsi, ale po przeprowadzce do Krakowa nie było godziny w czasie wolnym, której nie poświęciłaby jakiejś formie aktywizmu. Po latach działań nietrudno o wypalenie. Ale ostatecznie zwyciężył gniew.
– Dziś akurat mam taki dzień, że jestem już bardzo zmęczona, bo to wszystko zbyt długo trwa – mówi. Rozmawiamy, gdy na ulicy przeciwko wyrokowi TK strajkuje od tygodnia. – Dziewczynom, które wychodzą po raz pierwszy w swoim życiu, chciałabym powiedzieć, że przyjdzie moment, w którym mogą poczuć się smutne i zawiedzione. Może zdarzyć się tak, że protesty niczego nie wskórają. Trzeba się z tym liczyć, bo wypalenie to też część aktywizmu. Któregoś razu zabraknie cię na froncie, nie dasz rady maszerować ze szczekaczką. I to też jest okej. Możesz protestować w taki sposób, w jaki jesteś w stanie. Im szybciej sobie to uświadomisz, tym lepiej, bo dla niektórych nawet blokada samochodowa lub online może okazać się ponad siły.
czytaj także
– Czy to jest rewolucja? – pytam.
Początkowo nie słyszę entuzjazmu w jej głosie, ale po chwili Vero się ożywia, wspominając protesty, na których ostatnio była w Krakowie, i jeden, na który przyjechała aż do stolicy.
– Wiesz, co zauważyłam? Że dziewczyny przestały się w końcu wstydzić. Wstyd to coś, co wpaja nam się od dziecka. Zawstydza się nas w związku z naszą seksualnością, tym, jak wyglądamy, jak się zachowujemy. Wmawia się nam, że nie możemy być zbyt głośne, ubierać się tak czy inaczej, kochać się, jak chcemy, z kim chcemy i ile chcemy. Nie możemy powiedzieć, że lubimy seks albo że – o zgrozo – uprawiamy go z kobietą. I te nakazy wreszcie mają szansę odejść do lamusa!
Podzielam jej obserwację, wspominając choćby happening dwóch demonstrantek, które bez koszulek stanęły z transparentami na dachach samochodów w centrum Warszawy.
– Widzę, że do dziewczyn dociera świadomość, że to one decydują. Nie boją się więc krzyczeć, dumnie maszerować, przeklinać. Mają odwagę powiedzieć: to moje ciało i zrobię z nim, co chcę. To moje ciało, więc urodzę albo nie. Dlatego mam ogromną nadzieję, że nadrobimy dwie prześnione w Polsce rewolucje: seksualną i feministyczną, bo dziewczyny zmieniają sposób myślenia o sobie. Zresztą nie tylko one. Ich faceci, których na protestach widziałam sporo, też.
Panom już dziękujemy
„Nie mam już siły, mamy podemolowane domy, matki są bite, matki są często gwałcone przez swoich niepełnosprawnych, nieświadomych synów. Mam już dość! Zamknęliście nas jak szczury w klatkach! Bez jakiejkolwiek pomocy! Do kurwy nędzy! Wy gnoje!” – mówiła na proteście w Katowicach matka 30-letniej dziewczyny z upośledzeniem. Tuż obok stała Alicja Piecuch, studentka filologii angielskiej, z którą umawiam się na wideoczacie.
– Poczułam wtedy niewyobrażalny gniew, jakiego chyba nigdy wcześniej nie doświadczyłam. Jeśli ktokolwiek po usłyszeniu tych słów wciąż waha się, czy wyjść na ulicę, to chyba musi mieć serce z kamienia, a rozum z waty – dodaje moja rozmówczyni, która przeciwko zaostrzeniu prawa aborcyjnego demonstrowała już cztery lata temu.
Wtedy jednak działo się to całkowicie legalnie. Teraz Alicja wykazała się obywatelskim nieposłuszeństwem – najpierw w Katowicach, a potem w rodzinnych Kaletach. Mówi, że w dużym mieście protestuje się łatwiej, bo nawet wtedy, gdy do akcji wkracza policja, która na Śląsku dość ostro obeszła się z demonstrującymi, pomimo wszystko jest względnie bezpieczne, anonimowo i w pewnym sensie bezkarnie.
– W tłumie szansa, że ktoś cię złapie albo skrzywdzi, jest raczej znikoma. Co najwyżej dostaniesz gazem po oczach. Tymczasem w małym miasteczku wystawiasz się policji i przeciwnikom na tacy – mówi Alicja.
– To po co pojechałaś do Kalet?
– Żeby podzielić się siłą, którą dostałam na manifestacjach w Katowicach.
czytaj także
Przenieśmy się do jej rodzinnego miasteczka. W Kaletach na Śląsku mieszka niecałe 9 tys. osób. Większość głosuje na PiS, regularnie chodzi do kościoła. Wszyscy się znają. Moja rozmówczyni nie liczyła więc na to, że propozycja urządzenia tam antyrządowej i proaborcyjnej manifestacji spotka się z jakimkolwiek odzewem. Ale ku jej zaskoczeniu parę osób aprobuje pomysł. Wprawdzie na samej demonstracji ostatecznie stawia się tylko ona, jej bratowa oraz chłopak, ale na pytanie, czy było warto, Alicja bez wahania odpowiada twierdząco.
– Dostałam wiele pozytywnych wiadomości i wsparcia od osób, po których bym się tego nie spodziewała. Część z nich zrobiła to publicznie, co jest aktem niebywałej odwagi, której ja nie mogę sobie przypisać. Nie mieszkam tam. Nie spotkam się z ostracyzmem społecznym. Co innego dziewczyny, które są na miejscu. To o nie najbardziej walczyłam, wychodząc na ulicę. Chciałam im pokazać, że nie są same. Jako osoba uprzywilejowana mogę sobie swój wybór kupić, ale kobiety, które mieszkają w Kaletach, gdzie nie ma ani jednego gabinetu ginekologicznego, przeżywają ogromne dramaty. Aby otrzymać jakąkolwiek pomoc, trzeba mieć prawo jazdy, samochód albo kogoś, kto cię zawiezie na pociąg, bo nie dojeżdżają tu nawet autobusy – tłumaczy.
Słyszę, że rząd ma to gdzieś. Sprawa aborcji jest czysto polityczna i ideologiczna.
– Od kilkunastu dni chodzę więc permanentnie wkurwiona. A do tego ciśnienie podnoszą mi faceci. „Nie możecie manifestować w taki sposób jak do tej pory i liczyć na to, że policjanci nie będą was pryskać gazem. Oni tylko wykonują swoją pracę” – takie wiadomości dostaję od przyjaciół, ponoć moich sojuszników. Mam ochotę rzucić telefonem!
czytaj także
Jeszcze bardziej wkurza ją Szymon Hołownia, który otwarcie ostrzy sobie zęby na przestrzeń wypracowaną w tych demonstracjach przez kobiety.
– Doprowadza mnie też do szału Adrian Zandberg, który mówi, że należy protestować spokojnie. Irytuje Krzysztof Gonciarz, który rości sobie prawa do komentowania demonstracji i mówienia, żeby się odsunąć od kościołów. A już szczególnie wściekła jestem wtedy, gdy na protestach widzę mężczyzn z megafonami. Myślę sobie: „stary, masz obok siebie setki kobiet. Weź tę szczekaczkę i daj do ręki jakiejś dziewczynie”. Aborcja – mówi mi – nigdy nie była i nie będzie sprawą facetów. Również tych, którzy wypromowali się na feminizmie, a teraz bawią się w mansplaining.
Protesty kobiet Alicja porównuje do manifestacji Black Lives Matter w USA, podczas których zrodziło się pojęcie tzw. white saviors, czyli biali wybawcy. – Tak jak czarni nie potrzebują białych, tak nam nie są potrzebni mężczyźni. Wiem, że pokusa bycia dzielnym rycerzem ratującym białogłowy jest silna, ale proszę, zduście ją w zarodku i zamilczcie – apeluje do mężczyzn.
czytaj także
– A coś zaskoczyło cię pozytywnie?
– Owszem. Kobiety, które weszły do kościołów i złamały dotychczas nienaruszalne sacrum, strach przed boską karą, który w nas wszystkich siedzi.
I na dowód przywołuje wspomnienie o niewierzącym koledze, który po przeprowadzce do nowo wynajętego mieszkania nie wiedział, co zrobić z wiszącym tam krucyfiksem.
– No i tak stoimy nad tym krzyżem i głośno myślimy: przecież nie wyrzucimy go do śmieci. Ale w sumie, dlaczego nie? Bo co? Piorun w nas trzaśnie? – opowiada Alicja i dodaje, że w idealnym scenariuszu po protestach życzyłaby sobie w pierwszej kolejności rozdziału państwa od Kościoła.
– Ten rząd gardzi kobietami, a jeszcze bardziej gardzi nimi kler. Ludzie widzą jednak pychę Kościoła i odejdą z niego, by w końcu poczuć ulgę. Tę samą, którą czułam, gdy pod jedną ze świątyń krzyczałam „wypierdalaj” do księdza; gdy widziałam, jak archikatedrę obstawiono policją. To znak, że się boją. I dobrze, bo powinni i zasmakują w końcu gniewu ludu – kwituje.
Chcemy dialogu, nie wojny
Julia Hołubek jest w II klasie liceum o profilu społeczno-prawnym. Politykę wymienia na pierwszym miejscu swoich zainteresowań, mimo że młodym zarzuca się w tej kwestii ignorancję. Na demonstracjach bywała nie raz. Ale zwykle jeździła na nie do dużych miast, np. do Katowic, gdzie protestowała w obronie osób LGBT+. Nie pamięta, by kiedykolwiek podobne wydarzenia odbywały się w Cieszynie.
Po wyroku TK miasto napisało nowy rozdział w swojej obywatelskiej historii.
– Słyszę, że ludzie z małych miast są niedoinformowani, niewyedukowani i zacofani, ale to nieprawda. To nieprawda, że ponad wielką politykę cenią sobie spokojne życie i mają gdzieś prawa mniejszości czy aborcję. Nieprawda, że w Polsce pozawarszawskiej wszyscy są konserwatystami. Wprawdzie większość ludzi chodzi do kościoła i czuje przywiązanie do tradycji, ale jednocześnie od 22 października setki osób regularnie wychodzą na ulice, domagając się prawa do wolnej aborcji.
– Dla kogo to robią, jak myślisz?
– Dla siebie. Idą po lepszą przyszłość, tę, którą bezczelnie kradnie nam rząd.
czytaj także
Tegoroczne jesienne demonstracje w skali całego kraju to pierwszy tak duży zryw wchodzących w dorosłość pokoleń, w których jedni widzą nadzieję, a inni roszczeniowych i wulgarnych smarkaczy. Tyle że opinie ministra Czarnka albo arcybiskupa Gądeckiego, którzy lamentowali nad zepsuciem laickiej, zapatrzonej w Netflixa młodzieży, niespecjalnie ruszają demonstrantów i demonstrantki, wspólnie skandujące „jebać PiS”.
– To nie jest wojna pokoleń, choć najwyraźniej część starszych osób bardzo się jej dopomina. Wyrzucają nam ciągle, że na niczym się nie znamy, nie mamy prawa głosu i powodów do gniewu. Wiedzą lepiej i urządzają nam świat, tak jak mężczyźni od wieków robią to kobietom – dowodzi Julia.
– A w jakiej Polsce chciałabyś się obudzić, gdy protesty dobiegną końca?
– W otwartej i tolerancyjnej. W takiej, w której nikt nie musi przepraszać za to, kim jest. W kraju, który młodych ludzi traktuje jak partnerów do rozmowy, a nie nic niemających do powiedzenia gówniarzy. Chciałabym Polski, w której szanuje się różnorodność i odmienność. Bez miejsca na rasizm, na wyzywanie obrończyń praw kobiet od feminazistek ani deptanie tęczowej flagi.
W świątyni mojego ciała
Dwa lata temu Ania wyjechała z Ostrołęki do Lublina na studia. Jako miłośniczka zwierząt i posiadaczka psa zdecydowała się na weterynarię. Kilka tygodni temu Jarosław Kaczyński zapewne między innymi do niej chciał puścić oko, poddając pod sejmowe obrady „piątkę dla zwierząt”. Ale po sięganiu po młody elektorat w PiS-ie nie widać już ani śladu, bo ustawa futerkowa na dobre zniknęła z rządowej agendy.
– Teraz z kolei władza wzięła się za aborcję, jeszcze bardziej rozwścieczając ludzi w moim wieku. To nic innego jak jawne odbieranie nam wyboru i wchodzenie z butami w prywatne życie. Czy naprawdę tak chce zyskać poparcie młodych? – zastanawia się moja rozmówczyni, jednocześnie wskazując, że tak naprawdę rząd odwraca się plecami do wszystkich obywateli.
– Decyzja TK to zmuszanie nas do zostania żywymi trumnami. Moja mama samotnie wychowywała mnie i moją młodszą, chorą siostrę. W żadnej z tych sytuacji nie mogłyśmy liczyć na wsparcie państwa. Oburza mnie więc, że panowie w garniturach roszczą sobie prawa do decydowania za nas w takiej sprawie jak aborcja, i to jeszcze w czasie pandemii, gdzie ludzie są pozamykani w domach albo walczą o życie w przepełnionych szpitalach – stwierdza ze smutkiem.
czytaj także
O co jeszcze ma pretensje do rządzących?
– O to, że są autorami mowy nienawiści, szczują na moje koleżanki lesbijki i kolegów gejów. Rząd, zamiast próbować nas nakłonić, żebyśmy kochali drugiego człowieka zgodnie z doktryną chrześcijańską, na którą tak chętnie się powołuje, napuszcza nas na siebie i zmusza do bratobójczej walki. Na to nie będzie nigdy mojej zgody. Będę wychodzić na ulicę dotąd, aż poczuję, że cokolwiek się zmienia – mówi.
Ma jednak świadomość, że póki politykom najbardziej zależy na dobrym układzie z klerem, póty może okazać się to trudne. Ania jest wierząca, ale chce świeckiej Polski. Protesty na mszach i pod katedrami uważa za słuszne.
– Skoro Kościół nieproszony wdziera się do świątyni, jaką jest moje ciało, to dlaczego ja nie mam prawa wejść do kościoła i wykrzyczeć swoich postulatów? – słyszę.
Jednocześnie Ania stanowczo sprzeciwia się narracji, według której protesty kobiet są agresywne i wulgarne.
– To pokojowe demonstracje, na których – owszem – wykrzykujemy mocne postulaty, ale też śpiewamy i tańczymy. Co innego nasi przeciwnicy. Gdy spokojnie przechodziliśmy obok lublińskiej archikatedry, obrońcy kościołów i rzekomo życia czekali na starcie. W jednej dłoni trzymali różańce i krzyże, a drugą ręką pokazywali nam środkowe palce, wyzywając nas od szmat. I to jest prawdziwy obraz polskiego katolicyzmu.
Czy uratuje nas ekofeminizm?
Dla Marty, która od 17. roku życia działa na rzecz klimatu i środowiska w Greenpeace Polska, sytuacja kobiet w Polsce jest analogiczna do tego, w jaki sposób traktuje się planetę. W obu przypadkach mamy bowiem do czynienia z opresją patriarchatu, który od Ziemi wymaga, by ta dawała ludziom nieograniczone zasoby.
– Z kolei od kobiet żąda się rodzenia dzieci, dawania przyjemności, wykonywania nieodpłatnej pracy domowej i opiekuńczej. Przy czym nikt nie dba o to, by naturze zapewnić regenerację, a Polkom możliwość samodzielnego decydowania i zdrowie reprodukcyjne, którego częścią jest przecież dostęp do antykoncepcji, aborcji czy edukacji seksualnej – wskazuje moja rozmówczyni, dziś studentka socjologii.
– Nie wyobrażam sobie, aby walczyć o klimat i jednocześnie trzymać się z dala od feministycznych postulatów. Mimo że działania z Greenpeace zaczęłam dawno temu od protestu przeciwko budowie kopalni w Gubinie, skąd pochodzę, kultury ulicznych manifestacji uczyłam się dopiero w trakcie Czarnego Protestu w 2016 roku – wspomina.
Od tamtej pory Marta sprzeciwia się niesprawiedliwościom wynikającym z decyzji rządzących.
– Mam dość hipokryzji i nielogiczności działań tej władzy, która każdym swoim kolejnym ruchem wyklucza wszystko, co mówiła wcześniej. Teraz jest tak samo. Prawica i sędziowie powołują się na ochronę życia, jednocześnie wystawiając zdrowie i życie kobiet na ogromne ryzyko.
czytaj także
Marta przypomina, że decyzję o zaostrzeniu prawa aborcyjnego podejmuje się w trakcie nakładających się na siebie kryzysów: zdrowotnego i klimatycznego.
– Musimy wychodzić na ulicę w czasie pandemii oraz rodzić dzieci, od których państwo odwraca się plecami w momencie przyjścia na świat. W dodatku rząd wciąż unika podjęcia odważnej i potrzebnej decyzji o odejściu od paliw kopalnych, skazując te dzieci, które przyjdą na świat, na katastrofę ekologiczną i klimatyczną. Najwyraźniej tu wartość życia nie ma żadnego znaczenia.
– Jak chciałabyś temu zaradzić? – dopytuję.
– Bardzo inspiruje mnie Nowa Zelandia i jej premierka, która nie tylko radzi sobie z koronawirusem, ale postuluje bardzo odważne rozwiązania, np. odejście od PKB jako wskaźnika rozwoju. Jacinda Ardern skupia się na zapewnianiu mieszkankom i mieszkańcom Nowej Zelandii dostępu do dobrej jakości opieki medycznej i edukacji. Mówi o konieczności dbania o przyrodę, zdrowie psychiczne, równość płci i niwelowania nierówności społecznych. Tak właśnie dba się o życie ludzi. O takiej Polsce marzę. Progresywne strategie są jednak obce polskim elitom politycznym i stanowią trudną do przeskoczenia przepaść pomiędzy pokoleniami.
Słyszę od niej, że to, co wydarzyło się po 1989 roku, czyli zachłyśniecie się wolnością rozumianą w kategoriach gospodarczych, doprowadziło do traktowania wolnego rynku i PKB jako świętości i obsesyjnego wręcz dążenia do wzrostu gospodarczego. Wprowadziło to polskie społeczeństwo w stan permanentnego przymykania oczu na trwające kryzysy – społeczny, zdrowotny czy środowiskowy. No, może poza krachem na giełdach – to stale martwi najbardziej.
– Wśród wielu rządzących panuje sztywne, krótkowzroczne myślenie, na które naprawdę trudno odpowiedzieć inaczej niż „OK, boomer”. Jak mamy więc dyskutować o zatrzymaniu zmian klimatu, równouprawnieniu płci czy prekariacie z kimś, kto nie próbuje nawet wyjść poza ramy uprzywilejowującego go neoliberalizmu i jest święcie przekonany, że wszystko możemy kontrolować siłą ludzkiego postępu, technologii i pieniędzy? Jak przekonać do dialogu kogoś, kto uważa, że ci, którzy sobie nie radzą, prawdopodobnie zasłużyli na swój los, bo niewystarczająco ciężko pracują i za późno wstają z łóżka? – pyta z nieskrywaną irytacją w głosie.
czytaj także
Narzeka też na ograniczenia w politycznej wyobraźni. Dziś, jej zdaniem, widzi się tylko dwa scenariusze. Pierwszy to radykalna wersja teraźniejszości, czyli katolicki szariat wepchnięty w rozpędzoną machinę kapitalizmu, w którym dalej dojeżdża się planetę i zostawia w tyle nieuprzywilejowane grupy ludzi. Drugi to powrót do autorytarnego reżimu sprzed 1989 roku. Tymczasem do wyboru jest więcej opcji niż tylko te dwie skrajności.
– Musimy wyobrazić sobie, że możliwa jest demokratyczna, sprawiedliwa, równościowa i zielona Polska. W takim kraju ja i moi rówieśnicy chcielibyśmy żyć – mówi Marta.
Grzeczne już byłyśmy
– Wiele osób z mojego otoczenia głosowało na partię rządzącą. Dlaczego? Bo wprowadzili 500+. Ale nikt nie był w stanie mi powiedzieć, skąd rząd bierze na to pieniądze – opowiada 18-letnia Wiola, uczennica liceum i działaczka społeczna z Bielska Podlaskiego.
– Zgadzam się ze wsparciem socjalnym, ale czy ono faktycznie powinno być jedynym kryterium w głosowaniu na partię rządzącą? Przeciętny wyborca zwykle zasłania się tym, że PiS wspiera polskie rodziny. Ale nie bierze pod uwagę krzywd, na jakie skazuje nas ten rząd. Nie widzi, ile osób dyskryminuje ze względu na to, kim są. Ta niewiedza może w końcu kosztować nas wszystkich utratę praw do decydowania o swoim życiu. Dlatego starsze pokolenia powinny spojrzeć w przyszłość – na los młodych ludzi. Polska jest naszym wspólnym domem, a za kilka lat to właśnie nasze, ponoć „niedoedukowane” młode społeczeństwo będzie musiało tu jakoś funkcjonować – dodaje.
Moja rozmówczyni w politykę angażuje się od kilku lat po to, by walczyć z nierównościami społecznymi. I nieraz już słyszała, że młoda dziewczyna nie powinna pchać się do świata zarezerwowanego dla dorosłych mężczyzn. Ale nie wzięła sobie tych złotych rad do serca.
– Nie wierzę, że mamy 2020 rok, a to się dalej dzieje. Nadal wartościujemy ludzi ze względu na płeć. Wciąż odmawiamy kobietom kompetencji, a nawet tak podstawowych rzeczy jak prawo do decyzji o swoim ciele – oburza się.
Udział w protestach przeciwko wyrokowi TK był więc dla niej oczywistością. W swoim mieście demonstrowała po raz pierwszy, tak jak pozostali mieszkańcy i mieszkanki Bielska. Najpierw wzięła udział w manifestacji zniczowej pod biurem posła Zjednoczonej Prawicy, gdzie obok zapalonych świec bielszczanki i bielszczanie zostawili transparenty oraz wieszaki. Szybko jednak okazało się, że to za mało. Energia i gniew buzujące w ludziach potrzebowały więcej ujścia, które przekuto w miejskie spacery.
– To przerosło nasze oczekiwania, przyszło około tysiąca osób i wtedy zdałam sobie sprawę, jak bardzo tym ludziom brakowało manifestowania i poczucia sprawczości. Zwykle, gdy chcieli protestować, musieli jechać daleko do większego miasta. Teraz zrobili to u siebie i w dodatku bardziej się zintegrowali – cieszy się Wiola, wierząc, że to pierwsze, ale nie ostatnie tego typu wydarzenie w jej mieście.
– Mam nadzieję, że ludzie nie będą się już bali mówić głośno, co czują i czego chcą. Kobiety to przecież niejedyna grupa, którą rząd tak otwarcie dyskryminuje. Wyrok TK okazał się punktem kulminacyjnym w spektaklu nienawiści i dzielenia społeczeństwa, który reżyserował PiS. Partia, która wcześniej odarła z godności i człowieczeństwa osoby z niepełnosprawnościami czy LGBT+.
czytaj także
– Czy w takim razie wulgaryzmy padające pod adresem władzy są w pełni uzasadnione?
– To nie czas i miejsce na ocenianie tego, czy „wypierdalaj” jest zbyt mocnym słowem, czy nie. Taką narrację wypracowały tłumy na ulicach. Czas na pokojowe hasła już był, więc tego typu słowa zupełnie mnie nie dziwią. Tego rządu nie wybrali młodzi ludzie, ale to oni będą mierzyć się z konsekwencjami jego decyzji. Ile jeszcze osób musi popełnić samobójstwa, aby część naszego kraju zrozumiała, w jak bestialski sposób traktuje się tu osoby. Ktoś powie, że tak działa demokracja. I ja się z tym zgadzam, Ale nadal mam prawo reagować, gdy ktoś odbiera mi wolność, i nie muszę się przy tym cenzurować.
Nic o nas nie wiecie
Małgosia z Białegostoku twierdzi, że politycy nie mają pojęcia o młodym pokoleniu. Tymczasem obecni licealiści czy studenci są – jej zdaniem – wyjątkowo świadomymi, jak na swój wiek, uczestnikami życia publicznego.
– Zostaliśmy wychowani w społeczeństwie informacyjnym, gdzie poszukiwanie wiedzy na własną rękę stało się normą, a chodzenie na protesty codziennością. Nasze pokolenie ma ogromne poczucie obywatelskiego obowiązku, co powinno starsze generacje napawać nadzieją, a polityków skłaniać do współpracy – mówi moja rozmówczyni.
– Nie ma też co się oszukiwać, poglądy młodego pokolenia są zdecydowanie bardziej radykalne niż te wyznawane przez naszych rodziców. To radykalizm, rzecz jasna, rozpięty na dwóch politycznych biegunach, do którego nie trafia niekonsekwentna dla każdej ze stron retoryka PiS-u. W opozycji wcale jednak nie jest lepiej. Koalicja Obywatelska irytuje nas przede wszystkim swoją nijakością, a także nieudolnymi próbami udawania liberalnej obyczajowo partii – słyszę.
W jej opinii polaryzacja pomiędzy starszym pokoleniem a młodymi jest wyjątkowo silna. Widać to szczególnie w statystykach dotyczących religijności. Szybko postępującą laicyzację młodych Polek i Polaków od lat potwierdzają liczne badania, m.in. te, które w 2018 roku przeprowadzili eksperci z Pew Research Center. Z raportu dowiadujemy się na przykład, że odsetek osób pomiędzy 18. a 39 rokiem życia uznających wiarę katolicką za ważny element w życiu jest o 24 punkty procentowe niższy (w sumie 16 proc.) niż u ludzi powyżej czterdziestki (40 proc.).
– Tego zdają się nie dostrzegać największe polskie partie. Nie widzą też, że dla większości młodych ludzi takie standardy światowe jak równouprawnienie płci, zdrowie reprodukcyjne czy rozdział Kościoła od państwa są oczywiste i o wiele bliższe od tego, co prezentuje polska polityka.
Gosia uczy się w ostatniej klasie liceum, działa w Młodzieżowym Strajku Klimatycznym, a także angażuje się w protesty na rzecz kobiet i mniejszości seksualnych. Od dziecka nie mogła usiedzieć w miejscu i zawsze udzielała się społecznie, jeśli nie w szkolnym samorządzie, to w wolontariacie. W liceum zaczęła robić to bardziej na poważnie.
– Moje świadome życie polityczne zaczęło rozwijać się w momencie, gdy władzę objął PiS. Od kilku lat widzę więc, że wszystko, co dzieje się w Polsce, jest dalekie od europejskich standardów, zdrowego rozsądku, empatii i równościowych idei. Chyba już przyzwyczaiłam się do złych wiadomości i na inne nie liczę. Dlatego ani trochę nie zaskoczyła mnie decyzja o zaostrzeniu prawa aborcyjnego. Po prostu kolejny raz poczułam się zażenowana tym, jak działa moje państwo i w jak wielkiej pogardzie mają mnie rządzący.
Wyjście na ulicę i danie upustu swojej złości, frustracji i gniewu było dla niej próbą odzyskania podmiotowości i głosu, których – jak przekonuje – ona i jej rówieśniczki nie pozwolą sobie już odebrać.
Ale przede wszystkim chce być panią swojego ciała.
– To dla mnie bardzo ważne. Pochodzę z wierzącej rodziny i bardzo długo czułam się skrzywdzona przez Kościół, w którym wpajano mi, że kobieta powinna zachowywać czystość, a więc tłamszono moją seksualność i decyzyjność. Takie komunikaty słyszałam już jako 12-letnia dziewczynka, co bez wątpienia odbiło się na mojej psychice – wyjaśnia.
– Nie umiem sobie jednak wyobrazić, że obecne protesty wprowadzą jakąś radykalną zmianę społeczną i na dobre rozprawią się ze spuścizną patriarchatu. Ale wierzę, że zwiększą obywatelskość naszego społeczeństwa.
Na ulice po raz pierwszy w życiu wyszli nie tylko bardzo młodzi, ale też wielu starszych ludzi, którzy byli dziećmi za czasów „Solidarności”. Zdaniem Małgosi to wartość, której niezależnie od tego, jak potoczy się sprawa aborcji, nikt nam nie zabierze.
Druga Irlandia
Michalinie marzy się wyjazd za granicę. Na razie studiuje bezpieczeństwo wewnętrzne, mieszka w Garwolinie, jednym z wielu bastionów PiS-u, dokąd również dotarł wiatr rewolucji i ośmielił lokalną społeczność do wystawienia rządzącym czerwonej kartki.
– Protesty same w sobie były raczej spokojne, ale odważne, bo w takim miejscu jak Garwolin nikt się raczej nie wychyla. I nie dość, że hasłem głównym była aborcja, to jeszcze dymisja PiS-u – opowiada.
Michalina przyznaje, że cztery lata temu nie do końca rozumiała, na czym polegały protesty kobiet i dlaczego kwestia aborcji to temat polityczny. Dopiero studia uświadomiły jej, że w zapadających na górze decyzjach dotyczących zdrowia reprodukcyjnego wcale nie chodzi o ochronę życia, lecz utrzymanie patriarchalnego porządku.
– Wydawało mi się, że najlepszym wyjściem byłoby utrzymanie kompromisu sprzed ogłoszenia wyroku TK. Ale teraz wiem, że jeśli cofniemy się do tego, co było, stracimy szansę na przyspieszenie zmian. Rząd natomiast będzie wiedział, że może z nami zrobić, co tylko chce – mówi Michalina.
czytaj także
Gdy pytam o to, czy cokolwiek z politycznej agendy PiS-u jest dla niej przekonujące, bez zastanowienia odpowiada, że ostatnie pięć lat to ciągłe przeciąganie struny, testowanie cierpliwości społeczeństwa, które Jarosławowi Kaczyńskiemu powinno wreszcie powiedzieć: „basta”.
– Dziwi mnie, że w kraju, który leży w sercu Europy i uważa się za demokratyczny, majstrowanie przy prawach człowieka uchodzi rządzącym na sucho. Wkurza mnie przelewanie pieniędzy podatników do Torunia albo na TVP. Nie znam nikogo o zdrowych zmysłach, kto oglądałby ten propagandowy ściek. I nie chcę, żeby ktokolwiek musiał.
Wolałaby, żeby te pieniądze poszły na lekcje edukacji seksualnej, program darmowej antykoncepcji albo opiekę ginekologiczną.
Co musiałoby się wydarzyć, by została w kraju? Moja rozmówczyni nie bawi się w półśrodki – żąda zmiany rządu, a także otwartej Polski, w której nie ma miejsca na homofobię, rasizm i seksizm.
– Dokąd w takim razie wyjedziesz?
Wybór Michaliny pada na Irlandię – kraj, w którym dwa lata temu kobietom udało się wywalczyć legalizację aborcji, który zlaicyzował się dzięki powszechnemu oburzeniu na pedofilię w Kościele.
Dziś zwolennicy liberalizacji prawa modlą się, choć raczej nie w kościołach, by Polska mogłaby pójść w jej ślady.
*
Materiał powstał dzięki wsparciu Fundacji im. Róży Luksemburg.