Kraj

„Nie mogę uwierzyć, w jak pojebanie antyaborcyjnym kraju żyjemy”

Kolejne USG pokazywały, że moja ciąża przestała się rozwijać. Tylko jedno świadczyło o tym, że w ogóle w niej byłam: rozpaczliwie tłukące serce mikroskopijnego, nieforemnego płodu. Teraz nie było nawet słychać, jak bije. „Ciąża obumarła” – poinformował mnie i mojego męża lekarz. Długo się z tego oboje wygrzebywaliśmy.

Ogłoszenie wyroku Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji z powodu ciężkiej i nieodwracalnej wady płodu oglądałam znad pokaźnego brzucha. To moja druga ciąża. Gdyby orzeczenie TK obowiązywało wcześniej, być może musiałabym donosić (a właściwie chyba nosić nie wiadomo jak długo?) tę pierwszą, obumarłą w dziewiątym tygodniu. Antyaborcyjna histeria w naszym kraju już wtedy spowodowała, że moje piekło trwało cztery dni zamiast kilku godzin.

Mam to szczęście, że nie planowałam i nie miałam aborcji. Nigdy nie musiałam się nawet zastanawiać nad usunięciem ciąży. O antykoncepcji wiedziałam sporo na długo przed rozpoczęciem współżycia. Kiedy już zaczęłam ją stosować, nigdy mnie nie zawiodła. Dwa lata temu zaszłam w ciążę, bo tego chciałam. Tak na logikę, przepisy dotyczące legalności aborcji w ogóle nie powinny mnie dotyczyć. Nic z tego.

Kolejne USG pokazywały, że ciąża w dziewiątym tygodniu przestała się rozwijać. Tylko jedno świadczyło o tym, że w ogóle w niej byłam: rozpaczliwie tłukące serce mikroskopijnego, nieforemnego płodu. Teraz nie było nawet słychać, jak bije. „Ciąża obumarła” – poinformował mnie lekarz.

Mój mąż i ja byliśmy zdruzgotani. Żeby się zupełnie nie posypać, wrzuciliśmy tryb zadaniowy. Pojechaliśmy do innego lekarza. Powiedział nam dokładnie to samo. „Co teraz?” – zapytaliśmy. „Teraz musi pani jechać do szpitala” – rzucił niechętnie, jakby tłumaczył nam rzeczy oczywiste dla wszystkich. „I co tam się wydarzy?” – drążyłam. „No, będzie zabieg łyżeczkowania”.

Ordo Iuris weszło w nasze życie

Siłami natury

Jakby nie można było powiedzieć wprost: zarodek obumarł, ale nie został samoczynnie wydalony z macicy, więc trzeba go będzie usunąć. Tego ostatniego słowa nie użył nikt (bo wiadomo, jak to się kojarzy, prawda?), a przecież do tego de facto sprowadza się ten zabieg. Zamiast tego obaj lekarze rzucili fachowym terminem „poronienie chybione”. Powiedzieli, że wszystkiego dowiem się w szpitalu.

W domu nie miałam nawet siły zajrzeć do internetu, ale zrobił to mój mąż. Dowiedzieliśmy się, że stosuje się dwie metody usunięcia obumarłego zarodka: farmakologiczną i łyżeczkowanie.

Kiedy kilka dni później bucowaty doktor przyjmował mnie na oddział ginekologii znanego i cieszącego się dobrą opinią warszawskiego szpitala, zapytałam tylko, ile to potrwa. Musiałam przecież powiedzieć coś szefowi, żeby wiedział, na jak długo szukać dla mnie zastępstwa. „Nie wiem” – odparł cham w kitlu, ewidentnie przedrzeźniając mój zmęczony po kilku słabo przespanych nocach głos. „Jeśli wszystko pójdzie dobrze, za sześć godzin będzie pani w domu”.

Doskonale wiedział, że to nieprawda. Mogłoby to trwać sześć godzin, gdyby rzeczywiście sprowadzało się do łyżeczkowania. Ale przecież takie grzebanie instrumentem chirurgicznym w kobiecie za bardzo przypomina… no, sami wiecie co. Dlatego u nas robi się to zupełnie inaczej. „Chcemy ograniczyć swój udział do minimum. Dobrze, żeby to się stało siłami natury” – wyjaśniła lekarka, która podała mi pierwszą dawkę leków. Nie powiedziała jakich. „Wywołują skurcze macicy” – wyjaśniła dopiero dopytywana przeze mnie. Na niezłym wspomaganiu ta natura, pomyślałam.

Do tej pory przeraża mnie konsekwencja, z jaką każdy przedstawiał mi tylko połowę potrzebnych informacji. No bo po co te skurcze? Żeby wypchnąć z ciała obumarły zarodek, ale tego też nikt mi nie powiedział wprost. No bo sami wiecie, jak mogłabym to sobie skojarzyć.

Nie jesteś sama. Aborcja w czasach pandemii

Widzimy się za rok na porodówce

Teoretycznie mogłabym się wykłócać z lekarzami i wymuszać na nich, żeby podali mi szczegóły, ale nie miałam na to siły. Od tego jest internet, żeby sobie w takich sytuacjach radzić. Poza tym to nie brak informacji był najgorszy.

Po pierwszej dawce leków nie wydarzyło się nic. Kiedy dostałam drugą i czekałam na obiecane skurcze, do mojej sali przyszła szpitalna psycholożka. Zapytała mnie i dziewczynę z łóżka obok, jak się czujemy. Żadna z nas nie była w nastroju do zwierzeń, więc odpowiedziałyśmy jakimiś ogólnikami. „To się przytrafia co trzeciej kobiecie” – oznajmiła psycholożka. „Głowa do góry, widzimy się za rok na porodówce”.

Jak łatwo się domyślić, równo rok później przypomniałam sobie te słowa, gdy któryś miesiąc z rzędu bezskutecznie próbowałam zajść w ciążę.

Wyrok TK ws. aborcji to krok w jedynym słusznym kierunku

Zresztą nikt w tej renomowanej placówce nie przejął się faktem, że ja naprawdę chciałam mieć dziecko i może dlatego należałoby obchodzić się z moją psychiką nieco delikatniej. Kiedy po trzeciej dawce leków zaczęły się skurcze, pomyślałam, że tak pewnie czuje się kobieta w czasie porodu. Chciało mi się wyć. Ból był nie do zniesienia, ale że uznano go za efekt pożądanego działania „sił natury”, nie zaproponowano mi prawdziwego znieczulenia. Miał mi wystarczyć… paracetamol. Ketonal podano mi dopiero wtedy, gdy dostałam drgawek, a mój mąż po roku zwycięskiej walki z nałogiem poszedł zapalić.

Po czterech dniach wezwano mnie na zabieg łyżeczkowania. Wykonuje się go zresztą w większości przypadków. Nawet jeśli pacjentka sama go sobie nie życzy i rzeczywiście udaje jej się poronić pod wpływem leków, często się zdarza, że po kilku dniach wraca do szpitala, bo w macicy zostały niewydalone resztki. Nie powiedział mi tego żaden lekarz. Tę wiedzę zawdzięczam… salowej. „Jak zaproponują pani zabieg, niech się pani zgodzi. Pewnie i tak nie będzie innego wyjścia, a po co się tyle mordować” – radziła konspiracyjnym szeptem. Fora internetowe potwierdziły jej wersję.

Zgodę na łyżeczkowanie podpisywałam trzy razy. Pierwszy raz w czasie przyjęcia do szpitala, kiedy bucowaty lekarz bez słowa podsunął mi dokument. Drugi raz nazajutrz, kiedy do mojej sali wmaszerowało uroczyście czterech czy pięciu ludzi w kitlach i wręczyło mi dokładnie ten sam druk. Trzeci raz, kiedy leżałam na fotelu przed samym zabiegiem. Najwyraźniej dopiero zgoda wyrażona w trzech egzemplarzach jest dla szpitala wystarczającą „dupokrytką”.

Bo taki charakter miały wszystkie podejmowane wobec mnie działania. Przecież lekarze mogliby odpuścić sobie faszerowanie mnie prochami i po prostu wykonać zabieg łyżeczkowania. Tak jest choćby w Szwecji, jak zdradził mi pracujący tam polski lekarz, czy w Irlandii, o czym Emily Pine pisze w swojej słynnej książce O tym się nie mówi.

Pacjentka zostaje przyjęta do szpitala, trafia na fotel i rzeczywiście wraca do domu tego samego dnia. Dlaczego ja musiałam spędzić cztery doby na czczo (jakby ktoś pytał, organizm karmiony przez kroplówkę może i jest odżywiony, ale człowiek zupełnie nie czuje się, jakby jadł), skręcając się z bólu i myśląc o tym, że końcówka mojej ciąży miała wyglądać zupełnie inaczej?

Żeby nikt nie mógł zarzucić lekarzom, że dokonali aborcji.

Z przebiegu mojego pobytu w szpitalu miało jasno wynikać, że dano działać „naturze”, a łyżka poszła w ruch dopiero wtedy, kiedy wszystko inne zawiodło. „Nie mogę uwierzyć w to, w jak pojebanie antyaborcyjnym kraju żyjemy” – jako pierwszy powiedział to na głos mój mąż.

Jesteśmy w tym wszyscy

Nie będę pisać o tym, dlaczego wyrok TK jest przejawem sadyzmu i pogardy wobec kobiet, bo to napisało już wielu. Chcę po prostu pokazać, że na długo, zanim ten wyrok zapadł, polska paranoja wokół tematu aborcji miała wpływ nie tylko na tych, którzy rzeczywiście aborcję rozważali, i nie tylko na kobiety.

Zgotowaliście kobietom piekło. Ono do was wróci. Szybciej, niż się spodziewacie

Zmuszała lekarzy do idiotycznego wypowiadania się półsłówkami, jakby byli bohaterami Harry’ego Pottera rozmawiającymi o Voldemorcie. To przez nią złamano wobec mnie przysięgę Hipokratesa, a przynajmniej zasadę „Po pierwsze nie szkodzić”. Rykoszetem oberwał mój mąż, który mógł na to tylko bezradnie patrzeć. Długo się z tego wygrzebywaliśmy. A przecież w naszej sprawie nie chodziło nawet o aborcję.

Teraz będzie jeszcze gorzej. Badania prenatalne służą ustaleniu prawdopodobieństwa wad genetycznych u płodu, a więc pewnie nie będą przeprowadzane. Czy lekarz, który zauważy coś podejrzanego na USG, powie o tym pacjentce? Czy kobiety, które przeżyły to co ja, będą przesłuchiwane?

Wyrok TK odbije się na życiu tysięcy ludzi, przede wszystkim tych, którzy będą zmuszeni patrzeć na agonię swoich dzieci. Pośrednio dotknie jednak wszystkich.

Kobiety, które będą się bały zachodzić w ciążę. Jak to się ma do rzekomych starań prawicy o większą dzietność?

Kobiety w ciąży, które dostaną od lekarzy jeszcze mniej konkretne informacje niż ja dwa lata temu i aż do rozwiązania będą się stresowały, czy wszystko w porządku.

Kobiety, które zostaną same z ciężko upośledzonymi dziećmi.

Mężczyzn, którzy będą bezradni wobec cierpień dziecka, traumy własnej i partnerki.

Dzieci i bliskich takich par.

Lekarzy, którzy będą chcieli pomóc pacjentkom, ale nie zrobią nic, bo całkiem słusznie będą bali się konsekwencji karnych.

A przede wszystkim ten wyrok odbije się na najbiedniejszych, których nie stać na wyjazd do krajów, gdzie aborcja jest legalna. Nie stać ich również na wychowywanie dzieci z ciężkimi wadami genetycznymi, bo przecież pomoc zapamiętale prorodzinnego państwa dla takich rodziców nadal jest śmiechu warta.

W chwili gdy piszę te słowa, przed siedzibą PiS na Nowogrodzkiej protestuje mój mąż. Ma na twarzy maseczkę i trzyma dystans. Ja zostałam w domu, nie tylko z powodu koronawirusa. Spieprzanie przed policją w moim stanie raczej odpada.

Cieszę się, że to już ósmy miesiąc i zostało mi niewiele badań do zrobienia. I choć sama myślę o swojej drugiej ciąży z radością i wzruszeniem, szkoda mi wszystkich kobiet, które dwie kreski na teście ciążowym zobaczyły dzisiaj.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Karolina Wasielewska
Karolina Wasielewska
Autorka książki „Cyfrodziewczyny”
Autorka tech-feministycznego bloga Girls Gone Tech.pl i reportażu o pionierkach polskiej informatyki „Cyfrodziewczyny”, który ukazał się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.
Zamknij