Kraj

Od kultu „wyklętych” do przemocy

Incydent z KOD i ONR nie był wypadkiem, ale konsekwencją polityki pamięci obecnego obozu.

W niedzielę w Gdańsku odbył się państwowy pogrzeb Danuty Siedzikówny „Inki” i Feliksa Selmanowicza „Zagończyka”, żołnierzy antykomunistycznego podziemia, zamordowanych przez stalinowski aparat represji. Pogrzeb zakłócił gorszący skandal: goszczącą na uroczystości delegację KOD usunąć siłowo próbowali działacze ONR. Jeden z liderów pomorskiego KOD miał zostać lekko poturbowany. Policja była bierna. Skarżącym się na zachowania oenerowców przedstawicielom KOD poradziła, by opuścili uroczystość.

Różnie można oceniać Mateusza Kijowskiego i KOD, różne można oceniać ich decyzję o udziale w tych akurat uroczystościach i nie dziwią obiekcje, czy w obecnych warunkach próba symbolicznego „odbijania” wyklętych prawicy ma w ogóle sens. Nie ma jednak wątpliwości, że nie może być zgody na to, by to ONR – organizacja odwołująca się afirmatywnie do dziedzictwa przedwojennej organizacji o charakterze antysemickim i antydemokratycznym – miała prawa do decydowania przemocą o tym, kto ma, a kto nie ma prawa do obecności w przestrzeni publicznej. Kto ma, a kto nie ma prawa brać udział w mających jednoczyć całą wspólnotę państwowych uroczystościach. Nie ma żadnych wiarygodnych relacji potwierdzających, by KOD zakłócał uroczystości, by – jak spinują sprawę media prawicy – „prowokował”. Chyba, że za „prowokację” uznamy samą obecność drażniących skrajną prawicę symboli.

Przy zupełnej bierności policji i cichym poparciu cywilizowanej prawicy przekroczona została wczoraj w Polsce bardzo ważna granica.

Skandal na takiej uroczystości nie jest moim zdaniem czystym przypadkiem. Jest symptomem polityki historycznej, jakiej wyrazem była niedzielna ceremonia. Polityki coraz bardziej agresywnie realizowanej przez rządzący obóz i zostawiającej coraz mniej miejsca na inną historyczną wrażliwość i inne nurty społecznej pamięci w Polsce.

Wyklęci – wynaleziona tradycja

„Inka” i „Zagończyk” byli ofiarami stalinowskiego aparatu represji. Państwo polskie powinno umieć uszanować ich tragiczną śmierć. Biografie, takie jak ich, powinny być przy tym punktem wyjścia do rozmowy o tragizmie polskich losów (indywidualnych i zbiorowych) w powojniu. O jednostkach wrzuconych w pojałtańską geopolitykę, wojnę domową, walkę skazaną na klęskę, uruchomione przez PRL społeczne siły, energie i przemiany.

Uprawiany przez obecne władze oficjalny kult „wyklętych” uniemożliwia taką dyskusję. W jej miejsce proponuje silnie upolitycznioną narrację, poświęconą nie „pamięci”, a celom bieżącej polityki z roku 2016. Ta narracja jest w jakimś sensie zdradą „Inki”, prawdziwy tragizm jej losu i innych, podobnych do niej, ginie przytłoczony bieżącą polityką. Pracę tej raczej zapominającej, niż upamiętniającej opowieści, widać było w przemówieniu premier Szydło w trakcie pogrzebu.

Polska premier powiedziała:

„«Inko» i «Zagończyku», jesteśmy waszymi dłużnikami, bo dzięki wam żyjemy dzisiaj w wolnej Polsce, dzięki waszym ideałom jesteśmy Polakami i naszym obowiązkiem jest strzec tych ideałów.

Można by bronić słów szefowej rządu, tłumacząc, iż mamy tu do czynienia z pewnym grzecznościowym dyskursem, typowym dla mów pogrzebowych, czy laudacji ku czci laureatów prestiżowych nagród. Problem z tym, że teza, iż to „wyklętym” zawdzięczamy wolną Polskę jest przez obecny obóz władzy powtarzana nie tylko w trybie laudacyjnym, ale całkiem na poważnie: stanowi jeden z kamieni węgielnych obecnej polityki historycznej.

Teza ta nie daje się obronić. W najlepszym wypadku jest mocno naciągana i życzeniowa, w najgorszym to prostu bzdura. Dramat „wyklętych” polegał też na tym, że ich walka szybko została zapomniana w nowej rzeczywistości. „Wyklęci” i ich mit odgrywali rolę marginalną, bliską żadnej, w historii oporu wobec PRL, czy to inteligenckiego, czy robotniczego. Trudno szukać konterfektów „Łupaszki”, „Burego”, czy „Roja”, niesionych przez robotników poznańskiego czerwca, czy na bramie stoczni w Gdańsku w 1980 roku. Jeśli już, to pamięć losu antykomunistycznego podziemia stanowiła przestrogę dla pamiętających osobiście stalinizm działaczy opozycji przedsierpniowej, negatywny punkt odniesienia dla ich taktyk oporu wobec reżimu.

Losy „wyklętych” pozostawały długo zapominane, nie ma też świadectwa, by przetrwały w społecznie przekazywanej, oddolnej pamięci, opozycyjnej wobec polityk historycznych PRL. Ich temat wraca wraz z głośną książką Jerzego Ślaskiego z końcówki lat 80. O pamięć „wyklętych” środowiska prawicowe, głównie związane z ówczesną Ligą Republikańską, zaczęły się upominać dopiero w latach 90., wtedy jeszcze bez wielkiego społecznego odzewu. W ciągu dwóch dekad prawicy udało się zmienić mit wyklętych w jeden z filarów współczesnej polskiej tożsamości, a na pewno w filar tej prawicowej. Jest to na swój sposób fascynujące. W narastającym kulcie wyklętych widać, co miał na myśli Eric Hobsbawm, gdy pisał o „tradycjach wynalezionych”.

Jak łatwo, przy braku jakiegokolwiek wcześniejszego społecznego zakorzenienia, jest mitotwórczą tradycję sfabrykować, jeśli ma się dość środków i determinacji.

Historia na głowie

No dobrze, ale czy są tradycje nie wynalezione? Czy każda wspólnota nie potrzebuje spajających ją mitów? Kłopot z mitem „wyklętych” polega jednak na tym, że całkowicie wypacza on rozumienie przez Polaków ich najnowszej historii i służy jako pałka na przeciwników obecnego obozu władzy.

Zacznijmy od pierwszego problemu. Dzisiejsze państwo z liberalną demokracją, otwartymi granicami, wolnością słowa i innymi udogodnieniami zawdzięczamy nie antykomunistycznemu podziemiu z lat 40., ale geopolityce. Kluczowe było wyczerpanie się zasobów rozwoju gospodarki radzieckiej, kryzys legitymacji systemu, jaką w bloku wschodnim przynosiły takie ruchy, jak najpierw Praska Wiosna, a następnie Solidarność, wreszcie decyzja komunistycznych elit z Moskwy o konieczności radykalnej reformy systemu i tych z Warszawy o podzieleniu się władzom z opozycją. „Wyklęci” w bardzo niewielkim stopniu – jeśli w ogóle – są częścią tego równania.

To rozpoznanie ma znaczenie nie tylko czysto akademickie. Jest konieczne nie tylko dlatego, by Polacy i Polki zrozumieli źródła swojej obecnej sytuacji, ale także, by potrafili adekwatnie – jako wspólnota – reagować na wyzwania z przyszłości.

Nie da się bowiem podejmować adekwatnych decyzji o przyszłości, mając całkowicie zaburzoną ocenę tego, jakie historyczne procesy ukształtowały teraźniejszość.

Kult takich postaci jak „Inka” stawia na głowie nasze zrozumienie dziejów najnowszych także na bardziej prozaicznym poziomie. Zwracał na to niedawno uwagę w wywiadzie dla „Nowego Obywatela” bynajmniej nie związany z prawicą, pracujący w IPN profesor Jerzy Eisler: „Jeśli spytamy na ulicy stu ludzi, którzy w ogóle coś wiedzą, czytają, to podejrzewam, że więcej osób słyszało o «Ince» i «Łupaszce» niż np. o generałach Roweckim czy Komorowskim. A przecież to byli ich dowódcy. Autentyczne bohaterstwo wybranych postaci zostało w ciągu paru lat wykreowane tak, jak w popkulturze kreuje się idoli”.

Ceną za to, jest zaburzenie proporcji w postrzeganiu historii II wojny światowej i powojnia. Pogrzeb „Inki” i „Zagończyka” wyreżyserowany został przez państwo tak, jakby to były jedne z najważniejszych osób z polskiej historii, a ich śmierć to było wydarzenie o dziejowej wadze porównywalnej z wyborem Władysława Gomułki na szefa PZPR albo przynajmniej grudniem ’70. Tymczasem to zupełnie nie ta dziejowa kategoria wagowa. Przy całym szacunku i empatii, dla tragizmu tych biografii, „Inka” i „Zagończyk” to najwyżej przypisy w historii Polski XX wieku.

Patriotyzm pałkarski

Mit wyklętych ma jasny polityczny cel. Z jednej strony narracja o „wyklętych” jako ojcach „wolnej Polski” ma umniejszyć wagę opozycji demokratycznej z PRL, której elita w większości jest dziś w politycznym sporze z PiS. Z drugiej ma służyć delegitymizacji wszystkich tych, którzy sprzeciwiają się obecnej władzy i przedstawieniu ich jako „potomków UB”. Bo tylko „trzecie pokolenie UB” może kwestionować moralne i polityczne przywództwa tych, którzy dziś stoją na straży ofiary „wyklętych”.

W ten ton uderzało przemówienie prezydenta Andrzeja Dudy na pogrzebie. Powiedział w nim m.in.: „O ile w 1989 można było powiedzieć, że rządził ustrój tych samych zdrajców, którzy zamordowali «Inkę» i «Zagończyka», to przecież po 1989 teoretycznie nie”. „Teoretycznie nie”, bo w praktyce – jak dopowiedzą sobie wyborcy Dudy – rządził przecież ten sam postkomunistyczny, „lewacki”, „ubecki” układ, którego nieprzerwaną władzę po przełomie powstrzymał tylko PiS – najpierw na dwa lata w 2005 roku, a teraz ponownie w 2015.

Ten absurdalny i dodatkowo spóźniony totalny antykomunizm z mowy Dudy jest tyleż poznawczo kulawy, co politycznie użyteczny. W ukształtowanej przez niego scenie publicznej trudno zaistnieć czy to liberałom rządzącym przed 2015, czy lewicy – nawet nie postkomunistyczna nigdy nie spełni wyznaczanych przez niego standardów patriotycznego zaangażowania. Nie szkodzi, że Dzień Żołnierzy Wyklętych zawdzięczamy nie PiS, a zdominowanemu przez PO Sejmowi i prezydentowi Komorowskiemu.

W takiej sferze publicznej doskonale może czuć się za to skrajna prawica – przelicytowująca rząd w „antykomunizmie”. Niedzielny pogrzeb nie tylko miał kibolską oprawę, ale także brali w nim udział przedstawiciele sił skrajnie prawicowych, w tym ONR. Na niektórych zdjęciach widać prezydenta Dudę na tle flag tych organizacji. ONR bezkrytycznie odwołuje się do dziedzictwa siły, która w okresie przedwojennym była antysemicka, antydemokratyczna, zafascynowana totalitaryzmem w wydaniu niemieckim i radzieckim. Zwłaszcza prawicowy prezydent demokratycznego państwa nie powinien tolerować w swoim otoczeniu nikogo takiego. Duda nie miał problemu z takimi sojusznikami.

To Duda, Szydło, Macierewicz i inni przedstawiciele (jeszcze) cywilizowanej prawicy od lat legitymizują obecność skrajnej prawicy w przestrzeni publicznej.

Jak i dyskurs, w którym każdy, kto nie kupuje pewnej bardzo wąskiej wizji polskiej historii, jest mentalnym „potomkiem UB”, politycznym spadkobiercą stalinowskich katów, do których – wzorem „wyklętych” – najlepiej pewnie strzelać. Dlatego incydent z KOD i ONR nie był wypadkiem, ale konsekwencją polityki pamięci obecnego obozu. Jest smutnym paradoksem, że tragiczne biografie takich postaci jak „Inka” służą dziś nie tylko jako retoryczna pałka na bieżących politycznych oponentów, ale także coraz wyraźniej otwierają użycie pałki jak najbardziej realnej.

Historie „wyklętych” powinny służyć jako punkt wyjścia pokazujący, jak wspólnota ma unikać sytuacji wpędzających w spiralę bratobójczej przemocy. A dziś służy faktycznie jako zachęta do niej.

W przypadku strony rządowej raczej symbolicznej, niż realnej. Ale za cywilizowaną prawicą swoje dopowiada tu prawica, której cywilizowana polityka w żadnym wypadku nie powinna tolerować.

 

**Dziennik Opinii nr 242/2016 (1442)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij