Kraj

(Nie)zatrzymanie ukraińskich dziennikarzy, czyli granicyzacja w działaniu

Granica polsko-białoruska

Internalizację reguł granicyzacji mogliśmy obserwować już wcześniej, kiedy większość polskich redakcji poleciła dziennikarzom nie wchodzić do tzw. zony, czyli wyznaczonej niekonstytucyjnym rozporządzeniem strefy z zakazem przebywania wzdłuż granicy białoruskiej.

W ostatnim odcinku podcastu Blok wschodni, poświęconym protestom polskich rolników przeciwko importowi żywności z Ukrainy i blokadzie granicy, zaproponowaliśmy pojęcie granicyzacji, które skupia w sobie różne polityki i mechanizmy nadbudowane wokół postulatu szczelności granicy. W dniu premiery odcinka rzeczywistość dopisała do niego post scriptum, dzięki któremu możemy przekonać się, jak granicyzacja działa w praktyce.

Fakty i mity na temat protestów rolników

Otóż 27 lutego nagłówki ukraińskich mediów obiegła informacja, że podczas kręcenia materiału na temat handlu produkcją rolną między Polską, Białorusią i Rosją został w Polsce zatrzymany szef działu śledczego „Ukraińskiej Prawdy” Mychajło Tkacz. Z pierwszych relacji wynika, że wydarzyło się to przy granicy z Białorusią. Szybko okazało się, że do zatrzymania doszło w powiecie łukowskim.

Według relacji Tkacza wyglądało to następująco: Ukraińscy dziennikarze realizowali materiał o handlu rosyjskim zbożem przez polsko-białoruską granicę. Podczas zdjęć podjechał do nich patrol policji w cywilu i zaczął legitymować. Okazali stosowne dokumenty, wyjaśnili, kim są i co robią nieopodal torowiska. Policjanci zaczęli gdzieś dzwonić i wysyłać fotografie samych dziennikarzy oraz ich dokumentów. Po pewnym czasie zjawił się drugi samochód z policjantami. Wyjaśnienia okazały się niesatysfakcjonujące i zdecydowano, że policjanci przewiozą Ukraińców na posterunek w Łukowie.

Walka o rząd chłopskich dusz dopiero się rozpoczyna

Dwóch funkcjonariuszy usiadło więc na tylnej kanapie auta tak-jakby-zatrzymanych dziennikarzy i kazało im jechać za radiowozem kolegów. Siedząc na przednim siedzeniu, Tkacz skontaktował się telefonicznie ze swoją redakcją. Po przyjeździe na komendę dziennikarzom odebrano telefony, inne nośniki danych i kamery, a z budynku wyległo dziesięciu policjantów, którzy zaczęli przeprowadzać szczegółową kontrolę samochodu, wyrzucając z niego wszystkie rzeczy. Nie znali ukraińskiego, a dziennikarze polskiego. Podczas przeprowadzania wszystkich tych czynności nie został wezwany tłumacz przysięgły. Tymczasem Tkacz wraz z kolegą stał na parkingu przed przeszukiwanym autem przez dwie godziny. Nie pozwolono im usiąść. Nie pozwolono skontaktować się z prawnikiem. Żaden z funkcjonariuszy się nie wylegitymował.

Po dwóch godzinach dziennikarzy zaprowadzono do budynku komendy. Wciąż nie pozwolono na kontakt z adwokatem. Tam w obroty wzięli ich niezidentyfikowani funkcjonariusze polskiej służby specjalnej. Z informacji, jakie dotarły później, wiemy, że było to ABW. Ci oficerowie mówili po angielsku i zadawali pytania: skąd dziennikarze wiedzą o handlu z Rosją (sic!), kto jeszcze w Ukrainie wie, że zajmują się tym tematem i jak długo nad nim pracują, z kim o nim rozmawiali oraz – najzabawniejsze – czy o handlu z Rosją wiedzą przedstawiciele ukraińskiego rządu.

Funkcjonariusze zapytali również dziennikarzy, czy zamierzają powiedzieć komuś o zatrzymaniu. Po 40 minutach i konsultacjach z „górą” wypuszczono ich, oddając kamery, komputery i telefony. Ukraińcy stwierdzili, że ładowarki do sprzętu są uszkodzone, a na kartach pamięci brakuje niektórych ujęć. Cała akcja trwała około czterech godzin. Wsiedli do auta i odjechali w noc. Tyle wiemy z relacji Tkacza, którą zamieściła „Ukraińska Prawda” na swoim kanale na YouTubie zaraz po zwolnieniu współpracowników.

Co mówi polska strona? Reakcja służb zaczyna się od dezinformacyjnej gry, której intencją jest zaciemnienie zdarzenia poprzez podmiankę województw. Z zupełnie niewiadomych przyczyn na koncie podlaskiej policji w X pojawia się tweet: „UWAGA FAKE NEWS!!!! Podlascy policjanci nie zatrzymywali dziennikarza z Ukrainy. To fałszywa informacja”. Podobne oświadczenie publikuje rzecznik podlaskiej policji Tomasz Krupa. To tak, jakby napisał: „Nieprawdą jest, że znaleziono denata leżącego na podłodze”, bo denat leżał trochę na dywanie. Niby nie kłamie, ale nie mówi też prawdy. Przecież rzecz działa się w Łukowie, a Łuków leży w Lubelskiem, a nie Podlaskiem.

Gniew rolników może być (i bywa) zielony

Krupa z dużym prawdopodobieństwem wie o tym i mógł napisać, że zdarzenie miało miejsce w jurysdykcji innej komendy wojewódzkiej. Ale najwyraźniej jego zadaniem nie jest wyjaśnienie niczego, a jedynie zaciemnianie sytuacji. Tymczasem sytuacja nabiera rozpędu i z godziny na godzinę przeradza się w międzynarodowy skandal. Głos zabiera więc Andrzej Fijołek, rzecznik właściwego już komendanta wojewódzkiego z Lublina. „Policjanci zostali zaalarmowani przez zaniepokojonych mieszkańców Łukowa, którzy od dwóch dni widzieli w tym rejonie mężczyzn z dronami. W związku z tym, że to teren przygraniczny, a w pobliżu znajdują się linie kolejowe, na miejsce został wysłany patrol policji. Funkcjonariusze potwierdzili informacje przekazane przez mieszkańców. Jednak aby zweryfikować słowa dziennikarzy i potwierdzić ich tożsamość, zostali oni przewiezieni na komendę”.

W komentarzu dla „Gazety Wyborczej” Fijołek potwierdza, że podczas przesłuchania na komendzie byli obecni funkcjonariusze ABW, nie potwierdza zaś skasowania materiałów z kart pamięci. Dodaje: „Nie można mówić, że doszło w tym wypadku do zatrzymania, chodziło tylko o ustalenie tożsamości tych mężczyzn. I w tym celu zostali przewiezieni na komendę w Łukowie. Legitymacja prasowa nie jest żadnym dokumentem potwierdzającym czyjąś tożsamość, a zwłaszcza obcokrajowca”. Fijołek stara się w ten sposób przekonywać, że jedynym dokumentem, którym legitymowali się Ukraińcy, były legitymacje prasowe, że nie mieli przy sobie paszportów. Tutaj dochodzimy do kwintesencji tego, czym jest granicyzacja.

Monbiot: Populizm agrarny. Skrajna prawica przejmuje protesty rolników

Mechanizm granicyzacji został wypracowany w czasie kryzysu humanitarnego na granicy polsko-białoruskiej. Wtedy na masową skalę zaczęła go stosować kierowana przez pisowskich funkcjonariuszy władza. W skrócie granizyzacja oznacza całkowity prymat idei szczelności granicy, przedkładany nawet ponad obowiązujące prawo, przy jednoczesnym unieważnieniu rzeczywistości dziejącej się po drugiej stronie granicy.

W jaki sposób zamanifestował się ten mechanizm w sytuacji z ukraińskimi dziennikarzami? Po pierwsze, zostali zatrzymani i przewiezieni na komendę w Łukowie. Powiat łukowski znajduje się daleko do granicy, nieco na południe od Siedlec, to ponad 100 km od białoruskiego Brześcia. Mimo to z wypowiedzi rzecznika tamtejszej policji dowiadujemy się, że rzecz działa się na terenie przygranicznym. Jedną z zasad granicyzacji jest to, że nie zostało jasno określone, gdzie zaczyna się, a gdzie kończy obszar przygraniczny, w którym obowiązuje zawieszenie standardowych procedur państwa prawa. W tym przypadku teren przygraniczny znajdował się jakieś sto sześć kilometrów od granicy. W imię jej szczelności obowiązywanie prawa może zostać zawieszone wszędzie, nawet na terenie całego kraju.

Biedni i źli Niemcy. Kryzys gospodarczy znów karmi prawicowy populizm

Po drugie, nie ma znaczenia, że byli to dziennikarze z Ukrainy. Znaczenie ma tylko to, że byli „obcy”. Okazuje się więc, że łukowska policja operuje „przy granicy”, a jednocześnie nie posiada żadnych kwalifikacji w tym kierunku, policjanci nie znają żadnego języka wschodniego (z ukraińskimi dziennikarzami mogliby się porozumieć również po rosyjsku lub białorusku). W ramach granicyzacji zawieszeniu ulegają podstawowe i gwarantowane przez prawo procedury, takie jak dostęp do tłumacza, o kontakcie z prawnikiem nie wspominając.

Zadziwia nieznajomość ukraińskiego przez oficerów ABW, którzy najwyraźniej są delegowani do zajmowania się „odcinkiem wschodnim” granicy. Gdyby byli przygotowani do pracy, musieliby znać chociaż podstawy ukraińskiego czy rosyjskiego, a zajmując się bezpieczeństwem na granicy polsko-ukraińskiej powinni orientować się w tym, jaki jest stan spraw publicznych w Ukrainie. Gdyby tak było, to nie zadawaliby Tkaczowi kompromitujących pytań o to, skąd wie o handlu Polski z Rosją.

Dalej wchodzimy na poziom komedii Żandarm i kosmici z Louisem de Funèsem. Ukraińscy dziennikarze nie przeszli weryfikacji dokumentów podczas zatrzymania, bo policja uznała, że mogą być prowokatorami, sabotażystami kolei. Mimo podejrzeń funkcjonariusze pozwalają potencjalnym szpiegom odwieźć się na tylnym siedzeniu potencjalnie szpiegowskiego samochodu na komisariat. Skąd ta iście defunèsowska podmiana miejsc?

Monbiot: Okrutne fantazje dobrze odżywionych

czytaj także

Nic z tego nie zaskoczy osób doświadczonych kryzysem humanitarnym i kształtowaniem się polityki granicyzacji na Podlasiu. Pozostałym warto wyjaśnić, że „okoliczność przebywania w okolicach granicy” sprawia, że przewiezienie na komisariat, przeszukanie, przesłuchanie, konfiskata nośników i inne czynności, które w przypadku ukraińskich dziennikarzy trwały cztery godziny, nie są przez policję traktowane jako zatrzymanie. Podobnie jak trwające po parę godzin przetrzymanie na poboczu aut, których kierowcy i pasażerowie nie chcieli poddać się policyjnym czynnościom przeprowadzanym bez uzasadnienia i trybu. Do praktyk granicyzacji należą także niszczenie smartfonów, przekłuwanie opon samochodów lub innych środków transportu.

Granicyzacja sprawia, że Łuków staje się nagle terenem nadgranicznym, czterogodzinne zatrzymanie przestaje być zatrzymaniem, niewłaściwe dostarczenie na przesłuchanie staje się podwózką, przeszukania auta i prywatnych rzeczy zwykłym rzuceniem okiem, prośba Ukraińców o kontakt z adwokatem czy konsulatem zbędna, bo to zwykła rozmowa, a danych ze skonfiskowanych kart nikt nie usuwał, bo w ogóle nie było konfiskaty. Z powyższego wynika, że 27 lutego 2024 roku w Łukowe nie odbyło się żadne zatrzymanie ukraińskich dziennikarzy.

Efekt polityki granicyzacji widać w niektórych komentarzach, które pojawiły się po polskiej stronie. Wiele osób wyraża przekonanie, że dziennikarze „Ukraińskiej Prawdy” są sami sobie winni, należało bowiem sprawdzić dokładnie zasady przebywania i pracy w strefie nadgranicznej. Jak już ustaliliśmy, wydarzenia te nie miały miejsca w strefie nadgranicznej, ale nie to jest istotą tego typu wypowiedzi. Jest nią internalizacja granicyzacji, czyli zgoda na to, że w pewnych obszarach obywatele i dziennikarze muszą poddać się ustanowionym lub nieustanowionym regułom, w najlepszym przypadku doraźnym, arbitralnym interpretacjom przepisów, stosowanym przez służby. Jeśli ktoś się do tych reguł nie stosuje, niezależnie od intencji, nie należy się takiej osobie odruch dziennikarskiej solidarności, polegający chociażby na oczekiwaniu wyjaśnienia zajścia i jego okoliczności.

Ikonowicz o „Regenesis”: W kapitalizmie nie zbudujemy nowego Edenu

Jeszcze głębiej pod rozumowaniem, według którego ukraińscy dziennikarze zachowali się głupio i nierozsądnie, nie uzgadniając swoich działań z organami państwa polskiego, kryje się przekonanie, że dziennikarze powinni dokumentować i upubliczniać tylko to, na co dają zgodę owe organy. Tylko co, jeśli organy państwa działają wbrew społecznemu interesowi? Czy dziennikarze także wtedy powinni się im podporządkować? Gdyby państwowe instytucje, urzędnicy i funkcjonariusze służb działali zawsze w ramach prawa i zgodnie z interesem społeczeństwa, to dziennikarze mogliby się okazać w ogóle niepotrzebni.

Internalizację reguł granicyzacji mogliśmy obserwować już wcześniej, kiedy większość polskich redakcji poleciła dziennikarzom nie wchodzić do tzw. zony, czyli wyznaczonej niekonstytucyjnym rozporządzeniem strefy z zakazem przebywania wzdłuż granicy białoruskiej.

Podczas kryzysu humanitarnego na Podlasiu zakładaliśmy, że granicyzacja jest mechanizmem wykorzystywanym przez zdeprawowaną pisowską władzę do budowania autorytarnego systemu, opartego na podsycaniu i zarządzaniu strachem, a także na manipulacji. W końcu w czasie, kiedy zwłaszcza nas, tutaj na Podlasiu, straszono atakiem i prowokacjami ze strony wagnerowców, a prezydent Duda zapowiadał żelazną kurtynę aż pod niebo, wciąż trwał niczym niezakłócony handel z Rosją. Dzisiaj przejścia graniczne na polsko-rosyjskiej granicy działają sprawniej niż przejścia na granicy z Ukrainą. Całe szczęście rolnicy zaczęli w końcu dostrzegać kuriozum tej sytuacji. Wiesław Gryn z „Oszukanej wsi” mówił niedawno na antenie Tok FM, że „chodzi dziś o rewizję handlu z Ukrainą, ale też o zamknięcie granicy z Rosją. Bo to jest olbrzymia hipokryzja, żebyśmy się boksowali z Ukrainą, ale nie zamykali granicy z Rosją”.

Rolnicy w Warszawie. Jak złapać za niewidzialną rękę rynku?

Myliliśmy się zatem – nie tyle na temat praktyk poprzedniego rządu, ile w nadziei na to, że nowa władza rozpocznie demontaż reguł granicyzacji i przywróci państwo prawa. Najwyraźniej granicyzacja jest zbyt silnie wpisana w polską wyobraźnię geopolityczną, by z niej zrezygnować, zwłaszcza że to najefektywniejsze narzędzie zarządzania nienawiścią. Granicę białoruską zastąpiła granica ukraińska, z inną konfiguracją tego, kto jest swój, a kto obcy, kto ma prawo blokowania granicy, a przed kim musi być chroniona w imię szczelności. Pozostają w sile te same mechanizmy zawieszenia prawa, które sprawiają, że pod Łukowem można (nie) zatrzymać na kilka godzin dziennikarzy, bo kręcili materiały przy torach kolejowych, podczas gdy nasze fejsbuki, instagramy i tiktoki zalewają filmiki, na których widzimy cywili poruszających się swobodnie po bocznicach kolejowych, blokujących ruch na trasach dojazdowych do przejść granicznych i wysypujących towary z kontenerów.

Niestety, wraz z ewentualnym pogorszeniem sytuacji na ukraińskim froncie, a także wzrostem napięć społecznych i ekonomicznych wewnątrz Polski, granicyzacja może rozlać się na cały kraj.

Słuchaj podcastu „Blok Wschodni”:

Spreaker
Apple Podcasts

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij