"Między nami dobrze jest" w reżyserii Piotra Waligórskiego to opowieść egoistycznych Polakach i rozbuchanym kapitalizmie.
W książce amerykańskich badaczy Duch równości jest taki rysunek. Dwaj mężczyźni jadą mercedesem i w pewnym momencie bogaty właściciel auta wyglądając jednocześnie przez szybę zwraca się do swojego kierowcy: – Właśnie dostałem ulgę podatkową na 200 tysięcy dolarów… Kocham ten kraj! Tylko czemu tu wszędzie taki syf?!
Jednak żeby nie było, w pierwszej premierze pod nowym kierownictwem Teatru im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie, nie chodzi przecież o podatki. Sztuka wyreżyserowana przez Piotra Waligórskiego na podstawie dramatu Doroty Masłowskiej Między nami dobrze jest, to bardziej skomplikowana opowieść o ludziach-Polakach i systemie-kapitalizmie, który ci pierwsi przez własny egoizm, zniszczenie tego co wspólne i publiczne czy wyzbycie się społecznej solidarności, doprowadzili do katastrofalnie rozbuchanej formy.
Pierwsza część spektaklu zaczyna się apokaliptycznym obrazem, wytworzonym genialnie najpierw przez sztuczny dym, którym skutecznie zadymiono nie tylko scenę, ale też całą publiczność. I choć ten zabieg doprowadził wielu do kaszlu, to dzięki niemu oraz nagranym odgłosom kraczących wron, przedstawiony świat zyskał na wiarygodności. A dalej rzeczywistość jako wysypisko śmieci, gdzie wśród zużytych przedmiotów, pojawiają się już one, czyli „kobiety odpady”. Matka Halina, Osowiała Staruszka (trafnie wykorzystana „trudna” i też powoli kończąca karierę Daniela Zybalanka-Jaśko) i Mała Metalowa Dziewczynka (kapitalny debiut Anny Pijanowskiej z łódzkiej filmówki, która podołała swej wymagającej roli). Bohaterki Waligórskiego, które z postaciami Masłowskiej łączy jedynie brak międzypokoleniowego porozumienia i kreowane przez nie osobne światy, tu determinowane są przez miejsce, w którym żyją. Tą całą „tkankę sceniczną”, którą niektórzy krytycy już odsądzili od czci i wiary, a to przecież ten nasz konsumpcyjny śmietnik, który nieustannie powiększamy także w Polsce. Świat, gdzie nic już się nie produkuje, lecz stale przybywa materii czy zanieczyszczeń i nawet człowiek staje się w nim odpadem, gdy nie pracuje.
Z kolei ten co ma jeszcze zatrudnienie jest „milionowym robotnikiem na którego miejsce czeka kilkunastu następnych” – co mniej więcej chyba nieprzypadkowo można było usłyszeć z głośnika. I właśnie ten świat tak przeraża Małą Metalową Dziewczynkę (gdzie ów jej „metalowość” została wprost wyrażona czarnym strojem i skórzaną kurtką), która zamiast konstrukcji nowego języka jak to czyni u Masłowskiej, tu ogranicza się ledwo do artykulacji niezrozumiałych dźwięków. Niczym upośledzona umysłowo osoba i jak przestraszone zwierzątko biega zatem po scenie lub skacze po przedmiotach. Ofiara klimatycznego Wieku głupoty (sugestywny film na temat wyniszczania naszej planety przez nadmierną eksploatację), „teorii skapywania”, co w nieregulowanym kapitalizmie miała zapewniać dobrobyt wszystkim, a dała nielicznym i zwykłego braku miłości, czyli bezinteresownej relacji opartej na nietowarowej wymianie. Jej matka Halina z kolei zachłystuje się życiem klasy średniej i wyższej do którego tylko pozornie aspiruje przeglądając nałogowo magazyn „Nie dla Ciebie” ze składu makulatury. I w końcu babcia co pamięta jedynie wojnę, a nie widzi tragedii głębokich nierówności. A może nie chce widzieć, bo doświadczenie wojny wyparło teraźniejszość?
Natomiast drugi akt to świat bogatych, a może tylko pozornie, bo jednak nad nimi też ciążą kredyty, gwiazd i celebrytów. Ludzi wyzutych z jakichkolwiek odruchów społecznych, które zastąpiła pokazowa filantropia (znaczące odśpiewanie przez bohaterów słynnej piosenki grupy Hey Moja i twoja nadzieja oraz słowa jednego z nich do podchodzącego bliżej biedaka „Tylko nie za blisko”). Są wśród nich kolorowe postaci, których pozy i przerysowanie (m.in. kobieta w stroju sado-maso, która tnie się, biczuje i wymiotuje na scenie) znów uraziły niektórych krytyków, a to przecież „tylko” cały ten świat telewizyjnych show i fundacji czy seriali poddany miażdżącej krytyce (tu nawet film „Koń, który jeździł konno” nieodmiennie kojarzy mi się z serialem o podobnej zbitce liter, czyli „M jak miłość”). Rozrywka, której wielu z nas potrzebuje na co dzień i z której też teatr używając nieco awangardowych środków, miał prawo sobie zadrwić. Dlatego też nie rozumiem kolejnych słów oburzenia na formę, która jeśli ma nas denerwować, to raczej wielkością przepaści między klasami społecznymi, gdzie w dodatku nikt nie jest szczęśliwy.
Znacząca jest scena, kiedy Mała Metalowa Dziewczynka dusi pielgrzyma-proroka śpiewającego wcześniej Barkę, a potem sprzeczającego się z nią o wizję Polski. Czyżby to była aluzja do dominującego w naszym kraju katolicko-narodowego mariażu, którym wciąż zastępujemy obywatelskie postawy? No i śnieg w finale, który znów według pierwszych krytyków ma być kiczem, a mocno przypomina scenę oczekiwania na strajk z dramatu Bertolda Brechta Święta Joanna Szlachtuzów...
Między nami dobrze jest to przemyślana i konsekwentna sztuka, w której nie ma happy endu, ale pozostaje nadzieja na zmianę swojego często „kryzysowego bytu” dla takich zwykłych ludzi jak my. Jednak niestety dla premierowych widzów i krytyków okazała się niezrozumiała w treści oraz godna potępienia za stylistykę. Nie twierdzę też, że jest to spektakl bez wad (np. niektóre sceny można by skrócić, albo trochę lepiej poprowadzić część aktorów) – ale niestety mam wrażenie, że w odbiorcach obudził on „autorytarnego kołtuna”, który woli zniszczyć sztukę by postawić na swoim, zamiast podyskutować i docenić jej inną formę.
Tekst ukazał się na łamach e-teatr.pl