W Polsce dzietność ogranicza wcale nie postmodernizm, cywilizacja śmierci i importowane z Zachodu „wrogie rodzinie style życia”, lecz głęboko zaburzone poczucie bezpieczeństwa.
Do 7 września b. r. nie należałem do grona obywateli objętych polską polityką prorodzinną z tej prostej przyczyny, że nie byłem tatusiem. Słuchałem jedynie narzekań kolegów tatusiów i koleżanek mamuś na marne albo żadne wsparcie ze strony państwa, kiepskie zabezpieczenia w prawie pracy, którego – hołubioną przez niektóre środowiska – „elastyczność” pracodawcy lubią wykorzystywać przeciw potencjalnym bądź aktualnym matkom, skandaliczną podwyżkę podatku VAT na artykuły dziecięce itp. Powyższe biadolenia często za tło brały sobie rozwiązania funkcjonujące w innych krajach europejskich. Orientujemy się w nich, ponieważ niemal każdy zna kogoś, kto dokonawszy bolesnego zestawienia perspektyw życiowych, postanowił z Rzeczypospolitej wyemigrować. I wyemigrował, jak się okazuje ze statystycznie dobrym skutkiem prokreacyjnym, do Norwegii, Islandii, Wielkiej Brytanii, Irlandii…
W ostatnim czasie przez media przetoczyły się dwie informacje. Jak to zwykle bywa jedna zła, druga dobra. Zła jest taka, że Polska ze wskaźnikiem dzietności na poziomie 1,3% zajmuje 208 miejsce na świecie. Dobra, że Polacy należą do najaktywniejszych prokreacyjnie mniejszości w krajach, do których wyjechali. Wnioski są jednoznaczne – warunkiem twórczości prokreacyjnej Polaków jest bezpieczeństwo egzystencjalne. Tam, gdzie warunki życia i otoczenie socjalne są godziwe, tam rodacy ochoczo generują nowe pokolenie. W Polsce dzietność ogranicza wcale nie postmodernizm, „cywilizacja śmierci” i „wrogie rodzinie style życia”, lecz głęboko zaburzone poczucie bezpieczeństwa. Byt brutalnie kiereszuje świadomość, która ciągle – na co wskazują badania socjologiczne – wysoko sobie ceni rodzinność.
Ale, ale, ja tu o dużych, a nawet ogromnych problemach rodzimej dzietności, tymczasem głos chciałem zabrać na temat czegoś, co związane jest z niewielkim i nie najbardziej znaczącym aspektem polityki prorodzinnej w Polsce. Nie najbardziej znaczącym, ale symbolicznie doskonale zdającym sprawę z miejsca. jakie w sferze publicznej zajmuje rodzicielstwo oraz z wartości przez sferę tę preferowanych.
Jak wyżej się pochwaliłem, od 7 września jestem tatusiem. Tatusiem bliźniaczym, dwucóreczkowym. Córki przyszły na świat w Warszawie, w szpitalu na Karowej. Do szpitala nie jechaliśmy z myślą, że to już. Żona miała krwawienie. Przestrzeń wokół szpitala jest tak urządzona, że zaparkowawszy samochód pod Izbą Przyjęć, pierwsze co musiałem uczynić, to… udać się do parkometru. Dokonać opłaty za luksus parkowania wehikułu, którym przywiozłem krwawiącą ciężarną po to, by urodziła dwie nowe obywatelki. Z obowiązku wywiązałem się należycie, wrzuciłem kilka złotych do maszyny, ciesząc się, że na jakieś trzy godziny jestem ubezpieczony od mandatu za pragnienie okiełznania krwawienia ciążowego żony (na więcej godzin nie starczyło mi moniaków). Sytuacja nie była dramatyczna, ze spokojem mogłem więc spełnić swój obowiązek wobec warszawskiej przestrzeni miejskiej. Po krótkim badaniu małżonka została przewieziona prosto na Oddział Porodowy. Mnie poproszono o pozostanie na korytarzu i oczekiwanie na rozwój wypadków. Po około półtorej godzinie pozwolono mi wejść do żony informując, że orientujemy się na naturalny poród. Potem orientację zmieniono i w wyniku cesarskiego cięcia zostałem podwójnym ojcem.
Nie muszę dodawać, że w tym czasie dokonałem czynności niezwykle doniosłej w kontekście sytuacji, w jakiej się znajdowaliśmy – opłaty za postój samochodu pod szpitalem. Czynność nie była prosta. Nie miałem już monet, a w szpitalnym sklepiku i barku widnieje napis: „Nie rozmieniamy pieniędzy”. Powyższą normę ominąłem, kupując gazetę za 10 zł. W ten sposób pozyskałem bilon niezbędny do parkometru. Żeby nie blokować miejsca pod Izbą Przyjęć, przestawiłem samochód i uiściłem opłatę parkingową. Dzieci urodziły się wcześniacze, toteż leżały z żoną w szpitalu przez 10 dni. Od rana do wieczora przebywałem na oddziale, wykonując wszystkie czynności, które mąż i ojciec w takiej sytuacji powinien wykonywać. Oczywiście codziennie powtarzałem przećwiczony w dniu porodu scenariusz parkometrowy. Dwu- lub trzykrotnie w ciągu dnia biegałem do parkometru by prolongować postój, a operacje płatnicze w szpitalnym sklepiku i barku służyły mi za źródło bilonu. Dzienny koszt mego postoju to około 20 złotych.
Czynności te wykonywałem sumiennie, uznając je za element naturalnego (co w dzisiejszych czasach oznacza: skomercjalizowanego) porządku rzeczy. Któregoś dnia, wracając na oddział po kolejnym zasileniu parkometru, przystanąłem. Przystanąłem i pomyślałem, że przecież to nienormalne, że w takim miejscu, pod szpitalem położniczym, przestrzeń dla pacjentek i ich bliskich jest skomercjalizowana i w ten sposób limitowana. Mężczyzna przywozi rodzącą kobietę, otwiera drzwi samochodu, wylewają się wody płodowe, niewiasta spogląda nań z twarzą wykrzywioną paroksyzmem skurczu porodowego, a on przemawia do niej: kochanie, wstrzymaj się chwilkę, muszę załatwić coś ważnego. I leci do parkometru, by dokonać opłaty, która w tej sytuacji jest przecież najistotniejsza. Przy parkometrze okazuje się, że mężczyzna nie dysponuje bilonem, biegnie zatem do sklepiku szpitalnego, gdzie wita go napis: „Nie rozmieniamy pieniędzy”. Kupuje gazetę za dychę, podąża do parkometru, by wrzucić do niego resztę i wydrukować stosowny bilecik. Po 15 minutach wraca do żony, bacząc żeby tuż przy samochodzie nie poślizgnąć się na wodach płodowych, nie wybić sobie zębów o maskę wozu i samemu nie zostać pacjentem nieodległego Centrum Stomatologii.
Dumny z siebie mężczyzna zasadza bilecik za szybą samochodu, prowadzi rodzącą na Izbę, po paru godzinach zostaje tatusiem. Jest szczęśliwy nie tylko z powodu zostania ojcem, ale także dlatego, że na powitanie nowego obywatela miasto stołeczne i Rzeczypospolita nie ufundowały mu mandatu za nieopłacone parkowanie wozu. Nie każdy ma aż tyle powodów do radości. Oczywiście poród nie jest jedynym powodem odwiedzania szpitala położniczego. Może to być krwawienie ciążowe, badanie KTG, wypis kobiety i dzieci, zwykła wizyta lekarska. Może to być także poronienie… We wszystkich tych sytuacjach, o ile przyjeżdża się do placówki samochodem, należy pamiętać o parkometrze. Kobieta, która roni dziecko, w równym stopniu musi mieć to na względzie.
Regułą funkcjonowania przestrzeni publicznej powinna być troska o dobro wspólne. Tam, gdzie fragment przestrzeni publicznej jest wrażliwy społecznie, tam – dla dobra wspólnego – dostęp do niego powinien być wolny od komercjalizacji. Przestrzeń bezpośrednio okalająca szpital położniczy, nie tylko przez wzgląd na interes społeczny, ale także ze względu na elementarne zasady przyzwoitości, musi być wolna dla pacjentów. Merkantylizacja jej jest jakimś potworem polskiej współczesności i wprowadza logikę rynkową do miejsc, których znaczenie jest zasadniczo pozarynkowe i pozakomercyjne. Zarządzający szpitalem na Karowej zdają sobie z tego sprawę. Ze skromnych zasobów przestrzennych wygospodarowali na mini-dziedzińcu znajdującym się tuż przy Izbie Przyjęć bodaj cztery miejsca parkingowe opatrzone tablicą „Tylko dla pacjentek szpitala”. Ilekroć parkowałem przy Izbie, miejsca były zajęte.
W zorientowanym na dobro wspólne społeczeństwie, miasto zainstalowałoby wokół szpitala tablice „Tylko dla pacjentek szpitala”, a obywatele by się do tego ograniczenia stosowali. W stolicy Polski to nie przejdzie. Po pierwsze, miasto nie zrezygnuje z kasy, którą może zarobić i przeznaczyć np. na filmik promocyjny za milion. Po wtóre, gdyby nawet zrezygnowało, parkingi zapewne zapełniłyby się samochodami autochtonów – Warszawa jest wszak areną darwinistycznej walki parkingowej o każdy wolny metr…
Do niniejszego wystąpienia załączam dyplom z parkometrowych bilecików dla Pani Prezydent Miasta Stołecznego Warszawy. Jest to dyplom uznania za reglamentację dostępu do takiego fragmentu przestrzeni publicznej, który w etycznym i empatycznym społeczeństwie obywatelskim nigdy skomercjalizowany i limitowany być nie powinien. Jest to dyplom uznania także za skuteczność. W lusterku mego samochodu widziałem, jak pracownicy służb miejskich wystawiają mandat właścicielowi samochodu zaparkowanemu pod Izbą Przyjęć szpitala położniczego. W komedii Barei Miś, na powitanie nowego obywatela proponowano przeterminowane bilety lotnicze. W Skomercjalizowanej Rzeczypospolitej na powitanie nowego Polaka można dostać mandat.